Polak na saksach uważa, że jest najlepszy. Reszta to szmaty i debile

Obowiązujący strój polskiego gastarbeitera to klapki lub adidasy i dres. Język konkretny i dosadny. Właściwie wszystkie stany emocjonalne da się oddać za pomocą kilku słów, powszechnie uznawanych za wulgarne.

Aktualizacja: 22.07.2018 13:20 Publikacja: 20.07.2018 00:01

Polak na saksach uważa, że jest najlepszy. Reszta to szmaty i debile

Foto: AdobeStock

Najtrudniej podjąć decyzję o wyjeździe, zwłaszcza jeśli to pierwszy raz i jedzie się samemu. Potem jest łatwiej – wystarczy zgłosić się do jednego z wielu biur pośrednictwa pracy zagranicznej. Ważne są dwie rzeczy: prawo jazdy i znajomość języka, sprawdzana na miejscu za pomocą pogawędki po angielsku.

Mam ofertę zbioru jabłek. Już siedziałem na walizkach i nagle telefon – potrzebne jest zaświadczenie o niekaralności. Na szczęście udaje się to załatwić od ręki. Później się okazuje, że było ono bardziej potrzebne do zakwaterowania niż pracy.

Podpisuję umowę, ale już na miejscu dowiedziałem się, że nie ma to znaczenia. Mam pracować w konkretnej firmie, legalnie, od pensji będzie potrącane ubezpieczenie i koszt zakwaterowania. Płacić mają co tydzień, ale pierwsza wypłata jest dopiero po dwóch tygodniach, więc trzeba mieć pieniądze na życie. W sumie na start potrzeba około tysiąca zł. Biuro rezerwuje też busa w zaprzyjaźnionej firmie.

Transport to osobna gałąź tego biznesu. W sezonie jeden po drugim, do Holandii czy Niemiec, jadą busy wypełnione Polakami. Zabierają spod domu i wiozą pod wskazany adres. To dobrze, bo mam dużo bagażu, w tym całą torbę jedzenia (łącznie z chlebem, który w Holandii jest podły i drogi), ale niestety nie jedzie się w prostej linii z punktu A do B, tylko najpierw trzeba wszystkich zabrać, a potem rozwieźć. Tak samo z paczkami, które kierowcy też zabierają. W efekcie krążymy najpierw po Polsce, od góry do dołu, potem po Niemczech, a w końcu po Holandii. Podróż może więc trwać kilkanaście, ale równie dobrze kilkadziesiąt godzin.

Jest nas ośmioro plus kierowca, czyli w świetle przepisów jedziemy samochodem osobowym, a nie autobusem. Pozwala to ominąć ograniczenia np. związane z czasem pracy kierowcy, który jest tylko jeden. Dzień i noc jedzie do Holandii, a potem, po krótkim odpoczynku, wraca do kraju. Nasz po takim maratonie ma dość – a to zatrzymuje się na krótkie drzemki, a to bierze prysznic na stacjach benzynowych, żeby trochę otrzeźwieć...

Nie zawsze się udaje. Zaglądam na popularny wśród Polaków w Holandii portal niedziela.nl: „Tragiczny wypadek busa z polskimi pasażerami. (...) Holenderskie media informują, że jeden z mężczyzn zginął na miejscu, a troje osób musiało zostać wyciągniętych z pojazdu przez strażaków" – czytam.

Nie brakuje oszustów, którzy oferują przejazdy, zabierają pieniądze i znikają. O takiej sytuacji opowiada jedna z kobiet, która wsiada pod Warszawą. Zbliżając się do granicy niemieckiej, bus zjechał na stację benzynową i pod pretekstem usterki kierowca kazał pasażerom wysiąść, po czym odjechał, zapewniając naiwnych podróżnych, że zaraz zostanie podstawiony następny. Spędziła tam 15 godzin, zanim udało jej się zorganizować jakiś transport. Niektórzy wolą samoloty. Jest szybciej, ale kłopot w tym, że trzeba jeszcze zorganizować sobie dojazd z lotniska, poza tym ograniczona jest wielkość bagażu.

Bus, do którego wsiadam, robi na mnie lepsze wrażenie niż kierowca. Na sporym telewizorze oglądamy żelazny zestaw: filmy mocno rozrywkowe i oczywiście kabarety. Miało być wi-fi, ale zarówno w busach, jak i potem na miejscu okazuje się, że jest to bardziej hasło reklamowe niż rzeczywistość. Niby jest, ale trudno normalnie z niego korzystać.

Kierowca busa od razu zajął się moją przyśpieszoną edukacją: – Twoje biuro jest słabe. Często nie ma żadnej pracy i ludzie siedzą „na domkach" zamiast pracować. Poza tym przypier...ą kary, za co się tylko da: zgubienie klucza od domku, bałagan, niezamknięcie bramy kempingu... Dostaniesz kilkadziesiąt euro kary i nic z tym nie zrobisz.

Region, do którego jadę, też jest słaby (niskie stawki), a w ogóle to Holandia „już się kończy": „Coraz więcej przyjeżdża tam różnych »pastowańców« ze Wschodu: Bułgarzy, Rumuni, Ukraińcy...".

Okazuje się, że na miejscu będziemy w środku nocy, a wtedy kemping jest zamknięty. Grozi mi noc w plenerze, a zaczyna padać. Próbuję skontaktować się z kimś z na miejscu, ale dostaję jedynie esemesa: na kempingu jest... pralnia, w której mogę przeczekać do rana. Na szczęście dostaję też numer mojego domku.

Dbać tylko o siebie

Wylądowałem w środku nocy na czymś w rodzaju leśnego parkingu. Cały bagażnik śmierdzi wódką, rozbiło się kilka butelek schowanych w walizkach. Gdy odchodzę, trwa szacowanie szkód.

Nie mam pojęcia, dokąd iść. Przypadkowo trafiam na kemping dla turystów, gdzie akurat Polacy są średnio mile widziani (chyba że... sprzątają domki). Natychmiast pojawiają się ochroniarze na skuterach elektrycznych z pytaniem, kim jestem i co tu robię.

Nasz kemping jest dalej. Na parkingu stoi ze 40 jednakowo oznaczonych małych samochodów: peugeotów 107, kii picanto, suzuki alto. Całość ogrodzona, drut kolczasty u góry, brama zamknięta. I zdarzył się mały cud – jakiś Polak wracający z nocnej zmiany wpuścił mnie do środka i pomógł znaleźć mój domek. Za jego radą, w środku nocy, po prostu ładuję się do domku, w którym śpią ludzie, których w życiu na oczy nie widziałem. Na stole talerze z resztkami jedzenia, otwarty laptop, na podłodze zgniecione puszki po piwie.

W pewnym momencie człowiek, który tam mieszkał, wstał i poszedł za potrzebą. Dobry moment, żeby dać znać o sobie. Chwila szoku, że ktoś oprócz nich jest w domku (mieszkał ze swoją partnerką) – rano mi powiedział, że mało brakowało, a dostałbym w cymbał, bo myślał, że to włamywacz. Mam sporo szczęścia. Później rozmawiałem z chłopakami, którzy też przyjechali w środku nocy i czekali kilka godzin na otwarcie kempingu i biura w nocy i pod gołym niebem.

Domek ma malutki pokój, sypialnię, salon, łazienkę, a w korytarzu aneks kuchenny. Na trzy osoby. Da się żyć, choć warunki raczej biwakowe. Holendrzy w identycznych domkach spędzają wakacje, co świadczy nie najgorzej o ich standardzie. Wiem, bo jedną z moich prac będzie ich sprzątanie. „Złota robota – mówią wszyscy – lekka, przyjemna, stawka godzinowa wyższa niż zwykle, a jeszcze można coś ciekawego znaleźć: nierozpakowane jedzenie, słodycze, nawet tablet".

W domkach musi być porządek. Są one wyrywkowo kontrolowane przez administrację kempingu (pod naszą nieobecność), a za bałagan nakładane są słone kary: 25 euro za zostawienie urządzeń podłączonych do gniazdek, włączony piecyk, brudne naczynia w zlewie itd.

Kemping jest rozległy, niektórzy jeżdżą po nim rowerami. Mieszka tu około 400 osób, w większości Polacy. Są dwie pralki automatyczne, dwie kolejne są permanentnie zepsute, więc niektórzy wstają w środku nocy, żeby zrobić pranie.

Moi współmieszkańcy to weterani, wiele lat pracy w Niemczech, Anglii, tutaj od jakiś dwóch lat, co kilka miesięcy zjeżdżają do kraju. Mimo tak długiego stażu nie znają żadnego języka poza polskim, choć w sumie z tym też słabo. Starają się mieszkać jak w Polsce, normalnie gotują, specjalnie na niczym nie oszczędzają, jak mają na coś ochotę, to sobie po prostu to kupują. Kilka kluczowych rad na najbliższą przyszłość: „Uważaj, bo Polak za granicą jest gorszy niż najgorsza k... Nawet nie będziesz wiedział, jak cię wyj... i podp...". W pracy trzeba być takim samym, jak wszyscy, nie wychylać się, robić to, co pozostali. I jeszcze jedna: nigdy nikomu nie pomagaj. Nie warto, bo tobie też nikt nie pomoże – dbaj tylko o własną dupę.

Pracę mam w każdej chwili

Na następny dzień po przyjeździe od razu poszedłem do pracy. W sobotę od godziny 7 czyściłem pory. Najpierw jednak logistyka dojazdu do firmy, do której było kilkadziesiąt kilometrów.

Przed wyjazdem na parkingu chaos. Jest ciemno, ludzie szukają samochodów, kierowcy szukają swoich pasażerów. Niektórzy się spóźniają, inni nie przychodzą wcale. Ci, którzy się już odnaleźli, rozmawiają, paląc papierosy, wszędzie słychać charakterystyczny, suchy kaszel palaczy. Mimo porannego chłodu sporo osób w krótkich spodenkach i T-shirtach; to ci, którzy pracują w szklarniach.

Tak będzie codziennie. Pracę mieliśmy w promieniu około 100 km od kempingu, czasem dalej, do 10 km przysługiwał rower, powyżej – samochód. Nieodpłatnie. Są nawigacje, ale jest ich za miało. Jeśli praca jest w jednym miejscu przez dłuższy czas, to po dwóch–trzech dniach nawigację trzeba oddać i jakoś sobie radzić. Jak ktoś nie pamięta trasy, a o to nietrudno, jeśli ma ona kilkadziesiąt kilometrów po nieznanej okolicy, to jest kłopot. Tym bardziej że w podanych adresach firm zdarzają się błędy, i to nie na zasadzie dwa numery domu dalej, ale np. trzydzieści kilometrów.

Pierwszego dnia jadę z małym, wąsatym chłopem ze świętokrzyskiego. Nie wiemy, czy powinniśmy jechać sami, czy z kimś, ale nikt nie przyszedł do samochodu, a za niezabranie osoby do pracy oczywiście grozi kara finansowa. Według mojego kierowcy wszystko tu jest ch...: – Jak się wk..., to wyp... do Francji na jabłka. Pracę tam mam w każdej chwili. Widuję go jednak cały czas aż do mojego wyjazdu.

To jest zresztą najczęstszy temat rozmów: wyjazd. Wszyscy ciągle mówią o miejscu, dokąd wyjadą i gdzie jest na pewno lepiej niż tutaj. Albo na urlop lub na stałe do domu, albo do innej roboty: budowlanka w Niemczech, praca w rolnictwie („Mój szwagier jeździ tam na traktorze i wszystko mi załatwi"). Za każdym razem powtarza się jak mantrę: „Pracę mam w każdej chwili".

Okazuje się, że mamy czyścić pory, co jak na tutejsze warunki nie jest ciężką pracą. Ale robimy to z szybkością 500 sztuk na godzinę przez 12 godzin z przerwami. Przy każdym jest licznik, który pokazuje, ile już obraliśmy, ile robimy na godzinę, a na ścianie widać, jaka jest średnia wydajność wszystkich przy taśmie. Niektórzy nie dali rady i przed końcem zjechali na kemping. Stracili kilka godzin dniówki... i piwo, bo na fajrant właściciel postawił skrzynkę dobrze schłodzonego grolscha.

Później okazuje się, że człowiek od porów miał nóż na gardle, bo miały one iść na promocję do dużej sieci sklepów. Można było więc do niego pojechać „prywatnie" do roboty jeszcze na drugi dzień, chociaż na kilka godzin– agencja nic nie wie, „jurki" do kieszeni. Były nawet prowadzone rozmowy, ale stanęło na niczym. Z jednej strony szkoda, z drugiej – ulga, po kostki ręce mam popuchnięte po wczorajszym obieraniu.

Trafiłem do grupy pracowników, którym dostają się prace dorywcze. Nie wiadomo, co z sadem, a przecież taką umowę podpisałem w Polsce. Może będę tam pracował, może nie. Na miejscu podpisujemy nowe kontrakty. Pytam, jak się ma jedna umowa do drugiej, ale nikt nie potrafi mi na to odpowiedzieć.

Tak się nie da normalnie żyć

System pracy jest dość egzotyczny w porównaniu z tym w Polsce. Jesteśmy kimś w rodzaju etatowych pracowników agencji pośrednictwa pracy. Formalnie to ona nas zatrudnia, a następnie „wynajmuje" innym firmom do wykonania określonej pracy. Jeśli firma (najczęściej mała, ale niekoniecznie) dostaje np. duże zamówienie do sieci sklepów na promocję porów, trzeba rozładować/załadować tira czy posprzątać domki kempingowe, zgłasza się do agencji takiej jak nasza, a ta dostarcza potrzebną liczbę pracowników, w określone miejsce i w wymaganym czasie. Firma płaci dokładnie za taką liczbę rąk do pracy, jakiej potrzebuje.

Ale, z jej punktu widzenia, są też minusy: za każdym razem przyjeżdżają nowi ludzie, którym trzeba wytłumaczyć, co trzeba robić i jak. Często są tylko raz w danej firmie. Efekty są oczywiście gorsze niż wtedy, gdy ktoś zna pracę, którą ma wykonywać i ma już odpowiednią wprawę. Poza tym, gdy ktoś popełni błąd, to jak pociągnąć go do odpowiedzialności, skoro pojawił się w firmie np. tylko ten jeden raz i tyle go widziano? Był tydzień, że pracowałem w czterech różnych miejscach, a niektórzy w ciągu miesiąca zaliczają kilkanaście różnych firm. Ale są też tacy, którzy zagrzewają dłużej w jednym miejscu pracują miesiące czy nawet lata. Czasem w końcu dostają kontrakt (coś w rodzaju etatu) i kończą współpracę z agencją.

Pozornie taki system pracy jest mało przyjazny dla pracowników. Ale tylko pozornie – często mają oni znikome (lub żadne) kwalifikacje, w Polsce wykonywali najprostsze prace. Sama relacja pracy jest dość luźna – ludzie sami decydują, jak długo chcą zostać i pracować, kiedy zjeżdżają do Polski na urlop i na jak długo. Po prostu zgłaszali to w biurze (albo i nie) wsiadali w busa i wyjeżdżali. Czasem w ogóle nie zjawiali się w pracy i jeśli nie zdarzało się to notorycznie, w zasadzie nie groziły im żadne konsekwencje. Niektórzy rezygnowali podczas wykonywania pracy, bo nie dawali rady albo się źle czuli, była wyjątkowo podła pogoda lub po prostu byli skacowani i im się nie chciało. Pracodawca wpisywał im wtedy tyle godzin, ile faktycznie przepracowali, wsiadali w samochód i wracali na kemping, nie przejmując się, czy praca została skończona, czy nie.

– Nie jesteście tańsi od Holendrów. Bezrobocie u nas jest niskie, ale jest, i są Holendrzy, którzy by chcieli taką pracę mieć – rozmawiam z Holendrem, z administracji kempingu (dobrze mówi po polsku). – Jesteście pracowici, i przyjeżdżacie tu, żeby szybko zarobić stosunkowo duże pieniądze. Powód, dla którego żaden Holender nie jest w stanie tak pracować, jest jeden – tak się nie da normalnie żyć. Po prostu wy zajmujecie się wyłącznie pracą i możecie codziennie jechać na inną godzinę, dojeżdżać do niej nawet bardzo długo. Nie macie tu domów ani rodzin, którymi musicie się zajmować. My musimy zaprowadzić i odebrać dzieci ze szkoły, iść z nimi do lekarza, załatwiać rożne sprawy osobiste i urzędowe... A wy jedyne, co tu macie to praca – mówi mi.

Byle nie wypaść z obiegu

Nasza agencja specjalizuje się w szeroko pojętym rolnictwie. Prace w polu są uznawane za wyjątkowo wredne. Cały dzień zgięci w pół lub na kolanach, niezależnie od pogody, tak samo w upale, jak i strugach deszczu. A lało często i solidnie. Ceniona jest praca pod dachem (chociaż akurat w szklarniach w upał też jest słabo) i urozmaicona – taka, w której przez cały dzień nie wykonuje się jednej, monotonnej czynności.

Codziennie o godz. 18 biuro wywiesza plan pracy na następny dzień. Każdy musi się z nim zapoznać. Jest tam napisane, gdzie następnego dnia będzie praca (nazwa firmy, adres), godzina jej rozpoczęcia, czasem pojawia się opis, na czym ma ona polegać i jakieś dodatkowe uwagi.

Ta lista to centralna oś życia gastarbeiterów. Wieczorem pod biurem zbierał się spory tłumek i wtedy każdy sprawdzał, gdzie będzie pracował, ale też (oczywiście!), gdzie pracują inni. To decydowało o wygranej lub porażce. Zwycięstwo to oczywiście dobra praca, dramat – jeśli praca była ciężka lub nie było jej wcale. Niektórzy od razu wyjaśniali jakieś nieporozumienia lub interweniowali w biurze, jeśli coś im nie odpowiadało. Zadowolonych nie było, bo zawsze znalazło się coś, na co można było ponarzekać. Oczywiście wszystko głośno i na bieżąco komentowano. Obowiązujący strój – klapki lub adidasy i dres. Język konkretny i dosadny. Właściwie wszystkie stany faktyczne i emocjonalne były oddawane za pomocą kilku słów, powszechnie uznawanych za wulgarne. Co druga wymiana zdań kończy się sakramentalnym: „A w ogóle to mam na to wyj...". Tu wymieniało się też najświeższe plotki: kto gdzie pracuje/pracował, czy robota jest fajna czy niekoniecznie, gdzie są najlepsze stawki, kto wyjechał, albo właśnie planuje wyjazd...

Najgłośniej przeklinali ci, których na liście nie byłoalbo zostali przydzieleni do roboty uznawanej za wyjątkowo wredną. Oczywiście – nie ma pracy, nie ma pieniędzy. Pół biedy, jeśli okazywało się, że nie ma cię na liście jednego dnia. Jeśli na wolnym lądowałeś raz, drugi i trzeci, czasem kilka dni z rzędu, to był już duży kłopot, bo zamiast zarabiać, siedziałeś w domku, a życie kosztuje i to więcej niż w Polsce.

Jeśli jednak chciało się pracować, to nie było z tym problemu. Kwestia chęci i pomyślunku.

Przykład? W czwartek w sadzie dowiedzieliśmy się, że w piątek nie będzie co zbierać, więc mamy wolne. Było na tyle późno, że biuro już nas nie zaplanowało do innej pracy. Ci, z którymi pracowałem, klęli w żywy kamień – dopiero przyjechali, praca tylko w czwartek, a potem do niedzieli wolne. Ja od razu zgłosiłem koordynatorce, że jakby z nagła pojawiła się jakaś możliwość pracy, to jestem chętny. Ale spora grupa miała pracować przy sprzątaniu domków kempingowych. Poszedłem tam, na zbiórce się okazało, że kilka osób po prostu nie przyszło, więc wskoczyłem na ich miejsce, przytulając ładną dniówkę. Ekipa z sadu akurat tamtędy przechodziła, wołaliśmy ich do pracy, ale nie byli nią zainteresowani.

Innym razem nie było mnie ma liście przez trzy kolejne dni. Dramat, w domku dostanę szału. Zgłosiłem koordynatorce, że chętnie bym popracował, i już następnego ranka był telefon, że trzeba pojechać na robotę. Lepsza likwidacja plantacji fasoli niż siedzenie w domku. Nazajutrz faktycznie miałem wolne, ale i tak to była niedziela. A w poniedziałek znowu o 6 miałem telefon, że trzeba kogoś zastąpić. Czyli z trzech dni teoretycznie wolnych, został tylko jeden i to niedziela.

Lepiej z Holendrami niż z Polakami

Byłem w Holandii stosunkowo krótko, więc zależało mi, żeby godzin nałapać tak dużo, jak się da. Ci, którzy byli tam dłużej, zwykle tacy pazerni na pracę już nie są. Wolą mieć kilka dni wolnego, nawet czasem chętnie oddają swoją pracę innym.

W praktyce często, jadąc do pracy, nie wiedzieliśmy ani co będziemy robić, ani nawet jak długo. Kiedyś w nowym miejscu pracowaliśmy od 5 do 18.30 z przerwami, ale zdarzały się też dni, kiedy pracy jest tylko na 4 godziny. Długie dniówki to dużo godzin, a więc dobra wypłata. Względny poziom zadowolenia to 40–45 godzin pracy w tygodniu. Ci, którzy mieli znacznie mniej (np. ok. 30), narzekają na marną wypłatę, a podobno (nikt nie wiedział tego na pewno) powyżej 55 godzin (co się też zdarzało) jest wyższy podatek, więc nie opłaca się pracować. Przyzwoita tygodniówka to około 350 euro, poniżej 200 euro na tydzień to już słabo. Minimalna stawka godzinowa to nieco ponad 9,50 euro (dla tych powyżej 23. roku życia, młodsi dostawali 1 euro mniej), ale czasem było to grubo ponad 10 euro za godzinę.

Co tydzień dostajemy też rozliczenie. Zawsze był z tym problem i nieustanny temat rozmów wszystkich ze wszystkimi, a wniosek zawsze jeden: jesteśmy nieźle jeb... na kasie. Czasem uzasadniony, czasem nie. Rozliczenia były po holendersku, więc mało kto je rozumiał. Nie zgadzała się liczba godzin, inna kwota była do wypłaty, a inna faktycznie wpływała na konto, czasem wypłaty nie było wcale itd. Problem tym większy, że były też potrącenia: za domek i ubezpieczenie (ok. 100 euro tygodniowo), rozmaite podatki i inne (np. kary, mandaty drogowe itp.). Efekt – nikt nie był w stanie doliczyć się swoich pieniędzy. Stąd nieustanne pielgrzymki do biura, żeby to wyjaśniać. Był specjalny adres mailowy, na który kazały pisać koordynatorki, po czym dostawaliśmy odpowiedzi (o ile w ogóle były), żeby załatwiać to u... koordynatorek. Klasyczne błędne koło. Później okazało się zresztą, że o swoje pieniądze muszę się dopominać jeszcze długo po powrocie do kraju. Bez skutku.

Atmosfera pracy ze starszymi Polakami: nieufność, bardziej rywalizacja niż współpraca, ciągłe przepychanki, kto ma kogo słuchać. Pracuję przez dłuższy czas przy remoncie budynków gospodarczych ze starszym Polakiem. Uważa się za majstra najlepszego na świecie. Ni w ząb nie rozumie, co Holender do niego mówi, ale zanim ten skończył tłumaczyć, co mamy robić, on już wie lepiej i nie będzie go dłużej słuchał. A potem trzeba poprawiać. Ostatniego dnia Holendrzy nie wytrzymali i wywalili go z roboty: „Nie słucha, co się do niego mówi".

Jego monolog trwa później całą drogę powrotną na kemping, bite kilka godzin. Winni są wszyscy: firma, narzędzia, Holendrzy, organizacja pracy, bo on by zrobił to wszystko lepiej.

Innym razem pracowałem z grupą starszych Polaków przy czyszczeniu zbiorników wodnych. Pierwsza rzecz: gdzie postawić pompę. Trzeba więc ustalić, jak właściwie płynie w naturze woda – do góry czy w dół. Wymaga to długiej dyskusji i znacznej liczby papierosów. Panowie spędzali czas głównie na pogawędkach (brak wiedzy rekompensowała temperatura rozmowy) i paleniu, ale cały czas uważali, że ciężko harują („Jeb... tu jak murzyny").

Z młodymi pracowało się lepiej. Nawet jeśli byli to np. studenci, raczej nienawykli do pracy fizycznej, to braki w nogach i rękach nadrabiali inteligencją – szybciej rozumieli, co mają robić i potrafili lepiej zorganizować sobie pracę.

Holendrzy jako pracodawcy są w porządku. Nigdy nikt mnie nie popędza, nikt nie krzyczy, raczej są wyluzowani i przyjaźni. Polka, która nam pokazuje, jak obierać pory, każe robić to nam bardzo starannie i pieścimy się z każdym bardzo długo. W końcu przy taśmie staje Holender, właściciel tego bałaganu: dwa liście obcięte i pokazuje, że „nice", gotowe, zajęło mu to ułamek sekundy. Robię tak samo jak on i robota rusza z kopyta. Holendrzy w ogóle często z nami pracują. Jak w sadzie jest przerwa, to razem siedzimy, pijemy kawę, normalnie rozmawiamy. Dbają o dobrą atmosferę – prawie wszędzie jest radio i muzyka. Paprykę pakujemy przy disco polo, nawet kiedy czyścimy te zbiorniki na wodę, to Holender pyta od razu, czy chcemy radio.

Plus pracy w rolnictwie jest taki, że umożliwia stały dostęp do jedzenia. Czasem w firmie można było po prostu dostać warzywa czy owoce. Np. papryki musiały być zafoliowane po trzy sztuki. Jeśli maszyna zapakowała cztery, to do sklepu to już nie szło, ale można odłożyć na bok, a potem wziąć do domu. Za zgodą szefa. Każdy miał gdzieś coś odłożone (paprykę, ogórki, pomidory) – towar handlowo wybrakowany, ale do jedzenia jak najbardziej się nadawał. Był tam zresztą specjalny pojemnik z warzywami, które można było wziąć do domu.

Kiedyś po pracy w kurniku dostałem z kolegą po 30 jaj, co ma swoją wymierną wartość, zwłaszcza tam. Niektórzy, wracając z pracy ze swoimi zdobyczami, zahaczali o biuro – świeżymi warzywami czy owocami nikt nie pogardzi, a z ludźmi z firmy lepiej żyć dobrze, zwłaszcza że to oni o wielu rzeczach decydują. A później na kempingu trwa handel wymienny tą żywnością, która się przynosiło.

Z kolei w sadzie sytuacja nieco zabawna: Polacy zebrane własnoręcznie jabłka wkładają do skrzyń, na które naklejają nalepki „Zbierane w polskim sadzie".

Codziennie minimum flaszka

Oprócz pracy powinno być też jakieś życie, ale trudno nazwać je normalnym. Niektórzy siedzą tu od lat z przerwami, inni non stop przez kilka miesięcy, a niektórzy po prostu szybko chcą zarobić (np. studenci). Spotykam takich, którzy są tutaj, bo nie mają innego wyjścia – w Polsce, z różnych powodów, nie chcą lub nie mogą się pokazać. Harcerzy tu nie ma, raczej są tacy, których nie chciałoby się spotkać wieczorem na pustej ulicy. Z czterech osób naszej ekipy pracującej w sadzie przynajmniej dwie miały wyroki. Najmłodszy (pierwszego dnia w koszulce z płonącym meczetem i hasłem „Stop islamizacji Polski"), zaraz przy pierwszej okazji próbuje ukraść słuchawki w sklepie. Jesteśmy kumplami, razem pracujemy, ale już z pozostałą trójką staramy się nie zostawiać niczego cennego na wierzchu.

Robota fizyczna, więc raczej nie spotyka się osób mających jakieś wykształcenie. Jak Holandia długa i szeroka, słychać polskie przekleństwa i narzekania: pracy jest za dużo/nie ma co robić, jest za gorąco/za zimno i pada, stawki są za niskie... etc. Widać wyraźnie podział pokoleniowy: starsi, którzy pracę zaczynali w późnym PRL, są negatywnie nastawieni dosłownie do wszystkiego. Młodzi są bardziej wyluzowani i zadowoleni z życia, bo znają języki (powszechny w Holandii angielski) i są w stanie swobodnie dogadać się z miejscowymi, pożartować z nimi, pośmiać się. Lepiej rozumieją otaczający świat i mają z nimi wspólne tematy: muza i filmy wszędzie są takie same, towar w sklepach też.

Starsi języka nie znają (nawet na poziomie podstawowych słów), a świat tam jest dla nich obcy i wrogi, w którym każdy chce ich „wyj...". Nie znamy języka i nie jesteśmy w stanie się dogadać? „Niech się Holendrzy uczą polskiego". Młodzi holenderskie rozliczenie pensji wrzucają w translatora, starsi, nawet jeśli wiedzą, że tak można, nie potrafią tego zrobić. Winna jest oczywiście firma, bo im to blokuje. Nie potrafią się zalogować na swój profil – winna firma: „Nie chcą, żebyśmy mieli dostęp do rozliczeń". Jak się im pokaże, jak mają to robić – działa bez problemu. Wi-fi padło – znowu złośliwość firmy, która je zabrała... itd., itd.

Wszyscy bazują na tym, co słyszą od innych, nikt tego nie weryfikuje, nawet jeśli to kompletna bzdura i nie ma choćby pozoru prawdy. My i tak wszystko wiemy lepiej, jesteśmy najmądrzejsi, najpracowitsi, a reszta to debile (szmaty, pedały, downy etc., lista wyzwisk jest nieskończenie długa). Wyraźna jest też ich niechęć do innych narodowości („Jeb... dziś z pier.... Rumunami. Jak mnie jeden poganiał, to mu powiedziałem, że szybko to on się może zesrać"). Są za to bardzo czuli na punkcie własnej godności i bardzo chętnie podkreślają swoje (rzekome) przewagi nad wszystkim i wszystkimi. Najpopularniejsze opowieści, kto komu co powiedział, jak kogo „dojechał" lub mu doj...

Powszechna jest też niechęć do Holendrów, choć, jak dłużej porozmawiać i dopytać, to każdy raczej mówi, że był dobrze traktowany w pracy („ale jak pogadasz z ludźmi to ci każdy powie, że traktują nas jak szmaty").

Niektórzy z Polaków zachowują się, jakby praca była tylko pretekstem do tego, żeby urwać się z domu. Takie wakacje bez specjalnego nadzoru, gdzie nie trzeba się liczyć z żadnymi zasadami. Niektórym z tych, co są tu dłużej, praca raczej nie przeszkadza w codziennym życiu: pracowali tyle ile musieli, żeby zarobić na domek, ubezpieczenie, konserwę i piwo. Jakieś trzy dni w tygodniu.

Praca była legalna i mieliśmy pełne ubezpieczenie, ale dostanie się do lekarza zakrawało na cud. Zgłaszając np. chorobę i niezdolność do pracy, bardziej niż lekarza można było się spodziewać pracownika kempingu z alkomatem. Inna sprawa, że lepiej było nie chorować. Przeważała opinia, że wszyscy to symulanci, lekarz był na telefon, a na wszystkie choroby i urazy jedynym lekarstwem był paracetamol.

Byli tacy, którzy raczej nie trzeźwieli (również w pracy), w myśl obowiązująco hasła: „Codziennie minimum flaszka, żeby nie wpaść w nałóg". Poznałem bliżej człowieka, który pił wyłącznie piwo i nigdy nie widziałem, żeby pił cokolwiek innego, chyba że wódkę. Nie miał nawet chyba kubka, bo zawsze pił z puszki. W środku tygodnia, po przyjściu z pracy, pili piwo ze swoją kobietą niemal automatycznie, jedno po drugim, aż do spania. W weekend – popularna tu wódka Nasdrowje (z Niemiec, u dostawcy na kempingu 7 euro, czynne non stop). Standardowo zaczynali w piątek po południu, w sobotę po obudzeniu do 10 rano mieli już „rozpracowane" 0,7 i w ciągu dnia regularnie uzupełniali zapasy. Czasem kończyło się poważnymi awanturami, z rękoczynami i demolowaniem domku w środku nocy włącznie.

Pewnego dnia zabrałem się z nimi do miasta po wyjątkowo ciężkiej sobocie. On brudny, skacowany, w sklepie kupił najpotrzebniejsze artykuły: dziesięć puszek piwa i kawałek kurczaka na rosół. Dziwnym spojrzeniom Holendrów zupełnie się nie przejmował.

Czasem picie kończyło się tragicznie. Zaglądam na portal mojaholandia.nl i w tekście z 15 lipca br. czytam: „Tragiczny wypadek z udziałem Polaków. Trzy ofiary śmiertelne. Wśród ofiar śmiertelnych są dwaj mężczyźni z Polski, 22- i 54-latek, trzecia ofiara to 28-letni Rumun. (...) Czwarty pasażer to 22-letni mężczyzna również z Polski, został lekko ranny". Pamięć o tej tragedii na kempingu jest ciągle świeża. Wieść niesie, że jechali do pracy po zakończonej nad ranem imprezie, a prowadził ten, który najbardziej czuł się na siłach.

Zdarzały się w poniedziałek rano kontrole alkomatem wychodzących do pracy. Przyłapanym lub pijącym w pracy grozi natychmiastowy powrót do kraju. Teoretycznie. Na sąsiednim kempingu (10 minut pieszo) jest biuro innej agencji pracy, więc wyrzuceni z jednej meldowali się w drugiej i odwrotnie.

Piciu sprzyjała nuda, w wolny weekend nie bardzo wiadomo, co ze sobą zrobić. Oczywiście „ogarniało" się najpotrzebniejsze rzeczy, czyli zakupy, jedzenie, pranie i sprzątanie, ale, biorąc pod uwagę warunki, była to kwestia dwóch – trzech godzin. Coś trzeba zrobić z resztą czasu. Czytanie to zajęcie tam nieznane, w malutkich telewizorach było kilka programów niemieckich lub holenderskich, więc nie dało się tego oglądać. Widywało się przed domkami pojedyncze anteny polskich telewizji cyfrowych. Internet działał średnio (lub wcale), więc po prostu nie było co robić. Ludzie spali cały dzień, pili, lub na przemian robili jedno i drugie. Właśnie kończyło się lato, więc kończył się również sezon biesiadowania przed domkami, grillowania i ludzie zamykali się w domkach. Wiadomo, że przy herbacie raczej się nie siedzi...

Nikt nie interesował się Polską

Specyfika Holandii jest taka, że przyciąga również miłośników innych, rozmaitych metod odurzania. Tu również była wyraźna różnica pokoleniowa: starsi woleli tradycyjną metodę w postaci alkoholu, młodsi sięgali po szerszy arsenał doznań. Stałe dostawy „witaminy A" i innych, podobnych substancji były szeroko reklamowane i dostępne, wyprawy do „kofików" też nie należały do rzadkości.

Pracowałem jakiś czas z młodym Holendrem, który już z samego rana, prowadząc służbowego busa skręcał sobie „blanta" (puszczając zupełnie kierownicę), później zaś na robocie też czuć było charakterystyczny zapach. W sadzie widok młodych, którzy przypalali między gruszami też nie należał do rzadkości i wcale nie dziwił.

Byli też tacy, którzy próbowali normalnie żyć. Uprawiali jogging, grali w piłkę nożną na pobliskim boisku, chodzili na ryby lub grzyby (których zbieranie jest w Holandii zabronione pod karą wysokich grzywien). Niektórzy załatwiali drobne geszefty: ci, co znali język, wyszukiwali na portalach ogłoszeniowych towary, które kupowali i odsprzedawali na kempingu lub przywozili do Polski: samochody, elektronarzędzia, elektronika, meble i inne sprzęty. Popularnym towarem były rowery: przydatne na miejscu (do poruszania się po kempingu, dojazdu do miasta i sklepów), ale też niektórzy zabierali je do kraju.

Regularnie co niedziela przyjeżdżał bus z polskimi towarami. Najpopularniejsze, po które zawsze ustawiała się kolejka, to: wódka, papierosy (bez jakiekolwiek banderoli 2,5 euro), piwo w puszce (popularne w Polsce, euro za sztukę) i chleb (2 euro). Pozostałe nie cieszyły się już takim zainteresowaniem.

Nikt kompletnie nie interesował się tym, co się dzieje w Polsce. Jedyne sprawy, które gdzieś tam się pojawiały w rozmowach, to mecze piłkarskiej reprezentacji (co automatycznie oznaczało większe zapotrzebowanie na gorzałę) oraz kurs euro. Czasem ktoś po pijaku przeklinał rząd i rządzących, ale raczej nie chodziło o tę obecną władzę, bardziej o każdą, po prostu klęło się ją, jakakolwiek by była, bo taka była powszechna maniera.

* * *

Byłem tam pięć tygodni. Nie nawiązałem znajomości, które chciałbym kontynuować. Zarobiłem więcej pieniędzy, niż się spodziewałem. Schudłem 8 kilo.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Najtrudniej podjąć decyzję o wyjeździe, zwłaszcza jeśli to pierwszy raz i jedzie się samemu. Potem jest łatwiej – wystarczy zgłosić się do jednego z wielu biur pośrednictwa pracy zagranicznej. Ważne są dwie rzeczy: prawo jazdy i znajomość języka, sprawdzana na miejscu za pomocą pogawędki po angielsku.

Mam ofertę zbioru jabłek. Już siedziałem na walizkach i nagle telefon – potrzebne jest zaświadczenie o niekaralności. Na szczęście udaje się to załatwić od ręki. Później się okazuje, że było ono bardziej potrzebne do zakwaterowania niż pracy.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Społeczeństwo
Zmiana czasu 2024: Kiedy przestawić zegarek na czas letni?
Społeczeństwo
Polacy nie chcą być rozbrojeni. Boom na pozwolenia na broń
Społeczeństwo
Wybory samorządowe 2024: Wszystko, co trzeba o nich wiedzieć
Społeczeństwo
Ulotka wyborcza postawiła na nogi służby w Szczucinie. Co w niej było?
Społeczeństwo
Budowlańcy zgubili urządzenie promieniotwórcze. Jest nagroda dla znalazcy