Gdy kadencja jakiejś partii rządzącej przebiega w ciszy i porozumieniu między ugrupowaniami parlamentarnymi, działa to na jej korzyść. Jeśli natomiast czas sprawowania przez nią władzy upływa na zamieszkach ulicznych i awanturach sejmowych, to wówczas szanse na odnowienie przez rządzących swojego mandatu spadają. Z natury rzeczy zatem każda opozycja jest zainteresowana niepokojami społecznymi i politycznymi, a każda władza stabilizacją i ciszą.
Dlatego gdy zaczął się ostatni kryzys na Wiejskiej, wydawało się, że PiS jest w nie lada kłopocie. Zaczęło się od ataku na prawa mediów, co zjednoczyło przeciwko rządowi prawie wszystkie tytuły prasowe i stacje telewizyjne (prócz tych w oczywisty i bezwstydny sposób służących interesom władzy). Następnie marszałek Marek Kuchciński zupełnie bezsensownie i niepotrzebnie wykluczył z obrad posła Michała Szczerbę.
Żeby dopełnić smutnego obrazu formacji rządzącej, zdecydowała się ona brnąć w konflikt i przeniosła obrady do Sali Kolumnowej, gdzie bez zachowania najmniejszych nawet standardów demokratycznych (a może nawet z naruszeniem prawa – jeśli wziąć pod uwagę ubezwłasnowolnienie posłów opozycji i praktyczne uniemożliwienie mediom relacjonowanie głosowania) docisnęła kolanem ustawę budżetową. Przy okazji ujawniono nagrania, na których widać było chamsko zachowujących się posłów PiS, blokujących przedstawicielom opozycji dostęp do sali i do aktywnego uczestnictwa w obradach parlamentu. Na koniec wreszcie wyciekły informacje, że mogą być poważne problemy ze stwierdzeniem quorum, bowiem dwojga posłów-sekretarzy powołanych do tego zadania, nie było wówczas nawet w Sejmie.
Walka na pół gwizdka
I już wydawało się, że PiS znalazło się w najpoważniejszym kryzysie politycznym od czasu powołania gabinetu Beaty Szydło, gdy na pomoc tej ekipie przyszła... opozycja. Nigdy bowiem w polskiej polityce nie jest tak beznadziejnie, by nie można było liczyć na to, że konkurencja poda nam pomocną dłoń. Tradycji stało się zadość i w tym przypadku. Opozycji wystarczyło bowiem jedynie złożyć życzenia świąteczne rodakom, zapowiedzieć, że wróci się do blokady mównicy 11 stycznia i ładnie rozjechać się do domów na wigilie. Ale nie – posłowie PO i Nowoczesnej ogłosili strajk i trwałą okupację sali sejmowej. Nikt dziś nie rozumie, po co w niej siedzą aż do następnego posiedzenia. Nie pokusili się o wyjaśnienie opinii publicznej sensu tej akurat formy protestu – oprócz ogólnych zapewnień, że to dla ratowania demokracji i walki z kroczącym autorytaryzmem.
Ale to dopiero było początek kłopotów. Bo jak już się zaczął turnus, to rozpoczęły się także kolonijne zachowania. Posłowie PO, z nudów chyba, zaczęli szperać w notatkach i rzeczach pozostawionych przez posłów z PiS. Powiedzieć, że to nieeleganckie, to mało powiedzieć.