Kiedy 20 lat temu wprowadzano w Polsce przepisy o ochronie danych osobowych, pierwsza GIODO zbierała cięgi, że to urzędnik z innego świata, bo z bram kamienic zaczęły znikać listy lokatorów, choć chyba nie musiały. Ale nastała taka moda, pęd za prywatnością, choć było jasne, że możliwa jest ona dopiero w większym mieście. W powiatowym wszyscy i tak się znają. Wiedzą nawet, ile kto może zarabiać.

Po tych pionierskich wyczynach pierwszej GIODO przyszło nieco uspokojenia, ale paranoja zagościła na trwałe w polskich urzędach, co widać, gdy chcemy dostać akt stanu cywilnego babci ze strony matki, która ma inne nazwisko i dla urzędnika jesteśmy obcą zupełnie osobą. Tak samo na wokandach sądowych, gdzie nie wolno napisać, o co jest sprawa, choć procesy są jawne.

Jest i druga strona medalu, przypominają nam o niej maile lub telefony nagabywaczy z banku, w którym nigdy nie mieliśmy konta. Wydawało się jednak, że z tym nowym cywilizacyjnym nieszczęściem da się jakoś żyć. Ale ono o nas nie zapomina.

25 maja wejdzie w życie unijne rozporządzenie RODO, które daje nam, a jakże, dodatkowe prawa w tej sferze, w szczególności do bycia zapomnianym w zasobach internetu (oczywiście nie wszystkich, tak dobrze nie ma). Prawnicy z najlepszych kancelarii głowią się, jak ono ma być stosowane i egzekwowane. Przynajmniej oni poszerzą swoją ofertę, ale ich klienci zapłacą. Firmy zapłacą, gospodarka zapłaci...

GIODO ma zmienić nazwę (na PUODO). To akurat drobnostka, ale może i okazja, aby zmienić filozofię tego urzędu na bardziej przyjazną ludziom – na ile unijne rygory pozwolą. Aby chronił poważnie zagrożenie prywatności, nie podważając fundamentalnej dla człowieka wolności: przed biurokracją, zbędnymi rygorami, swobodnej pracy i przedsiębiorczości, wreszcie informacji.