Jednym z najważniejszych powodów paraliżu Trybunału Konstytucyjnego, który zafundowało nam PiS, była chęć przeprowadzenia bez przeszkód kluczowej dla Jarosława Kaczyńskiego zmiany ustrojowej w Polsce. Zmiany ordynacji wyborczej. Na taką, która zapewni jego partii trwanie u władzy przez następne kadencje.
Może trochę JOW-ów?
Liderzy opinii publicznej sympatyzujący z obozem władzy przekonują, że wojna z Andrzejem Rzeplińskim i jego instytucją była konieczna, bo mogli oni zablokować takie reformy, jak program 500+ czy obniżenie wieku emerytalnego. To argumenty absurdalne z dwóch co najmniej powodów.
Po pierwsze, Trybunał nie miałby najmniejszych podstaw do tego typu działań. Nic bowiem w ustawie zasadniczej nie broni rządowi prowadzenia takiej, a nie innej polityki socjalnej. Po drugie, gdyby nawet Rzepliński i jego koledzy naprawdę to zrobili, PiS mogłoby się tylko z tego powodu cieszyć! Wszak nie musiałoby wprowadzać nowych podatków, by sfinansować 500+ czy obniżenie wieku emerytalnego, a o brak realizacji swoich obietnic wyborczych mogłoby oskarżyć „układ", „sędziowską mafię" i „beneficjentów poprzedniego systemu". Same zyski.
Dlaczego zatem Kaczyński poszedł na wojnę z Trybunałem, którą wygra już w połowie przyszłego roku? Najważniejszym prawdopodobnie powodem było to, co stanie się już za kilka miesięcy. Gdy TK będzie już przejęty przez „dobrą zmianę", PiS przystąpi do procesu, który zagwarantuje mu wygraną w następnej elekcji parlamentarnej. Tym procesem będzie znacząca zmiana przepisów regulujących zasady rywalizacji wyborczej.
Nie mają bowiem racji ci, którzy posądzają Kaczyńskiego o to, że nie dopuści do wyborów w 2019 r. Taki ruch z jego strony byłby samobójczy – i ze względu na reakcję zagranicy (w tym UE i NATO), i na reakcję samych Polaków (mogą oni nie lubić Schetyny czy Petru, ale na pewno nie chcieliby dać odebrać sobie prawa do wyrażenia tej ewentualnej niechęci).