Ally McBeal twierdziła jednak, że miłość i prawo są podobne z innego powodu. Ma być romantycznie, a można się nabawić grzybicy. Trudno temu stwierdzeniu odmówić racji. W miłości możemy celować w zaspokajanie własnych zachcianek, w zawodowej praktyce zaś my, prawnicy, codziennie decydujemy, co jest najważniejsze: idea sprawiedliwości, wolności i równości wszystkich wobec prawa, czy też cyniczne wykorzystywanie luk ustawodawczych, omijanie przepisów, dążenie do zaspokojenia własnych ambicji. Nie będąc wiernym partnerowi, możemy się nie tylko nabawić grzybicy, ale i nią zarażać. Nie będąc wiernym zasadom, możemy doprowadzić do erozji całego systemu prawnego lub krzywdy konkretnego człowieka.
Przed kilku dniami internet obiegła fotografia budynku z szyldem: „Poradnia psychologicznoprawna". Napis ten, dla wielu zabawny, ma jednak więcej treści, niż może się wydawać.
Zdaję sobie sprawę z tego, że prawnicy trudniący się restrukturyzacją, reprywatyzacją, spółkami, wprowadzaniem ich na giełdę oraz wszelkimi innymi sprawami wielkiej wartości i wagi zwykli niekiedy z dużym dystansem, żeby nie powiedzieć: pobłażliwością, podchodzić do kolegów, którzy w głównej mierze parają się sprawami rodzinnymi czy rozwodowymi. Nie raz słyszałam, że prawo rodzinne to w gruncie rzeczy procedura cywilna w sądzie rodzinnym. To prawda. Jednak, jak to w życiu, tylko częściowa.
Przyznaję, że osoby trafiające do kancelarii w gruncie rzeczy częściej borykają się nie tyle z problemem prawa, ile serca. Rozwód bowiem, który dla wielu prawników to tylko sposób określenia przedmiotu sprawy, dla klienta oznacza życiową klęskę.
Niezwykle ważne zatem jest, aby prawnik, który kieruje swą zawodową praktykę na tory szeroko rozumianych spraw rodzinnych, miał świadomość, że jego rola nie ogranicza się do udzielenia zdystansowanej porady prawnej, poinformowania o kosztach postępowania czy własnego honorarium. Miewam niekiedy wrażenie, że wiedza ta umyka także sędziom. Na rozprawie rozwodowej, o ile strony nie wnoszą o ustalenie winy, sąd jedynie rutynowo bada kwestie pożycia, majątku, wspólnego gospodarstwa domowego i sposobu korzystania z mieszkania, a pytanie o miłość („czy jeszcze jest? kiedy ewentualnie wygasła i dlaczego?") nie wydaje się priorytetem. Wizja odhaczenia kolejnej sprawy w statystyce zdaje się zbyt atrakcyjna, aby drążyć temat. W konsekwencji zaś, nie tylko za sprawą samych zainteresowanych, ale także towarzyszącym im prawnikom rozwody zdają się zaraźliwą chorobą drążącą polskie społeczeństwo, której nośnikiem jest występujący u rozwodzonych hedonizm, u prawników zaś konformizm i brak poczucia odpowiedzialności za człowieka powierzającego im sprawę.