Naturalnie pośród rozegranych spotkań nie brakło perełek, jak mecze Włochy – Belgia i Hiszpania – Chorwacja, ale reszta była dość przeciętna. Te braki zostały nam jednak wynagrodzone przez emocje, gdy skazani na pożarcie stawali przeciw faworytom. Walia wygrała grupę, podobnie jak Węgrzy, Islandia wyprzedziła Portugalię, awansowały obie Irlandie.

W tej wstępnej fazie triumfy święcił futbol konkretny, oparty na szybkiej, agresywnej grze. Czasem wyrafinowanej, jak w przypadku Włochów, do pewnego stopnia nawet Walijczyków, a czasem prostej, żeby nie powiedzieć: prostackiej. Ale właśnie tak grającym drużynom zawdzięczamy największe sportowe wzruszenia. Jak choćby trzy mecze umierającej przez ostatnie 30 minut na boisku, ale zwycięskiej Islandii.

Przymykamy oko na toporną grę Islandczyków, kibicujemy im całym sercem, bo opowiadają piękną bajkę, zaspokajają głód coraz bardziej wypieranego ze sportu romantyzmu. Głód budujących historii o tym, że wiarą i ambicją można zaczarować rzeczywistość.

Nieco inne emocje budzi bajka Madziarów. To zespół szary jak spodnie jego bramkarza, bo bez gwiazd. Ma w sobie nie więcej uroku niż średnia statystyczna i portret pamięciowy. Ale ci Węgrzy, w większości grający w swojej słabej lidze, z odwagą ruszyli na wojnę z Portugalią Cristiano Ronaldo i wygrali, bo trudno inaczej nazwać remis 3:3. Był to miód lany na serca tych, których irytuje świat nachalnie promowanych gwiazd, żenującej autoreklamy, żelu i tatuaży. Zwyciężyła skromność.

Dlatego ten turniej, sportowo na razie dość słaby, bywa piękny.