USA: Czarnoskórzy też mieli niewolników

Dziś temat czarnych właścicieli niewolników zdaje się wywoływać większą konsternację niż w czasach praktykowania tego procederu. Kim byli czarnoskórzy plantatorzy z Południa?

Aktualizacja: 03.12.2016 21:27 Publikacja: 01.12.2016 17:30

Według spisu z 1830 r. we wszystkich pięciu stanach Południa czarni byli właścicielami łącznie ponad

Według spisu z 1830 r. we wszystkich pięciu stanach Południa czarni byli właścicielami łącznie ponad 10 tys. niewolników.

Foto: AFP

Antoine Dubuclet, wzorem innych zamożnych południowców, dorobił się fortuny na cukrze. Zanim doszło do secesji i upadku Konfederacji, był posiadaczem wielkiej plantacji trzciny cukrowej, na której w latach świetności zatrudniał co najmniej 70 niewolników. Choć krach wywołany wojną domową znacznie go zubożył, i tak zachował dla bliskich spadek wyceniony na 264 tys. dolarów. Dziś takie kwoty mogą nie działać na wyobraźnię, lecz wówczas przeciętny dochód Amerykanina wahał się wokół 100 dolarów rocznie. Po zwycięstwie Unii plantator zdążył jeszcze zrobić karierę polityczną, przez dwie kadencje piastując z ramienia republikanów urząd ministra finansów stanu Luizjana. Byłby więc Dubuclet typowym przedstawicielem społecznych elit południa Stanów Zjednoczonych, gdyby nie jeden drobny szkopuł – miał skórę równie czarną, jak jego niewolnicy.

Temat, którego lepiej nie poruszać

Gdy potomkowie Sherroda Bryanta, murzyńskiego farmera z Tennessee i posiadacza 24 niewolników, uczcili pamięć o nim żeliwną tablicą, ufundowaną „na świadectwo jego przedsiębiorczości i moralności" (Bryant nigdy nie zwrócił wolności żadnemu człowiekowi, którego posiadał), media ciekawiło głównie wydobycie z prawnuków deklaracji o skrusze i potępieniu. Bezskutecznie, sukcesorzy bowiem, wbrew presji, nie widzieli winy przodka w życiu zgodnym z normami obowiązującymi w jego czasach.

Zjawisko zaczęło się przebijać do świadomości powszechnej dopiero wtedy, gdy wzięli je na warsztat czarnoskórzy historycy, bardziej odporni na zarzuty o rewizjonistyczne ciągoty. Okazało się wówczas, że problem niewolnictwa jest znacznie bardziej skomplikowany niż znane powszechnie, jednostronnie uproszczone schematy. Owe niuanse są tym istotniejsze, że niewolnictwo nigdy nie stanowiło jednolitego prawnie i zwyczajowo systemu, lecz było wypadkową wielu zmiennych, implikowanych przez miejsce, czas i okoliczności.

Z urzędowych statystyk wynika, że wśród 260 tys. wolnych czarnych mieszkańców Południa praktykowanie niewolnictwa nie było wcale zjawiskiem marginalnym i choć rozpowszechniło się głównie w Luizjanie, znane było też w innych stanach. Wedle spisu z 1830 r. aż co czwarty wolny Murzyn w Karolinie Północnej był właścicielem co najmniej 10 niewolników, a ośmiu miało ich powyżej 30. Prawdziwi czarni potentaci zaś, tacy jak Justus Angel lub mieszkanka hrabstwa Colleton, niejaka L. Horry, bywali właścicielami nawet 80 ludzi. W Luizjanie do takich feudałów należała m.in. czarna rodzina Richardsów, której własnością było aż 152 niewolników, oraz wspomniany Antoine Dubuclet. Do historii Karoliny Południowej przeszedł zaś Joseph Pendarvis, który już w końcu XVIII w. miał plantację ze 123 niewolnikami. Tymczasem właściciele więcej niż 50 niewolników nawet wśród białych uchodzili za magnatów, nie było ich bowiem więcej niż 1 proc., a tylko co dwudziesty biały mieszkaniec Południa posiadał choćby jednego. Z tego samego spisu wynika, że w 1830 r. we wszystkich pięciu stanach Południa czarni posiadali łącznie ponad 10 tys. niewolników, a 30 lat później, przed wybuchem wojny, liczba ta wzrosła do 20 tys. W samym tylko Nowym Orleanie własnością wolnych Murzynów było co najmniej 3 tys. niewolników.

Mimo zniesienia niewolnictwa w większości stanów z końcem XVIII w. w praktyce zjawisko nie miało ograniczeń terytorialnych. W Maryland, na północ od Waszyngtonu, doliczono się pół setki czarnych właścicieli niewolników, natomiast w okolicach Nowego Jorku podobne przypadki zdarzały się jeszcze po wojnie domowej. Wśród czarnych nie brakło również zdolnych handlowców, udatnie łączących obrót nieruchomościami z handlem ludźmi na dużą skalę. Liderzy tej branży, w rodzaju Bernarda Soulie, Francisa La Croix czy Nata Butlera, zbili na niewolnikach majątki warte setek tysięcy dolarów.

Może nie tylko zwykły paradoks dziejów uczynił także Murzyna pierwszym właścicielem niewolnika w północnoamerykańskich koloniach, z sądownie przyznanym prawem własności do innego człowieka. Aż do połowy XVII w. bowiem nikt, z wyjątkiem przestępców, nie mógł być dożywotnio pozbawiony wolności. Po odpracowaniu w zamian za wikt i dach nad głową obowiązkowego kontraktu, zwyczajowo opiewającego na siedem lat służby, nowi osadnicy, zarówno biali, jak i kolorowi, stawali się ludźmi w pełni wolnymi. Ponadto dotychczasowi patroni mieli obowiązek wyposażyć byłych służących w wiano w postaci ziemi, ziarna siewnego i bydła.

Jednym z takich najmitów był Anthony Johnson, około 1616 r. dostarczony z wybrzeża dzisiejszej Angoli na plantację tytoniu w Wirginii. Po odpracowaniu przymusowego kontraktu Johnson z powodzeniem wziął się do uprawy roli i wkrótce powiększył obszar swoich gruntów do 100 ha. Miał już wtedy pod opieką pięciu własnych służących, z czego aż czterech białych. W 1654 r. jedyny czarny sługa Johnsona, John Castor, uznał, że czas jego kontraktu się skończył i przeszedł na służbę do Roberta Parkera, białego plantatora z sąsiedztwa. Johnson przed sądem hrabstwa Northampton stoczył z Parkerem walkę w dwóch instancjach, skarżąc się na bezprawne używanie jego ruchomego mienia. Ostateczny wyrok trybunału, w imię świętego prawa własności, przyznał rację Johnsonowi i pozwolił mu eksploatować Castora dożywotnio. W ten sposób precedensowo uznano niewolnictwo w Wirginii, choć w sąsiedniej Karolinie Północnej jeszcze do 1670 r. nawet białym nie wolno było posiadać niewolników.

Lepsza niewola niż powrót do Afryki

Brak skrupułów i determinację Johnsona można jednak widzieć w szerszym kontekście niż tylko banalne pragnienie zysku. Z oczywistych względów nie da się jego postępowania wyjaśnić także względami rasowymi ani naśladownictwem białych sąsiadów. Nowością dla Johnsona mogło być środowisko geograficzne i kulturowe, lecz nie samo niewolnictwo w Afryce powszechne i oswojone od niepamiętnych czasów. Odmiennie niż w Europie, w tamtejszych wojnach międzyplemiennych najcenniejszym łupem była bowiem nie ziemia, lecz niewolnicy. Między bajki należy włożyć wizje białych kłusowników uganiających się po afrykańskim buszu za tubylcami, by ich złapać w sieci i uprowadzić na statki płynące do Ameryki. Dla lokalnych władców państw Afryki Zachodniej, jak choćby imperium Asante leżącego na terenie dzisiejszej Ghany, niewolnictwo było zwykłym elementem wymiany handlowej, a sprzedaż ludzi stała się źródłem pokaźnych zysków dostarczanych chętnie przez europejskich i arabskich kupców. Przybysze, których zwożono do obu Ameryk, poznali więc już smak niewoli z rąk własnych władców bądź pobratymców z sąsiedniej wioski. Powstanie kolonii w Ameryce wywołało tylko wzrost popytu, na które afrykańskie rynki zareagowały zwiększeniem podaży. Dla pamiętającego Afrykę Johnsona posiadanie niewolnika było więc zapewne czymś zupełnie naturalnym. Znamienne, że gdy w Wirginii po 1699 r. powstał plan wyekspediowania wszystkich wolnych czarnych na powrót do Afryki, ponieważ ich liczba wzbudziła niepokój o porządek społeczny, ci, aby uniknąć ekstradycji, sami zaczęli sprzedawać się w niewolę.

O pozycji zarówno niewolników, jak i wolnych Murzynów na Południu decydowało zwykle dość kapryśne prawo zwyczajowe, choć czasem stan faktyczny bywał kodyfikowany. W 1833 r. tak się stało w Karolinie Północnej, w której Sąd Najwyższy uznał jednakowe prawo wszystkich wolnych ludzi, w tym kolorowych, do nieskrępowanego posiadania własności, w czym mieściło się też posiadanie niewolników. Najczęściej czarnoskórym przyzwalano na czynienie niewolnikami tylko swoich bliskich, co umożliwiało mężczyznom kupowanie żon (wolne kobiety kupowały także mężów) lub posiadania jako niewolników własnych dzieci, a nawet rodziców. Prawo to okazało się zresztą bardzo przydatne jako ochrona krewnych przed popadnięciem w niewolę u obcych.

Spoza ram sielskiego obrazu rodzinnego wsparcia i solidarności często jednak wyzierała mało budująca praktyka. Niemal powszechnie małżonkowie obojga płci wystawiani byli na paroletni okres próbny, a w wypadku niespełnienia pokładanych w nich oczekiwań po prostu ich odsprzedawano. Pewien szewc z Charleston na podobnej transakcji nawet nieco zarobił, ponieważ świeżo poślubioną kobietę, kupioną za 700 dol., zbył po kilku miesiącach z 50-dolarowym zyskiem. Znacznie mniej szczęścia miał jego kolega po fachu, mąż niejakiej Fanny Canady z Kentucky, sprzedany przez żonę za nadużywanie alkoholu. Dramatycznie skończyła się też rodzinna awantura w Georgii, po której obrażona Dilsey Pope sprzedała męża białemu farmerowi z sąsiedztwa. Gdy ochłonęła, transakcja okazała się nieodwracalna, bo nowy właściciel odmówił odsprzedaży. Nie brakło też bardziej szokujących przypadków. W New Bern w Karolinie Północnej zniecierpliwiony krytyką swojego postępowania syn sprzedał ojca na plantację kukurydzy pod Nowym Orleanem, aby tam, jak sam się przechwalał, „nauczono go dobrych manier". W Kentucky zaś człowiek o nazwisku Trimble sprzedał dwoje własnych dzieci za 2200 dolarów. Nawet więc w obrębie najbliższej rodziny niewolnictwo potrafiło odsłonić swoje najmroczniejsze oblicze.

Nie istnieje żaden wspólny wzorzec typowego czarnego właściciela niewolników. Niektórzy z nich, najczęściej wywodzący się z pierwszych osadników, nie mieli niewolników wśród swoich przodków ani sami nigdy nie byli zniewoleni. Najwięcej z nich było jednak wyzwoleńcami lub ich potomkami. Chociaż w Pensylwanii dzieci niewolników automatycznie odzyskiwały wolność po ukończeniu 28. roku życia, w innych stanach proces ten był o wiele trudniejszy i mimo że dróg do wolności było kilka, dwie z nich miały poważne konsekwencje dla systemu.

Pierwsza stała się szczególnie istotna, odkąd plantatorom zakazano spontanicznego i niekontrolowanego wyzwalania niewolników. Gdy decyzja o zwrocie wolności zaczęła należeć do sądu, pojawiły się też dodatkowe obostrzenia. Sama deklaracja woli właściciela i wydanie świadectwa moralności przestały wystarczać, zwłaszcza gdy od 1806 r. prawo pozwalało w ciągu roku przywrócić status niewolnika wyzwoleńcom nieradzącym sobie na rynku pracy. Kandydat na człowieka wolnego musiał więc nie tylko przed sądem, ale też w praktyce udowodnić, że zdoła samodzielnie zarobić na swoje utrzymanie. Zbiegło się to z rosnącym zapotrzebowaniem na bardziej wykwalifikowaną siłę roboczą, której na Południu, wobec nasycenia pracą niewolniczą, nie zaspokajał nikły napływ imigrantów z Europy. Wielu niewolników zaczęło więc zabiegać o zdobycie bardziej skomplikowanych umiejętności niż orka i zbieranie bawełny. Dzięki temu wolność odzyskiwali ludzie nie tylko zdolni, ale też najambitniejsi i najbardziej zdeterminowani, którzy dzięki rzemiosłu szybko emancypowali się ekonomicznie i w krótkim czasie sami awansowali do grona plantatorów i właścicieli niewolników.

Czarni konfederaci

Modelowym przykładem tego zjawiska jest kariera Williama Ellisona, jednego z największych czarnych właścicieli niewolników w całej Karolinie Południowej. Jak inni, przyjął nazwisko właściciela i od wczesnego dzieciństwa uczył się nie tylko kowalstwa, ale także czytania i podstaw księgowości. Dzięki zdobytym umiejętnościom już w wieku 26 lat zarabiał wystarczająco, by wykupić z niewoli nie tylko siebie, ale także swoją żonę i dzieci. Pierwsze większe pieniądze zdobył na produkcji udanych odziarniarek do bawełny, cieszących się powodzeniem wśród plantatorów, a środki zainwestował w grunt pod własny sklep w reprezentacyjnym punkcie miasta Stateburg oraz kupno dwóch pierwszych niewolników. Kiedy popyt na odziarniarki się załamał, a ceny bawełny wzrosły, postanowił założyć własną plantację. Po dziesięciu latach miał już 400 ha ziemi i 63 niewolników, przez co stał się ich największym posiadaczem w hrabstwie. Jego nowy status społeczny symbolizowała ławka w kościele, którą ufundował dla swojej rodziny, i to usadowiona na antresoli tradycyjnie zarezerwowanej dla białych. Z czasem jednak głównym źródłem dochodów Ellisona stała się nie produkcja bawełny, lecz handel niewolnikami, stąd aż 4/5 jego własności stanowiły kobiety. Z powodu brutalności zaczął się cieszyć zasłużenie złą sławą nie tylko wśród niewolników, ale nawet u białych sąsiadów, a ludzie, których posiadał, należeli do najgorzej odżywionych i ubranych w całej okolicy. W czasie wojny domowej Ellison z żarliwą nadgorliwością wspierał Konfederację, dobrowolnie przekazując na uzbrojenie Południa 5 tys. dolarów, a dodatkowe 9 tys. ulokował w wojennych obligacjach. Secesyjnym władzom zaoferował nawet służbę wojskową swoich synów oraz 50 niewolników, jednak spotkał się z odmową z przyczyn najpewniej rasowych. Do armii trafił tylko Buckner, najstarszy wnuk Ellisona, mianowany warunkowo „honorowym białym" w uznaniu dla lojalności dziadka.

Równie zagorzałych czarnych konfederackich patriotów było zresztą znacznie więcej. Wystawione przez nich milicje liczyły w kulminacyjnym momencie około tysiąca ochotników, lecz władzom zabrakło odwagi, by posłać je do walki, a większość oddziałów uległa rozwiązaniu już w 1862 r. W istocie, czarni zwolennicy Konfederacji słusznie przeczuwali kres swojej pozycji społecznej razem z końcem systemu niewolnictwa i po wojnie rzeczywiście podzielili los wielu zbankrutowanych białych sąsiadów. Kariera Ellisona nie była wyjątkiem. Podobną drogę przeszedł John Carruthers Stanly z Karoliny Północnej, późniejszy właściciel aż 163 niewolników. Ponieważ w następstwie złego traktowania jego plantację w hrabstwie Craven trapiła plaga ucieczek, do pilnowania porządku zatrudnił białych nadzorców oraz zorganizował całą siatkę płatnych donosicieli.

O tym, że system niewolnictwa bywał jednak bardzo elastyczny i pełen szczelin, najdobitniej świadczy przypadek Anthony'ego Westona z Karoliny Południowej. Pozostając formalnie niewolnikiem aż do końca wojny domowej, zdołał wraz z rodziną dorobić się majątku wycenionego na ponad 50 tys. dolarów. Jego talent do budowy i usprawniania młynów okazał się tak cenny, że właściciel, Plowden Weston, z wdzięczności pozwolił mu swobodnie dysponować połową swojego czasu. Anthony umiejętnie spieniężał techniczne zdolności, a zdobyte środki inwestował w nieruchomości i niewolników, korzystając z pośrednictwa Marii, swojej wolnej żony. Sprawy skomplikowały się nieco po śmierci Plowdena, ten bowiem ani nie wyzwolił Westona, ani nie wyznaczył swojego następcy. Odtąd Anthony'emu w każdej chwili groziło uwięzienie przez władze stanowe i sprzedanie na aukcji, jednak zdobyta w mieście reputacja pozwalała mu nadal wieść życie wolnego człowieka. Również swoim niewolnikom pozostawiał dużą swobodę i traktował ich jak najemnych robotników. Interesujące, że Weston, mając formalnie status niewolnika, w czasie wojny domowej także otwarcie poparł Konfederację.

Najkrótsza droga do emancypacji

Nie ma wszakże powodu ukrywać, że najbardziej wydeptana droga do emancypacji wiodła po prostu przez alkowę białego pana. Do czasu, gdy w 1820 r. wszystkie prerogatywy dotyczące wyzwalania niewolników zawłaszczyło państwo, zazwyczaj intymne kontakty właścicieli z ich niewolnicami prowadziły do uwolnienia konkubin i ich potomstwa. Dlatego nie jest przypadkiem wrażenie, jakoby wśród czarnych właścicieli niewolników prawie niepodzielnie panował matriarchat. Nie mogło jednak być inaczej, skoro aż 75 proc. wyzwalanych niewolników stanowiły byłe lub aktualne kochanki swoich właścicieli, stąd np. w Charleston prawie 3/4 czarnych posiadaczy niewolników to były kobiety. Najsławniejszą stała się Marie Metoyer z Luizjany, wcześniej znana jako Coincoin. Wypożyczona przez pana na służbę bogatemu francuskiemu kupcowi, najpierw została jego kochanką, a potem własnością, ponieważ w porywie serca Metoyer kupił ją wraz z pięciorgiem dzieci z wcześniejszego związku. Uwolniona, gdy kochanek zdecydował się na małżeństwo z bardziej odpowiednią partią, Coincoin, już jako Madame Metoyer, utworzyła wraz z licznym potomstwem rodzinny klan zawiadujący prawdziwym imperium tytoniowym, obrabianym podobno przez 215 niewolników. Inną mocną kobietą, która po wyzwoleniu odniosła wraz z synem sukces finansowy na podobną skalę, była C. Richards (imię zawieruszyło się w rejestrach), właścicielka wielkiej plantacji trzciny cukrowej i 150 niewolników. Aż jedna trzecia niewolników wyzwolonych przed 1820 r. była potomstwem białych plantatorów, a prawo z 1668 r. gwarantowało dzieciom pochodzącym z takich związków dożywotnią wolność. Wszelako powszechność takiego sposobu wydobywania się z niewolnictwa miała skutki uboczne. Z czasem na Południu wykształciła się kasta ludzi wyróżniających się jaśniejszym odcieniem skóry, a członkowie nowej klasy strzegli jej hermetyczności z inkwizytorską czujnością. W XIX w. Mulaci stanowili już zdecydowaną większość wśród kolorowych właścicieli niewolników. Nie wpływało to wszakże na wzajemne relacje, które pozostały prostym odwzorowaniem stosunków panujących między białymi a ich czarnymi niewolnikami, bez zachowania nawet pozorów solidarności rasowej. W istocie podziały te były jeszcze silniejsze, bo nie niwelował ich status majątkowy, a Mulaci ściślej izolowali się od ludzi o ciemniejszej skórze niż biali od dorównujących im zasobnością portfela czarnych.

Tę odmianę rasizmu Afroamerykanie przenieśli wkrótce za ocean, do swojej nowej-starej ojczyzny w Afryce. Tworząc Liberię, zamiast uczynić z niej utopijną Arkadię, zgodnie z podniosłymi deklaracjami Amerykańskiego Towarzystwa Kolonialnego odtworzyli tylko własną nieudolną kopię południowych stanów Ameryki sprzed wojny domowej, ze wszystkimi ich wadami, ale bez żadnych zalet. Rdzenna ludność, uznana przez przybyszy za niższą rasowo i cywilizacyjnie, została podbita; zamiast równości i wolności rozkwitło niewolnictwo, a Liberia do dziś pozostaje jednym z najbardziej ponurych i niebezpiecznych miejsc na kontynencie.

Choć wspomniane zjawiska dziś mogą szokować, warto pamiętać, że najgłębsza istota niewolnictwa tkwiła w gospodarce Południa, a ówcześni ludzie, oglądający świat przez pryzmat pieniędzy, łatwo ślepli na kolory skóry. Nieprzezwyciężalne na pozór uprzedzenia, jak i poczucie więzi rasowych, kończyły się tam, gdzie początek miały zyski. Dotyczyło to zarówno stosunku białych do czarnych, dysponujących równym im cenzusem majątkowym, jak i relacji Murzynów z ich niewolnikami. W pierwszym wypadku górę brała wspólnota interesów, stąd biali i czarni właściciele niewolników mogli spotykać się w tych samych kościołach, uczyć dzieci w tych samych kosztownych szkołach i mieszkać w podobnych kolonialnych domach w sąsiedztwie. Z drugiej zaś strony czarni właściciele traktowali swoich niewolników dokładnie tak, jak ich biali odpowiednicy: byli zwykłym księgowym składnikiem ich majątku i tanią siłą roboczą, ale mogli też zabezpieczać transakcje finansowe albo stać się przedmiotem handlu. Liczba posiadanych niewolników tylko pośrednio bywała wyznacznikiem statusu społecznego. Niewolnik, którego cena sięgała dziesięciokrotności średnich rocznych dochodów, był zbyt kosztownym majątkiem, by służył tylko zaspokojeniu pozaekonomicznych ambicji. Ktokolwiek, bez względu na kolor skóry, chciał wówczas zarabiać na uprawie ziemi, bez udziału niewolniczej pracy nie był w stanie sprostać konkurencji. Tymczasem współczesne poglądy na temat niewolnictwa na trwałe chyba ugrzęzły w kategoriach rasowych, choć było to zjawisko głównie ekonomiczne. Rasizm, także ten występujący w najbardziej zaskakujących odmianach, w większym stopniu był skutkiem niewolnictwa niż jego przyczyną.

Antoine Dubuclet, wzorem innych zamożnych południowców, dorobił się fortuny na cukrze. Zanim doszło do secesji i upadku Konfederacji, był posiadaczem wielkiej plantacji trzciny cukrowej, na której w latach świetności zatrudniał co najmniej 70 niewolników. Choć krach wywołany wojną domową znacznie go zubożył, i tak zachował dla bliskich spadek wyceniony na 264 tys. dolarów. Dziś takie kwoty mogą nie działać na wyobraźnię, lecz wówczas przeciętny dochód Amerykanina wahał się wokół 100 dolarów rocznie. Po zwycięstwie Unii plantator zdążył jeszcze zrobić karierę polityczną, przez dwie kadencje piastując z ramienia republikanów urząd ministra finansów stanu Luizjana. Byłby więc Dubuclet typowym przedstawicielem społecznych elit południa Stanów Zjednoczonych, gdyby nie jeden drobny szkopuł – miał skórę równie czarną, jak jego niewolnicy.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Historia
Stanisław Ulam. Ojciec chrzestny bomby termojądrowej, który pracował z Oppenheimerem
Historia
Tortury i ludobójstwo. Okrutne zbrodnie Pol Pota w Kambodży
Historia
Kobieta, która została królem Polski. Jaka była Jadwiga Andegaweńska?
Historia
Wiceprezydent, który został prezydentem. Harry Truman, część II
Historia
Fale radiowe. Tajemnice eteru, którego nie ma