Jaka jest różnica między rozumem a rozumem politycznym? Taka jak pomiędzy sprawiedliwością a sprawiedliwością ludową. Poważny argument na poparcie tej tezy dał Marek Migalski w artykule „Nasi islamscy sojusznicy" („Rzeczpospolita" z 25 listopada). Jest to bowiem tekst, w którym rzeczywistość dopasowano do z góry przyjętych założeń.
Najpierw jednak parę słów o tym, w czym trzeba się z Migalskim zgodzić. Podobnie bowiem jak śląskiego politologa razi mnie, a nawet powiem więcej, rani, język używany niekiedy przez katolickich publicystów. Jeśli przywoływany przez niego Tomasz Terlikowski pisze w tekście o szyderczym tytule „Dialog, dialog über alles", iż islam jest religią, w której „ziarna prawdy wsypane są w worki trucizny... trucizny półprawd, zafałszowań i kłamstw Mahometa", to nie wnikając nawet w merytoryczną analizę tych inwektyw (trudno bowiem analizować inwektywy), trzeba stwierdzić, że jest to język pogardy, język wyższości i „prawowiernego" obrzydzenia wobec ludzi o innych przekonaniach, język którego nie uświadczysz w Ewangelii (jeśli czasem taki ton pojawiał się w Kościele, to wszyscy papieże od ponad półwiecza za to przepraszają). Polecam – chcącym poznać katolicki stosunek do islamu – lekturę rozdziałów „Dlaczego Bóg się ukrywa?" oraz „Mahomet?" w „Przekroczyć próg nadziei" Jana Pawła II.
Dla mojego dominikańskiego serca połączenie wyższości wobec odmiennych poglądów z obrzydzeniem wobec dialogu jest szczególnie bolesne. Zakon mój powstał bowiem dla głoszenia prawdy (veritas – jest naszą dewizą), ale – jak powiedział współbrat historyk Tomasz Gałuszka – „Dominik zrozumiał, że potrzeba w Kościele ludzi, którzy będą całkowicie oddani rozmowie, którzy będą przekraczali to obrzydzenie, które sprawia, że nie chce się rozmawiać z inaczej myślącymi i od razu się ich odrzuca". Język pogardy i wyższości to nie język świętych misjonarzy, to nie język świętych Dominika i Franciszka, nie język autorów Nowego Testamentu – to nie jest język Kościoła.
I nie zgadzam się z Markiem Migalskim, gdy przechodzi on do inwektyw. Wszystkich bowiem twierdzących, że islamu nie da się pogodzić z demokracją nazywa „przerażającymi ignorantami", wyznawcami poglądów „głupich" i „bałamutnych". A na dowód, że są to „ignoranckie opinie" przywołuje casus Turcji i Indonezji oraz argument, że wiele milionów muzułmanów jest mieszkańcami krajów UE.
To ma być dobry przykład?
Bez wątpienia fakt, iż miliony wyznawców islamu są lojalnymi obywatelami państw demokratycznych napawa optymizmem. Niepokoić może jednak, że zdecydowana większość uczestników aktów terroru w świecie Zachodu jest obywatelami tychże państw. I że znajdują oni wsparcie ideowe w licznych fundamentalistycznych meczetach istniejących w krajach UE, a wsparcie materialne i logistyczne w dzielnicach zamieszkanych już od paru pokoleń przez muzułmanów. Niepokoić też może zjawisko wprowadzania niekiedy w takich dzielnicach – nieformalnie ale par force, a więc tym bardziej niedemokratycznie – prawa szariatu. Mówią o tym oficjalne raporty wielu państw członkowskich UE. W dodatku, fakt mieszkania w kraju demokratycznym nie oznacza jeszcze bycia demokratą (mieszkają tu przecież i monarchiści, i anarchiści, i poplecznicy dyktatur).