Z lekkoatletycznej szafy wypadł kolejny trup.
Ten sport, lokomotywa igrzysk olimpijskich, ma ogromny problem w związku z ukrywaną przez lata korupcją i dopingiem w Rosji, rachunek sumienia czeka Kenię, a teraz dochodzi jeszcze sprawa chińska.
Starsi kibice pamiętają zapewne tzw. Armię Ma z początku lat 90. Jej damski desant wylądował w roku 1993 na stadionie w Stuttgarcie, gdzie odbywały się mistrzostwa świata, wygrał wszystko w biegach średnich i długich, po czym odleciał w siną dal. Nazwa armii pochodziła od nazwiska trenera Ma Jun-rena. Przekonywał on, że świetna forma jego żołnierek to efekt jedzenia zupy, której bazą jest krew żółwia. Nikt oczywiście nie traktował tego poważnie, tym bardziej że nowe rekordzistki były nieznane, nadeszły z niebytu i odeszły w niebyt.
Nie licząc jednej – Wang Junxii, która zdobyła jeszcze złoto i srebro na igrzyskach w Atlancie (1996). Dziś okazuje się, że właśnie ta biegaczka i jej dziewięć koleżanek już w roku 1995 napisały list, a w nim między innymi: „Trener przez całe lata kazał nam brać zabronione środki, a my jesteśmy przecież ludźmi, a nie zwierzętami". Napisały ten list do chińskiego dziennikarza, który nie umieścił go w swojej książce o Armii Ma, uczynił to dopiero w jej drugim wydaniu, w ubiegłym roku.
Co zrobi Międzynarodowa Federacja Lekkoatletyczna (IAAF) z rekordami świata i tytułami Chinek? Należy się obawiać, że nic nie zrobi, na razie podobno bada autentyczność listu. Podstawą pesymizmu jest to, że gdyby zacząć poważną dopingową weryfikację rekordów świata, to niewiele by się z nich ostało i należałoby historię pisać na nowo. Na taki krok – anulowanie wszystkich rekordów – zdecydowała się kiedyś federacja podnoszenia ciężarów i z dopingowego punktu widzenia nic to nie dało. Ciężary są dziś tam, gdzie były, czyli wygrywają dopingowi oszuści.