Co z tym robić? Spokojnie wyjaśniać, najlepiej dokument odtworzyć. Może w pełni zrekonstruować dokumentu się nie da, ale trzeba spróbować. Dokumenty mają to do siebie, że też zostawiają ślady: ktoś je przecież sporządzał, ktoś czytał i ktoś niszczył. Już zresztą zgłosił się świadek. Ppłk rez. Sławomir Komisarczyk, dyżurny w tej placówce w przeddzień katastrofy smoleńskiej i wiele razy po niej, napisał do Wirtualnej Polski, że w zniszczonym 400-stronicowym protokole tylko wpis z dyżuru z 10 kwietnia 2010 r. dotyczył katastrofy smoleńskiej i był zapisany na trzech–czterech stronach. W jego ocenie powód zniszczenia poufnego dokumentu był raczej prozaiczny: wydający decyzję o zniszczeniu i wykonawca prawdopodobnie nie mieli pojęcia, że był tam akurat wpis o katastrofie.

Szczerze wątpię, aby księga dokumentująca tak ważny okres w dziejach najnowszej Polski była potraktowana jak jakiś zbędny, nikomu niepotrzebny zeszyt. To, co mnie dodatkowo zaciekawiło w słowach na razie nieformalnego świadka, to że z dokumentu można było się dowiedzieć, kogo z władz dyżurna służba powiadamiała w dniu katastrofy, a kogo tylko bezskutecznie próbowała powiadomić. Być może chodziło o wstydliwą niesprawność oficerów, urzędników czy kogoś wyżej, i tymi informacjami, jak to czyni ten czy ów posterunkowy ze słowami niecenzuralnymi, nie chcieli „paskudzić protokołu". Rzecz w tym, że nie chodziło o posterunkowych, ale Dyżurną Służbę Operacyjną Sił Zbrojnych RP, i nie o włamanie do piwnicy, ale o katastrofę, w której zginęło 96 osób z prezydentem RP, i która wstrząsnęła państwem na lata. Wstrząsnęła przez rozmiar tragedii, ale i to, że w ogóle mogło do niej dojść, by nie powtarzać zarzutów o niesprawnym państwie.

Może ta przemielona książka, dla której, niestety, nie znalazło się miejsce w żadnych archiwum czy sejfie, zawierała właśnie dowód jakiejś nieudolności urzędniczej, a być może nie było w niej nic szczególnego. Tak czy inaczej, należy spróbować ustalić jej treść, aby przeciąć niepotrzebne spekulacje i spory.