Piotr Staroń: W sprawach beznadziejnych warto podważać pewniki

Najważniejsze jest przyjęcie postawy poszukiwacza, który pracowicie szpera w sprawie, nie wyciągając zawczasu wniosków. Lepiej nie wiedzieć niż się wymądrzać i wpaść na błędny trop.

Aktualizacja: 11.12.2016 09:51 Publikacja: 11.12.2016 08:30

Piotr Staroń: W sprawach beznadziejnych warto podważać pewniki

Foto: materiały prasowe

Rz: Podobno wygrywa pan w sądzie sprawy, których nie da się wygrać?

Piotr Staroń, radca prawny: Tak się składa, że większość mojej dotychczasowej kariery to sprawy „beznadziejne". Jako aplikant obejrzałem amerykański film „Erin Brockovich" i pomyślałem sobie, ze skoro kobieta bez wykształcenia prawniczego może wygrać beznadziejną sprawę z wielką korporacją, to ja też powinienem tak dociekać prawdy. Inaczej wyrzucą mnie z każdej kancelarii, o ile w ogóle mnie do jakiejś przyjmą. Na początku oczywiście trafiały mi się z reguły sprawy, którymi inni już nie mogli już lub nie chcieli się zajmować, a ja nie byłem nigdy wybredny. Nauczyłem się sobie z nimi radzić.

Jakim sposobem?

Szukając dowodów i pomysłów, powtarzałem sobie, jak w serialu „Przygody psa Cywila", komendę: „szukaj Cywil, szukaj". Nie żartuję. Starannie badałem akta spraw i praktycznie zawsze znajdowałem w nich coś nowego, czego doświadczeni przecież koledzy z kancelarii wcześniej nie dostrzegali. Sam bywałem tym zaskoczony. Teraz mówię tak do młodszych kolegów, gdy zachęcam ich do szukania.

To chyba bywa bardziej czasochłonne niż stosowanie sprawdzonych trików proceduralnych?

Racja, to jest czasochłonne. Ale w ten sposób znajduje się silniejsze argumenty niż triki. Zresztą ja nie wierzę w triki w żadnej dziedzinie życia. Wierzę w pracę i wykształcenie w sobie umiejętności polegania na sobie. Najważniejsze jest pokorne przyjęcie postawy poszukiwacza, który pracowicie szpera w sprawie, nie wyciągając zawczasu wniosków. Lepiej nie wiedzieć niż się wymądrzać i wpaść na błędny trop.

Ale zdarza się, że ktoś powoduje wypadek drogowy, jest dziesięciu świadków, a policja od razu wykrywa, że sprawca był pijany. Co tu jeszcze można znaleźć?

Opowiem o takiej sprawie. Kierowca potrącił pieszego na pasach. Odbył się proces karny, którym ja się nie zajmowałem. Kierowcę wówczas uniewinniono. Nie pozostały ślady hamowania, ale wiadomo było, w którym miejscu zatrzymał się samochód po zderzeniu z pieszym. Policja użyła programu komputerowego przeliczającego prędkości pojazdu i pieszego oraz przebyte odległości. W rezultacie ustalono, że gdy pieszy wszedł na pasy, kierowca był tak blisko, że już nie mógł zahamować. Pieszym był zresztą młody chłopak, można było powiedzieć, że zagapił się i wtargnął na jezdnię. Potem doszło do jeszcze jednego procesu, tym razem już w sprawie odszkodowania. Byłem i nadal jestem w nim pełnomocnikiem poszkodowanego. Przyjrzałem się sprawie i doszedłem do wniosku, że coś tu nie gra. Był świadek, który widział, jak chłopak rozgląda się w obie strony przed wejściem na pasy. Sprawca wypadku zeznawał, że chłopaka nie widział. A ja przyjrzałem się programowi komputerowemu, który analizował prędkość i położenie obiektów. Okazało się, że jest skonstruowany do spraw karnych, a nie cywilnych.

Jakie to ma znaczenie? Przecież prawa fizyki są zawsze jednakowe.

Ano takie, że w prawie karnym obowiązuje domniemanie niewinności oskarżonego. Zgodnie z tym prawem do programu wpisano założenie, że samochód jedzie z prędkością 60 km/h. To wcale nie musiała być prawda. Jeśli jechał wolniej – mógł zauważyć pieszego i zahamować. Jest też założenie wynikające z domniemania niewinności, że kierowca hamuje w odpowiedniej chwili. Tak też nie musiało być. To, co ma być udowodnione w sprawie cywilnej, zostało przyjęte jako oczywistość z mocy założeń programu komputerowego. Biegły sądowy w ogóle nie chciał przyjąć tego do wiadomości. Zatrudniłem prywatnego eksperta. Ten zrobił symulację trzech wariantów prędkości. Wynikało z nich, że i tak winny był pieszy. Ale sprawdziłem z biegłym jeszcze coś – na podstawie dokładnych map narysowaliśmy miejsce zdarzenia. Okazało się, że rysunek zrobiony przez policję był niedokładny. Zaniżał odległości, co działało na korzyść kierowcy. Stąd taki a nie inny wyrok w sprawie karnej. Mówiąc inaczej, uważam, że domniemanie niewinności wpisane w założenia programu prowadzi do błędnych opinii w sprawach cywilnych. Niestety, to zajmie trochę czasu, zanim uda mi się do tego przekonać innych.

Już widzę miny tych biegłych, którym pan zaprzecza. Przecież obala pan rzeczy dla nich oczywiste.

I to jest sedno sprawy: nie przyjmować wszystkich założeń za pewnik, ale czasem je zakwestionować. Bo w tej sprawie ani szkic sytuacyjny, ani prędkości ani droga hamowania nie były takie oczywiste. Zresztą rozmawiałem potem z biegłymi – przyznali, że w wielu podobnych przypadkach trudno o ustalenie drogi hamowania. Przyczyna może tkwić właśnie w oprogramowaniu sztywno zakładającym jedną prędkość.

Jest pan pasjonatem informatyki?

Ależ skąd. Po prostu się zainteresowałem, jakie założenia przyjęto, konstruując ten program, o którym wspomniałem. Sam mam dzieci i wyobraziłem sobie, co by się stało, gdyby to któreś z nich zostało potrącone.

Zagrałby pan na emocjach sędziego, mówiąc: „a gdyby tak dziecko wysokiego sądu tam przechodziło"?

Odrobina emocji w mowach sądowych nie zaszkodzi, ale powiedziałbym raczej o swoich dzieciach. Tamten chłopak w wyniku obrażeń przestał uprawiać sport, a na starość złamana noga może mu jeszcze o sobie przypomnieć. Z goryczą obserwowałem, że na biegłych nie robi to wrażenia. Uparcie trzymali się tezy o doskonałości oprogramowania.

We wspomnianym przez pana serialu pies Cywil szuka zaginionych w puszczy dzieci. Jego opiekun, sierżant Walczak, pada ze zmęczenia. Jednak proponuje swemu dowódcy, by puścić psa luzem, a do obroży przymocować zwykłą krótkofalówkę, którą namierzają dwie milicyjne stacje do wykrywania nielegalnych nadajników. W ten sposób powstał prymitywny GPS, a pies odnalazł dzieci. Walczak nie był milicyjnym technikiem, ale pomyślał niestandardowo. Czy o to właśnie chodzi?

Może ów sierżant zawczasu rozmawiał z takimi technikami? Kontakt z ekspertami dobrze robi pełnomocnikowi i całej sprawie. Nawet jeśli nie są to oficjalni biegli sądowi. Przecież świat poszedł tak daleko w nauce i technice, że nikt nie jest w stanie ogarnąć całej wiedzy jednym umysłem. Już od Platona wiadomo, że najlepszą formą dochodzenia do prawdy jest dialog. To się sprawdza, zwłaszcza w dialogu ze specjalistami z różnych dziedzin, o których na co dzień nie mamy pojęcia. Rzecz jasna, takie opinie zazwyczaj nie są darmowe i najczęściej korzysta się z nich tylko przy dużych sporach gospodarczych. Ale warto zadawać im proste pytania i słuchać.

Chętnie posłucham o kolejnym beznadziejnym kazusie.

Prowadziłem sprawę dotyczącą przebudowy falochronu w porcie morskim. Celem było jego umocnienie. W trakcie prac wzmacniana budowla zaczęła się walić. Trzeba było zbadać, czy przyczyną jest wadliwy projekt, fuszerka budowlana, czy może jakieś niewykryte wcześniej prądy morskie. Rozmowy z różnymi biegłymi trwały półtora roku. Sporządzili pięć opinii technicznych. Sam pływałem z nimi łodzią przy tym falochronie i przyglądałem się ich pracy. Z opinii wynikało, że projekt jest w porządku, a wszelkie obliczenia dotyczące naporu wody są prawidłowe. Przyjrzałem się jednak dokładnie projektowi budowy. Zakładał on postawienie tymczasowej konstrukcji blaszanej, służącej do formowania betonu wzmacniającego falochron. I to właśnie owa konstrukcja, zakotwiczona w starym falochronie uszkadzała go. Okazało się, że – w uproszczeniu mówiąc – obliczenia wytrzymałościowe projektu dotyczą gotowej konstrukcji, a nie owej blaszanej, tymczasowej. Nie przewidziano obliczeń wytrzymałości na czas budowy.

Jak pan na to wpadł, nie będąc inżynierem od budowli wodnych?

Porównałem te pięć opinii biegłych. Każdy z nich patrzył na swój aspekt budowy, a ja byłem jedynym, który przeczytał wszystko. Mogłem więc spojrzeć całościowo. I taka jest, jak myślę, rola prawnika prowadzącego sprawę: trzeba dokonać syntezy materiału dowodowego. Ważniejsze jest jednak to, o czym mówiłem wcześniej: trzeba mieć odwagę zakwestionować rzekomo oczywiste założenia w rozumowaniu. Nawet jeżeli te założenia poczyniły wybitne umysły. Biegła sądowa, która sporządziła najważniejszą opinię w tej sprawie, jest jedną z największych w kraju specjalistek od obliczania naprężeń gruntowych. I z obliczeń wynikało, że wszystko jest dobrze. Opinia była poprawna. Błąd tkwił w założeniu.To się chyba rzadko zdarza. W średniowieczu katedry waliły się podczas budowy, ale dziś budowniczowie mają doświadczenia o kilkaset lat bogatsze.

Mimo tego postępu nie wszystko da się przewidzieć. Prowadziłem sprawę, w której pojawił się problem wadliwego systemu ostrzegania na wypadek pożaru czy innego niebezpieczeństwa w dużym budynku biurowym. Okazało się, że z głośników niby coś tam było słychać, ale zniekształcenia dźwięku były takie, że w ogóle nie dało się zrozumieć, co mówiono. Projekt był poprawny: głośniki, kable, wzmacniacze, jakaś konsola – jak wszędzie. Okazało się jednak, że konstrukcja budynku powodowała interferencję fal dźwiękowych w osobliwy sposób. Nie można było tego przewidzieć, to się okazało dopiero w gotowym budynku. Zresztą na wykładach z fizyki drgań na politechnikach można się dowiedzieć o przypadku głuchego dzwonu, który kiedyś odlano na cześć pruskiego cesarza. Mimo że pracowali przy nim doświadczeni ludwisarze, okazało się, że dzwon w ogóle jest głuchy. Dlaczego? Doszło do idealnej interferencji fal dźwiękowych, czyli ich zatrzymania, a w efekcie ciszy. I znów, by dojść do takiej wiedzy, trzeba wyjść poza kodeksy i paragrafy, kwestionując przy tym rzekomo oczywiste założenia techniczne.

Stosuje pan metody iście detektywistyczne. Czy sądy zawsze patrzą na nie przychylnie?

Chyba nie zawsze. Ale z reguły sędziowie, tak jak wszyscy, lubią, gdy dzieje się coś ciekawego.

Co by się musiało zmienić, żeby sądy były bardziej otwarte na takie działania pełnomocnika?

W brytyjskim systemie sądowniczym jest wyraźnie zapisana reguła sprawiedliwego i uczciwego osądzenia sprawy. W Polsce niby mamy zasadę sprawiedliwości społecznej w konstytucji, ale w kodeksie postępowania cywilnego już o takiej sprawiedliwości się nie mówi. Nie ma jednoznacznej zasady, że celem procesu jest wykrycie prawdy i wydanie sprawiedliwego wyroku. Kiedyś był zapis o „dążeniu do prawdy", ale został wykreślony. Obecnie w praktyce rozmaite wymogi proceduralne tę zasadę całkowicie niweczą. To niewiarygodne dla mnie jako prawnika. W rezultacie sędziowie mają związane ręce. Prawo powinno dawać możliwość odwoływania się do zdrowego rozsądku, a nie tylko do konkretnych przepisów. I to z brytyjskiego systemu moglibyśmy przejąć. Tymczasem w Polsce obowiązuje zakaz tzw. wykładni prawotwórczej.

To całkiem wygodne dla sędziów.

Ten zakaz na szczęście obowiązuje tylko w teorii. Bo w praktyce, w wielu przypadkach Sąd Najwyższy odwołuje się do zdrowego rozsądku i dokonuje de facto wykładni prawotwórczej, tam gdzie przepisy po prostu nie przystają do rzeczywistości i prowadzą do jawnie niesprawiedliwych lub absurdalnych sytuacji. Ponadto w systemie brytyjskim jest obowiązek ujawniania wszystkich dowodów przez każdą stronę. Dopóki nie wprowadzimy tej instytucji, dopóty cały system prawa i gospodarki nawet będzie chorować. Rozmawiałem o tym wiele razy z kolegami z Wielkiej Brytanii. Zasadniczo tam działa się tak, jakby wszystko miało zostać kiedyś ujawnione w sądzie. W Polsce zasadniczo działa się tak, jakby nic nigdy nie miało być nigdzie ujawnione. W efekcie to, co w Wielkiej Brytanii jest pozaprawnym marginesem, u nas jest prawnym standardem.

—rozmawiał Paweł Rochowicz

Piotr Staroń jest radcą prawnym, partnerem zarządzającym w kancelarii Staroń&Partners

Rz: Podobno wygrywa pan w sądzie sprawy, których nie da się wygrać?

Piotr Staroń, radca prawny: Tak się składa, że większość mojej dotychczasowej kariery to sprawy „beznadziejne". Jako aplikant obejrzałem amerykański film „Erin Brockovich" i pomyślałem sobie, ze skoro kobieta bez wykształcenia prawniczego może wygrać beznadziejną sprawę z wielką korporacją, to ja też powinienem tak dociekać prawdy. Inaczej wyrzucą mnie z każdej kancelarii, o ile w ogóle mnie do jakiejś przyjmą. Na początku oczywiście trafiały mi się z reguły sprawy, którymi inni już nie mogli już lub nie chcieli się zajmować, a ja nie byłem nigdy wybredny. Nauczyłem się sobie z nimi radzić.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Prawne
Robert Gwiazdowski: Podsłuchy praworządne. Jak podsłuchuje PO, to już jest OK
Opinie Prawne
Antoni Bojańczyk: Dobra i zła polityczność sędziego
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Likwidacja CBA nie może być kolejnym nieprzemyślanym eksperymentem
Opinie Prawne
Marek Isański: Organ praworządnego państwa czy(li) oszust?
Opinie Prawne
Marek Kobylański: Dziś cisza wyborcza jest fikcją