Tak mogło być i tym razem. Mecz poprzedził hymn narodowy, przygotowane przez kibiców Legii i Lecha oprawy, które imponują, dopóki podkreślają historię obydwu klubów lub regionów, z których kluby te pochodzą.

Niestety, święto trwało krótko. Po chwili kibice jakby się umówili - odpalili świece dymne. Przez pierwszy kwadrans niewiele było widać, fetor roznosił się przez półtorej godziny, do końca meczu. W drugiej połowie kibice Lecha przystąpili do jeszcze bardziej zdecydowanego ataku i sędzia musiał przerwać mecz, bo nic nie było widać, a pole karne Legii zarzucono racami. Bramkarz Arkadiusz Malarz szukał schronienia na linii 16 metrów. Wszystko to na oczach prezydenta RP, w Dniu Flagi.

W jaki sposób kibice obydwu drużyn, rewidowani w bramach, wnieśli na stadion setki rac i świec dymnych? Chyba nie zrobili tego bezpośrednio przed meczem. Może ktoś przymknął na to oczy, uważając nie pierwszy raz, że lepiej dobrze żyć z kibicami. Chyba można ustalić kto w PZPN odpowiada za bezpieczeństwo imprez i podziękować mu za współpracę. Lech powinien ponieść wyjątkowo surową karę.

Pod względem sportowym finał rozczarował. Obydwie drużyny przechodzą kryzys. W tym sezonie Legia dwukrotnie pokonała Lecha, to było jej trzecie zwycięstwo. Z całego meczu niewiele zapamiętamy. Dzieci, które kilka godzin wcześniej rozgrywały na tym samym boisku finały o Puchar Tymbarku, jeśli dojdą do zdrowia po zaczadzeniu, będą wspominały wyjazd do Warszawy jako coś traumatycznego.

Po kilku przerwach sędzia Szymon Marciniak (razem ze swoimi asystentami będzie reprezentował Polskę na Euro we Francji) musiał przedłużyć mecz o 12 minut, co zdarza się rzadko. W lipcu na Stadionie Narodowym odbędzie się szczyt NATO. Może wtedy będzie bezpiecznie.