Trzy dekady wstecz, na początku transformacji postronny obserwator życia Kościoła w Polsce nie dostrzegał w nim żadnego podziału. Konferencja Episkopatu Polski (KEP), którą tworzą biskupi w różnym wieku, z różnymi doświadczeniami duszpasterskimi czy sympatiami politycznymi zdawała się być monolitem, mówiącym jednym głosem.
Z czasem – mniej więcej w połowie lat 90. – w KEP zaczęły pojawiać się różne wizje i podziały. Dość długo wyróżniano dwa nurty polskiego katolicyzmu: otwarty i zamknięty. W 1995 r. Jarosław Gowin, wtedy redaktor naczelny miesięcznika „Znak", dokonał innego podziału. Uznał, że polski katolicyzm ma trzy nurty: tradycji, protestu i integralny. Wedle tej klasyfikacji do poszczególnych grup zaczęto przypisywać biskupów.
Głębsza analiza pozwoli jednak na użycie nieco innego nazewnictwa, które w moim przekonaniu jest adekwatne także dziś. Z pewnością w połowie lat 90. w gronie biskupów utworzyła się grupa umiarkowanych reformatorów, która przyjaźnie odnosiła się do demokracji, integracji z UE, gospodarki rynkowej. Tworzący tę grupę biskupi (wśród nich m.in. śp. abp Józef Życiński) uważali, że Kościół w Polsce potrzebuje gruntownej przebudowy, ale nie w dziedzinie nauczania, lecz duszpasterstwa, że w myśl nauczania soborowego trzeba wyjść z nową ofertą do świata.
Obok tej grupy istniało większościowe skrzydło – konserwatywno-zachowawcze, które także uważało, że trzeba wyjść do przodu, ale jednocześnie zwracać uwagę na niebezpieczeństwa, jakie niesie ze sobą demokracja, wejście do UE itp. Kościół musi o nich mówić z całych sił, by nie wpaść w pułapkę, w którą wpadły Kościoły w krajach zachodnich.
Oprócz tego istniała wówczas grupa tradycjonalistów, która uważała, że niczego zmieniać nie trzeba, wystarczy jedynie trzymać się twardo linii wyznaczonej przed laty przez kard. Stefana Wyszyńskiego.