Pod koniec lata 1947 r. w wielu rejonach Bieszczad zapanowała przejmująca cisza. Ostatnie transporty z przymusowymi przesiedleńcami wyruszyły na Ziemie Odzyskane i akcję „Wisła" uznano za oficjalnie zakończoną. Gwarne niegdyś wsie zamieszkiwane przez Ukraińców i Łemków opustoszały. Wiele osad całkowicie zniknęło z powierzchni ziemi, a o ich dawnych mieszkańcach przypominały już tylko cmentarze i drewniane cerkwie. Życie toczyło się swoim ustalonym torem jedynie w miejscowościach zamieszkanych przez Polaków i w nielicznych miasteczkach. Razem z ludźmi odeszła także wojna. Terkot karabinów i wybuchy granatów, które od lat mąciły spokój bieszczadzkich dolin i lasów, ucichły. UPA została pokonana. Dopiero wtedy tak naprawdę skończyła się tu II wojna światowa i Bieszczady stały się częścią PRL.
Właśnie ten stosunkowo krótki jak na wielowiekową historię tego rejonu, ale bardzo znamienny i brzemienny w skutki okres postanowił przybliżyć Krzysztof Potaczała w dwutomowym zbiorze reportaży zatytułowanym „Bieszczady w PRL". „To tylko garść spisanych wydarzeń, (...) garść opowieści o ludziach pochodzących z odmiennych światów – od chłopów i robotników po inżynierów i prominentów – lecz połączonych wspólnym losem. (...) Nie ma w tym zbiorze poetyckich opisów połonin i roztaczających się z nich malowniczych krajobrazów. Jest opowieść o zdobywaniu gór, choć nie w dosłownym znaczeniu" – pisze we wstępie Potaczała. Autor opiera swoją wielowątkową narrację (chciałoby się powiedzieć: gawędę) na relacjach świadków – ludzi, którzy w jakimś momencie swojego życia, kierując się różnymi motywacjami, pojawili się w Bieszczadach i w większości przypadków zostali już tam na stałe. Oczywiście jest to opowieść bardzo subiektywna, nieco chaotyczna, można się przyczepić do dosyć jednostronnego doboru rozmówców, kilku ważnych wątków ewidentnie brakuje, innych jest nieco za dużo, jednak nie sposób się od niej oderwać. Z pewnością okolice Cisnej, Baligrodu, Wetliny, Ustrzyk czy Lutowisk są dla dociekliwego dziennikarza istną kopalnią tematów, źródłem barwnych opowieści, które można ciągnąć niemal bez końca. Ponieważ tyle miejsca nie mamy, wybierzmy jedynie co smakowitsze kąski z bieszczadzkiej potrawy przyrządzonej przez Krzysztofa Potaczałę.
Po wojnie mieszkańcy Bieszczad żyli głównie z rolnictwa i hodowli owiec.
Ustrzycki Stalin
Przez stulecia Bieszczady stanowiły część Rzeczypospolitej i nie miały charakteru stricte kresowego. Również podczas zaborczego interludium znalazły się w obrębie jednego państwa, czyli Austrii. Sztucznie wytyczona granica po raz pierwszy przecięła ten obszar po upadku II Rzeczypospolitej – podzielili go między siebie Niemcy i Sowieci. Po wojnie Stalin „wspaniałomyślnie" zgodził się wprowadzić drobne graniczne korekty, m.in. oddał Polsce Bieszczady Wysokie. Spora część tej krainy została jednak po stronie sowieckiej i w rezultacie Polacy mieszkający na przykład w Ustrzykach Dolnych musieli opuścić swoje domy. Nieoczekiwanie już kilka lat później dostali szansę powrotu na ojcowiznę. Pod koniec lat 40. polscy komuniści dostali z Moskwy wyraźny rozkaz – w zamian za Ustrzyki Dolne, Lutowiska i Czarne Polska ma przekazać ZSRR rejon tzw. kolana Bugu, z miejscowościami Sokal, Bełz, Krystynopol, Uhnów. Rosjanom zależało na tym terenie, ponieważ był bogaty w węgiel kamienny i żyzne czarnoziemy.
Jesienią 1951 r. do powiatu ustrzyckiego przybyły pierwsze tabory niepewnych przyszłości przesiedleńców. Widok, jaki zastali, był przygnębiający. „Błotniste drogi, ogołocone ze wszystkich sprzętów i zniszczone domy, zamiast chodników prymitywne dylowanki, a wokół góry, które nie sprzyjały uprawie roli" – pisze Krzysztof Potaczała. Najbardziej szokował ich jednak pomnik Stalina górujący nad główną ulicą miasta. – Czy to na pewno Polska? – dopytywali niespokojnie Zabużanie. Podobno niektórzy nawet po przydzieleniu kwater nie chcieli się rozpakowywać, mieszkali po kilka lat na walizkach, czekając z nadzieją powrotu do rodzinnego Sokala czy Bełza. Rodowici ustrzynianie, wysiedleni stąd tuż po wojnie, a teraz powracający na stare śmiecie, także byli zdziwieni, jak bardzo władza sowiecka zapuściła ich miasto, i zdegustowani nową, trzymetrową „ozdobą" rynku.