Mają rację wszyscy ci, którzy zauważają łamanie przez obóz rządzący demokracji w Polsce. W tych właśnie kategoriach należy bowiem widzieć paraliż Trybunału Konstytucyjnego, degenerację mediów narodowych, próby ograniczenia niezawisłości wymiaru sprawiedliwości, faktyczną likwidację niezależności służby cywilnej, obsadzanie spółek Skarbu Państwa partyjnymi funkcjonariuszami, zapowiedzi zmian ordynacji wyborczych tak, by wypaczały one wyniki głosowania i sprzyjały Prawu i Sprawiedliwości. Każdego dnia poczynania nowej ekipy każą nam się zastanawiać, czy jeszcze żyjemy w demokracji liberalnej, czy też już wchodzimy w system demokratury, demokracji suwerennej, demokracji nieliberalnej czy też po prostu jakiejś formy autorytaryzmu. I choć na razie odpowiedź na to ostatnie pytanie jest raczej negatywna, to przecież nie sposób nie zauważać niepokojących zjawisk i wydarzeń. Demokracja trzeszczy pod rządami Jarosława Kaczyńskiego oraz jego ludzi i zastanawiamy się wciąż, czy wytrzyma test twardości przeprowadzany na niej z centrali na Nowogrodzkiej.
Ale ciekawym eksperymentem myślowym byłoby zastanowienie się, w jakim stanie byłaby ta ukochana przez wszystkich demokracja, gdyby w 2015 roku obie elekcje wygrał poprzedni obóz polityczny? Co by się działo z naszym systemem politycznym, gdyby rząd nadal był tworzony przez PO i PSL, a w Pałacu Prezydenckim zasiadał Bronisław Komorowski? Jesteście państwo pewni, że nasza demokracja kwitłaby, a prawa obywatelskie były w jak najlepszym porządku? Przecież Komorowski – zmęczony sobą i obrażony na cały świat, że nie został wybrany już w pierwszej turze – już zupełnie nic by nie robił i oddawałby się leniwemu pilnowaniu żyrandola. Wściekły na głupie społeczeństwo, które upokorzyłoby go koniecznością walki z „tym niepoważnym Dudą", dotychczasowy prezydent już całkowicie zaniechałby jakiejkolwiek aktywności i oddawał się swojemu ulubionemu hobby – myślistwu i strzelaniu gaf.
W Trybunale Konstytucyjnym zasiadaliby zapewne... nielegalnie wybrani sędziowie – tyle tylko, że to nie ci wskazani przez PiS, ale owi nielegalnie wybrani przez poprzednią większość sejmową. Protestujący wobec tego procederu posłowie PiS byliby zapewne wyśmiani przez prezesa Rzeplińskiego i ośmieszeni autorytetem jakichś wybitnych konstytucjonalistów, na przykład profesora Chmaja.
Jeśli Platforma wygrałaby po raz trzeci, to nadal „psiapsiółki" Ewy Kopacz mogłyby kierować MSWiA, a Stefan Niesiołowski zasiadałby w fotelu szefa sejmowej komisji obronności (choć o wojsku wie tyle, że powinni być do niego przymusowo wcieleni wszyscy zwolennicy PiS, przed ich odesłaniem do Berezy). W spółkach Skarbu Państwa pewnie nie byłoby Misiewiczów, ale tylko dlatego, że PO i PSL miałyby tysiące swoich złotych chłopców, których chętnie posłałyby do ich rad nadzorczych i zarządów.
Kiedy słusznie narzekamy na to, że magister politologii zostaje przewodniczącym komisji mającej badać prawne aspekty prywatyzacji i że komisja ta ma jawnie polityczny cel zniszczenia Hanny Gronkiewicz-Waltz, to może warto się zastanowić, czy bez zmiany władzy nie mielibyśmy czasem do czynienia z tym, że dzika i skandaliczna reprywatyzacja w stolicy byłaby w najlepsze kontynuowana, a kolejne setki osób byłyby krzywdzone w majestacie prawa. Gdy obserwujemy putinowski spektakl wzywania przez telefon, na oczach widzów, Sławomira Nowaka na świadka przed komisję śledczą, to na szczęście dla jasności obrazu ten ostatni przypomina nam bezczelność i butę poprzedniej ekipy, pisząc na Twitterze do przewodniczącej owej komisji: „Pani Małgosiu, niech pani wyśle smska".