Jak zginął Kazimierz Pużak

Kazimierz Pużak, legenda PPS i jeden z przywódców Polski podziemnej, w 1948 r. został skazany w stalinowskim procesie na dziesięć lat więzienia. Zmarł niespełna półtora roku później, zamęczony w więzieniu w Rawiczu.

Aktualizacja: 05.08.2017 20:16 Publikacja: 03.08.2017 18:20

Foto: PAP

Z okna pawilonu wspólnych cel widać było dobry kawałek świata. Przede wszystkim widać było nowych. Poruszali się zgodnie z przyjętym od zawsze porządkiem. Najpierw do magazynu odzieżowego po nowe, jasnoniebieskie ubrania więzienne, a potem do „szpitalki" na badania. Zazwyczaj szli przez rozległy brukowany dziedziniec więzienny, niemiłosiernie hałasując drewnianymi podeszwami nowych butów, w których nie umieli się jeszcze poruszać. Zawsze tak samo. Ale tym razem zdarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego. Naczelnik Rokicki, który stał ze swoją świtą przed wejściem do pierwszego pawilonu, zatrzymał całą grupę i cofnął kilku więźniów do magazynu odzieżowego. Minęło niemało czasu, zanim pojawili się z powrotem. Teraz byli ubrani w poniemieckie czarno-żółte pasiaki, a jeden z nich, niski, wyraźnie starszy, siwy mężczyzna z sumiastymi białymi wąsami, ubrany został w dziwne, krótkie, sięgające ledwie do kolan ubranie z naszytymi kolorowymi łatami i w za duże o dobrych kilka numerów drewniaki. Na głowę nałożono mu wysoką, białą błazeńską czapkę. Szedł nisko pochylony, jakby nieobecny, obojętny wobec tego, co z nim wyczyniają.

Nagle któryś z więźniów z białego pawilonu wykrzyknął na całe więzienie: „Ludzie, to przecież Pużak!". „Pużak, to Pużak" – słychać było wielogłos dobiegający spoza zablindowanych okien. Ktoś krzyknął: „Niech pan się trzyma, panie prezydencie!". I wówczas zdarzyło się coś, czego jeszcze nie widziało więzienie w Rawiczu. Oto zewsząd, z białego i z czerwonego pawilonu, z pawilonu wspólnych cel, rozległy się oklaski. Ludzie, których najczęściej bez żadnej winy zamknięto w ciężkim stalinowskim więzieniu, gdzie za najmniejszą niesubordynację groził wielodniowy karcer lub ciężkie pobicie, w ten sposób bez wahania oddawali hołd człowiekowi, który w ich oczach uosabiał prawdziwą władzę i prawdziwą Polskę.

Proces przywódców PPS-WRN

Nikt nie wie, kiedy to się wydarzyło, najprawdopodobniej Kazimierz Pużak trafił z Mokotowa do Rawicza w marcu lub czerwcu 1949 r. Wyrok przed sądem zapadł 19 listopada 1948 r., miesiąc przed zjazdem zjednoczeniowym PPR i koncesjonowanej PPS. Historycy tamtych strasznych lat są na ogół zgodni, że Kazimierz Pużak nie mógł pozostać na wolności. Był sekretarzem generalnym Polskiej Partii Socjalistycznej od 1921 r., a w czasie wojny przewodniczącym PPS-WRN (Wolność – Równość – Niepodległość), legendą polskiego socjalizmu, który we wszystkich programach swoje cele zapisywał w takiej kolejności: niepodległość, demokracja, a dopiero na końcu socjalizm. I to socjalizm bez dyktatury proletariatu, bez rewolucji społecznej i bez najmniejszego przelewu polskiej krwi. Uważany był za polityka umiaru, dla którego wszystko było realne i wszystko było możliwe – pod jednym warunkiem: że Polsce nie stanie się najmniejsza krzywda. Spierano się z nim, nazywano dyktatorem, szarą eminencją, jedynowładcą, satrapą, a on – małomówny, milczący, stanowczy – prowadził swój PPS przez całe dwudziestolecie międzywojenne, rozbudowując partię do nieznanej wcześniej potęgi i znaczenia.

Podczas procesu w 1948 r. przywołano wszystkie te zarzuty i pretensje. „Rękami Pużaka łamano ducha partii" – pisano w „Głosie Ludu". „Proces WRN ujawnia nieprzerwany łańcuch zbrodni przeciw ludowi polskiemu". „Pużak – mistrz intrygi i prowokacji". Wszystko dlatego, że nigdy nie zgodził się wyprowadzić PPS na ulicę w celu zdobycia władzy. Twierdził, że władzę zdobywa się w demokratycznych wyborach, a walkę polityczną toczy się w parlamencie. Oczywiście Pużaka oskarżano przede wszystkim o szpiegostwo na rzecz Andersa i kolaborację z Gestapo. Wobec zarzucanej mu w akcie oskarżenia próby obalenia siłą ustroju Polski Ludowej jakieś tam zasługi przy budowie państwa podziemnego, jakieś tam zasługi w kierowaniu Radą Jedności Narodowej w latach okupacji wydawały się sądowi tyleż wątpliwe, co bez znaczenia. Dla Polski podziemnej i całego demokratycznego świata przez lata wojny był prezydentem Pużakiem. Na sali sądowej nikt go już nie tytułował prezydentem. Do historii przeszło ostatnie słowo oskarżonego Pużaka: „Ja (...) nie myślę zmieniać mojego poglądu. To nie jest mój pogląd, który jest zdawkowym, tymczasowym, koniunkturalnym, to są poglądy kształtujące się u mnie w ciągu dziesiątków lat i – nie mówiąc patetycznie – w tej chwili, gdy stoję nad grobem, byłoby naprawdę nie do uwierzenia i panu prokuratorowi, i sądowi, że zmiana poglądów dokonała się w sposób naturalny". A po chwili dodał: „Jeżeli mi wolno wnieść jakąś prośbę do sądu, to prosiłbym bardzo, jeżeli to możliwe, by za cenę mojego wyroku obniżyć tym współtowarzyszom ich dolę jako ludzi, wyrokową".

Jak na urągowisko Centralny Komitet Wykonawczy PPS (tego nowego PPS, od Cyrankiewicza) wydał w 100-tysięcznym nakładzie broszurę „Pod sąd klasy robotniczej", sprawozdającą proces Pużaka i podziemnej WRN. Osobliwością tego opracowania był całkowity brak wystąpienia obrońcy Kazimierza Pużaka, mecenasa Mariana Niedzielskiego. To, że przypomniał on całą drogę socjalisty Pużaka od 1903 r., było oczywiste. Naturalne było też przypomnienie wyroku Warszawskiej Izby Sądowej, która skazała Pużaka na osiem lat katorgi za służbę polskiej klasie robotniczej. Mecenas Niedzielski odważył się jednak w sali sądowej przypomnieć jeszcze jeden proces i jeszcze jeden wyrok ciążący na jego kliencie: „(...) kiedy Kazimierz Pużak pospołu z kilku innymi rodakami znalazł się przed obliczem Najwyższego Kolegium Wojskowego Sądu Rosyjskiego pod przewodnictwem generała pułkownika Afanasjewa, to ten wyrok, który miał tam zapaść i zapadł, wiąże zarówno władze sowieckie, jak i władze polskie, boć tam wyrokowanie miało miejsce za naszą zgodą i aprobatą". Niedzielski inteligentnie spróbował tu zaszantażować polski sąd rozprawą w tzw. procesie szesnastu w Moskwie w czerwcu 1945 r. „Tam to przed tym sądem sądzony był Kazimierz Pużak, zaaresztowany 29 marca 1945 r. (...) pod zarzutem dywersji na tyłach armii sowieckiej. Po przeprowadzeniu kilkudniowej rozprawy, która – sądząc z urzędowego sprawozdania – była przeprowadzona z zachowaniem wszelkich gwarancji przysługujących zarówno oskarżonym, jak i obronie, oskarżony Kazimierz Pużak został z tych wszystkich zarzutów uniewinniony (...), został skazany na półtora roku więzienia, karę tę w pewnej części odcierpiał, a potem został przedterminowo, bez żadnej prośby ze swojej strony, zwolniony".

A więc szantaż ten należało czytać dosłownie. Jeśli towarzysze radzieccy potrafili uszanować ten piękny życiorys, jeśli sąd sowiecki uniewinnił tego starego bojownika walczącego całe życie o prawa robotników, to co wy, panowie sędziowie, zamierzacie? Jaki wyrok chcecie wydać na Pużaka, który przyjaźnił się z Leninem i Dzierżyńskim i dzięki temu wyciągnął z łap sowieckich dziesiątki, a może nawet setki Polaków, który ocalił Wieniawę-Długoszowskiego czy Hołówkę? Co więcej, poznał Stalina. Czy chcą panowie, by marszałek Stalin upomniał się o przyjaciela? Oczywiście tego wszystkiego Niedzielski nie powiedział, ale pewnie nie musiał mówić, bo polskie władze doskonale znały życiorys prezydenta Pużaka. Wiadomo było, że spędził kilka lat w więzieniu w Szlisserburgu, najstraszniejszym więzieniu w całym imperium carów, gdzie nogi i ręce przykuto mu kajdanami do ściany. Wiadomo było, że nigdy się nie załamał i nie poddał. Bez słowa znosił najcięższe tortury, był twardy i nieugięty.

Mściciel z Organizacji Bojowej PPS

Prawdopodobnie znano także historię jego walki w Organizacji Bojowej PPS, gdzie działał pod pseudonimem „Siciński". To jemu przypisywano wykonanie wyroku na zdrajcy i prowokatorze Edmundzie Tarantowiczu z Konstantynowa. Była to swego czasu głośna historia. Tarantowicz, posługujący się pseudonimem „Albin", był instruktorem OB PPS w Niemcach (dzisiaj dzielnica Sosnowca). 25 kwietnia 1908 r. w Ostrowcu podczas jakiejś kłótni ze strażnikami kolejowymi jednemu z bojowców puściły nerwy i oddał strzał do rosyjskiego żołnierza. Wywiązała się strzelanina, w której Tarantowicz został ranny. Drugi z uczestników zajścia, Franciszek Gibalski, zdołał uciec. Tarantowicz – jak potem sam opowiadał – był niemiłosiernie bity i katowany przez ochranę. W trakcie tortur, nie panując nad sobą, ujawnił personalia kilku towarzyszy. Potem przepraszał i błagał o wybaczenie. Chciał krwią zmyć swą słabość.

Tyle że nie był to czas ludzi łatwowiernych. Zbyt wielu bojowców zawisło na szubienicy lub trafiło na katorgę. Na czele ochrany stanął Zawarzin, który prowokację uczynił orężem w walce z Polakami. Do historii przeszli najgłośniejsi: Sankowski, Dyrcz, Charewicz, który wydał Montwiłła-Mireckiego, Sukiennik, który w 1911 r. wydał Kazimierza Pużaka, wreszcie Tarantowicz. Początkowo nikt go nie podejrzewał. Cieszył się pełnym zaufaniem kolegów. Jak jednak wykazało śledztwo, ujawnił nie kilku towarzyszy, ale ponad 200, a w nocy po aresztowaniu pierwsze kroki skierował z ochraną do Franciszka Gibalskiego. Ten wyrwany ze snu zdołał jednak rozbić celnym strzałem lampę naftową i korzystając z ciemności, mimo postrzału w plecy, uciekł przez okno. Kilka miesięcy później, 26 września 1908 r., był tym, który wrzucił bombę do przedziału pocztowego w słynnej akcji Piłsudskiego pod Bezdanami.

Kilkakrotnie próbowano wykonać wyrok na „Albinie". Bez skutku. Wreszcie na początku 1909 r. do wykonania zadania wyznaczono „Sicińskiego" i „Fiuta", czyli Kazimierza Pużaka i Henryka Minkiewicza-Odrowąża, późniejszego generała. Zdołali odnaleźć Tarantowicza i przekonać go, że winy zostaną mu darowane, jeśli zgodzi się opuścić Europę i na zawsze zniknąć gdzieś w Ameryce. We trzech wyjechali do Rzymu, by następnego dnia skierować się na statek do Genui. Bilety zostały zakupione. Tyle że nikt już z nich nie skorzystał. Wieczorem 14 lutego 1909 r. w małym pensjonacie przy Via Frattina w Rzymie trzech mężczyzn biesiadowało przy śledziach i wódce. Początkowo nieufny Tarantowicz wzbraniał się przed poczęstunkiem, ale widząc, że Pużak i Minkiewicz smacznie jedzą, przyłączył się do biesiady. Chwilę później już nie żył. Cyjanowodór znajdował się w karafce z wodą. Jego ciało ukryto w szafie. Znaleziono je dopiero po trzech tygodniach i mimo intensywnego śledztwa (w którego czasie włoscy detektywi udali się nawet do Krakowa, po znalezieniu tego adresu na metce przy ubraniu Tarantowicza) nigdy nie udało się ustalić zabójców. Podejrzewano tylko, że musieli to być mściciele z Organizacji Bojowej PPS.

Więzień Rawicza

Jak wiadomo, w 1948 r. „sąd klasy robotniczej" nie ugiął się przed żadnym szantażem. W procesie przywódców podziemnej WRN Kazimierz Pużak i Tadeusz Szturm de Sztrem zostali skazani na dziesięć lat więzienia. Po zastosowaniu ustawy amnestyjnej obu oskarżonym złagodzono karę o połowę. Józef Dzięgielewski i Wiktor Krawczyk zostali skazani na dziewięć lat więzienia (po złagodzeniu wyroku: na cztery lata i sześć miesięcy), a Ludwik Cohn i Feliks Misiorowski na pięć lat (w wyniku amnestii kara więzienia została im całkowicie darowana). W stosunku do wszystkich oskarżonych sąd orzekł przepadek całego mienia na rzecz Skarbu Państwa. Najprawdopodobniej w marcu 1949 r. Kazimierz Pużak wraz z Tadeuszem Szturm de Sztremem, Józefem Dzięgielewskim i Wiktorem Krawczykiem trafili do Rawicza. Ustalenie podstawowych dat i faktów związanych z ich pobytem w więzieniu nastręcza do dzisiaj niemałych trudności. W dokumentach więziennych figurują trzy zupełnie inne daty przybycia Pużaka i jego towarzyszy z PPS-WRN do Rawicza. Podobnie rzecz się ma ze zdarzeniami, o których było głośno, tyle że nikt nie jest w stanie podać jakiejkolwiek daty.

„W pawilonie białym panował reżim ostry i bardzo często inspekcje przeprowadzali oficerowie w polskich mundurach, ale mówili po rosyjsku – relacjonuje były więzień zastrzegający sobie anonimowość. – Za niepodporządkowanie się rygorom władzy więziennej zostałem ukarany karcerem na okres dwóch tygodni. W karcerze spotkałem więźnia, który siedział tu już dwa tygodnie – nazywał się Pużak. Wtedy nazwisko to nic mi nie mówiło. Po odsiedzeniu kary zabrano mnie i pana Pużaka do łaźni. Pan Pużak był bity bardzo, bo całe jego plecy, całe ciało aż do kolan było granatowe i nie mógł sobie poradzić z ubraniem się. Ja go ubrałem". W białym pawilonie – jak udało się ustalić prof. Arturowi Leinwandowi – „były trzy takie karcery. Była to zwykła cela przedzielona kratą na pół, po ścianach spływała, a z sufitu kapała woda. Okno zasłonięte było blachą. Łóżko stanowiło betonowe podwyższenie bez siennika. Nad nim umocowane było metalowe koło. Przykuwano do niego za ręce więźnia, który stał na pryczy z reguły nago. Stojąc całą dobę w takiej pozycji, musiał on załatwiać potrzeby fizjologiczne na stojąco przed siebie".

W 1995 r. po raz pierwszy odbył się w stalinowskich więzieniach we Wronkach i w Rawiczu zjazd więźniów politycznych. Dla ludzi patrzących na ów zjazd z boku było to wzruszające przeżycie, nieporównywalne z niczym, co kiedykolwiek widzieli. Dziesiątki starszych ludzi, milczących, poruszających się po celach i więziennych korytarzach z dającym się odczuć nabożeństwem, szukających w oczach drugiego człowieka widomego potwierdzenia, że to, co się dzieje, jest prawdą. Zalęknionych, niepewnych siebie, nieskłonnych do jakichkolwiek rozmów. Jedni nie ukrywali łez, drudzy po cichu się modlili. Inni gwałtownie szukali wyjścia, nie mogąc pozostawać w tych pomieszczeniach dłużej. „Rewizja nadzwyczajna", wówczas popularny program telewizyjny, ustawiła swoje kamery na dziedzińcu więziennym Rawicza, by głośno zapytać m.in. o los prezydenta Kazimierza Pużaka. Jeśli więc dzisiaj podejmuję próbę rekonstrukcji nieznanych dotychczas wydarzeń, które doprowadziły do śmierci prezydenta podziemnej Polski, to czynię to z przekonaniem, że zebrany wówczas materiał powinien zostać ujawniony.

Nie chciał łaski od Bieruta

Wszystko wskazuje na to, że dla władz więziennych i oficerów UB z Rawicza ten stary, chory człowiek szybko stał się głównym celem szykan i wszelkich zwyrodniałych działań, które miały go zmusić do napisania do Bieruta podania o łaskę. Co najmniej w kilkunastu relacjach współwięźniów mowa jest o funkcjonariuszach więziennych różnych szczebli, którzy próbowali skłonić Pużaka do napisania tej prośby. Ale Pużak ani jej nie napisał, ani nie podpisał. „Jakże ja socjalista miałbym prosić komunistę o łaskę? Niedoczekanie!" – wyjaśniał córce Marii, która, widząc pogarszający się stan zdrowia ojca, też próbowała go jakoś do tego nakłonić. Z relacji więźniów wynika, że chował kawałki chleba, aby spleśniały, i próbował się nimi leczyć.

Z kilku relacji wiemy, że na początku 1950 r. uległ wypadkowi na metalowych schodach, z których został najpewniej zepchnięty. Jego cela nr 69 mieściła się na czwartym piętrze białego pawilonu. Żeby zejść na spacer, trzeba było pokonać kilka metalowych pięter. A on szedł w tych swoich o kilka numerów za dużych drewniakach. Może się potknął, a może strażnik, który go prowadził, zniecierpliwiony przedłużającą się drogą, po prostu go popchnął. W więzieniu krążyła pogłoska, że zrobił to „Gruby Janek", późniejszy naczelnik więzienia Jan Olszewski. Podobno sam zginął potem tragicznie. W tym wypadku Pużak stracił okulary, które się potłukły, ale przeżył.

Dwie zgodne relacje opisują zdarzenia, które doprowadziły do jego śmierci. Jan Lachowski ze Szczecinka, który wówczas był więźniem z głośnego procesu dwunastu z Olsztyna (siedmiu członków Zarządu Wojewódzkiego PSL i pięciu oficerów, którzy według prokuratora mieli podczas wyborów opanować miasto ze swymi kompaniami i oddać władzę PSL), twierdzi, że tydzień przed świętem 1 Maja Pużak stanął na taborecie i mimo blachy w oknie próbował zobaczyć, czy miasto jest już udekorowane. W tym momencie klawisz otworzył drzwi i powiedział: „Pużak, wasze święto jest 3 maja". Na co Pużak miał odpowiedzieć: „Synu, jak ja obchodziłem Święto Pracy, to ty bawiłeś się w piasku". Za to przestępstwo stanął do raportu przed naczelnikiem i otrzymał trzy doby karceru. Znaleziono go następnego dnia leżącego na betonie, nieprzytomnego. Przeniesiono go do więziennego szpitala, gdzie po kilku dniach zmarł.

Również Jan Szymański z Wodzisławia, wówczas małoletni więzień, opowiada w swojej relacji, że Pużak, więzień Andrzeja Kukawki, wyjątkowego sadysty i zwyrodnialca z białego pawilonu, po wyjściu z karceru trafił do szpitala. Szymański był zatrudniony w więziennych warsztatach i każdego dnia przychodził do szpitala na opatrunki w związku z opiłkiem, który wpadł mu do oka. Widział Pużaka w zielonej szpitalnej pidżamie: „Chodził po szpitalu, trzymając się ścian, i strasznie kaszlał". Szymański został poproszony przez więźniów sanitarnych o zorganizowanie syropu z cebuli z cukrem. Całe więzienie przygotowywało ten syrop dla pana prezydenta. Podobnie całe więzienie próbowało leczyć Pużaka. Ktoś z czerwonego pawilonu, gdzie siedzieli gruźlicy, którzy znali się na zapaleniu płuc, poradził, by zdobyć psi smalec, bo to jedyny ratunek. Zwabili więc jakiegoś psa, zabili, mięso zjedli, a smalec wytopili. Ale było już za późno. Pużak zmarł 30 kwietnia. Szymański zapamiętał to doskonale, bo na polecenie komendanta warsztatów Eryka Barczaka robił z blachy aluminiowej z rozbitych samolotów tabliczki dla zmarłych więźniów. Tabliczka miała 6 cm wysokości i 14 cm długości. Zawierała numer więźnia łamany przez rok zgonu. Dla pana prezydenta Pużaka napisał: II 914/49/50. W więzieniu przyjęło się mówić, że umarł na upór. Gdyby podpisał ten list do Bieruta...

Ekshumacja pod osłoną nocy

Rodzina Kazimierza Pużaka została powiadomiona o jego śmierci telegraficznie 3 maja rano. Żądano natychmiastowego przybycia do Rawicza z trumną, inaczej ciało miało zostać pochowane na miejscowym cmentarzu. Udało się zdobyć trumnę i karawan pogrzebowy. Pojechały żona i młodsza córka Maria oraz jeden z kuzynów. Gdy dojechali do więzienia, okazało się, że jest już po pogrzebie. Władze więzienne radziły się zwrócić do miejscowej bezpieki. Dalej wydarzenia potoczyły się zupełnie niezrozumiałą drogą. Rodzina jakimś cudem zdołała w nocy dokonać ekshumacji i natychmiast ruszyła z ciałem prezydenta Pużaka do Warszawy. Śladem karawanu ruszyli także funkcjonariusze UB z Rawicza. Rozpoczął się makabryczny wyścig. Karawan został zatrzymany w Kaliszu i już z eskortą skierowany z powrotem do Rawicza. Jak to się stało, że bezpieka po kilku godzinach zwolniła kondukt i pozwoliła mu już bez przeszkód jechać do Warszawy, nikt nie wie na pewno. Podobno odebrano bardzo ważny telefon z Warszawy, który cały Rawicz postawił na baczność.

Cała historia staje się jasna dopiero dzisiaj w świetle relacji Józefa Jańczaka, kierownika nadzoru sanitarnego Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Rawiczu. Gdy zgłosiła się do nich rodzina Kazimierza Pużaka z depeszą podpisaną przez naczelnika więzienia kapitana Rokickiego, zezwalającą na eksportację ciała zmarłego do Warszawy, uznali, że taki dokument jest wystarczający do podjęcia koniecznych czynności. Grabarz Ignacy Skrzypczak z instruktorem higieny Leonardem Siekalskim o piątej rano w najgłębszej tajemnicy wydobyli trumnę Pużaka z grobu i pomogli przenieść do karawanu. Dokonali też podstawowej obdukcji. Zmarły miał na plecach pręgi od pobicia, okrwawione łokcie i kolana oraz krew na całym ciele. Trumna została zamknięta i zgodnie z przepisami oklejona czarną taśmą z pieczęciami urzędu.

Pogrzeb Kazimierza Pużaka odbył się 5 maja 1950 r. na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie. Dwa tygodnie później do Rawicza przyjechała komisja Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego z Luną Brystygierową na czele. Miała ustalić przyczynę śmierci Kazimierza Pużaka. Czy pytał o to Bierut, czy Moskwa – nie sposób dzisiaj ustalić. Wiadomo tylko, że próbowano zmusić lekarza więziennego Brunona Fijałkowskiego do sfałszowania aktu zgonu Pużaka. Ten jednak, sam więzień, nie dał się zastraszyć i niczego nie ukrywał, podtrzymując swą opinię, że prezydent Pużak, sekretarz generalny PPS, legendarny „Bazyli", twórca i przywódca Polski podziemnej, został zwyczajnie zamęczony przez braci Polaków w polskim więzieniu.

Po latach ojczyzna nagrodziła swojego bohatera, nadając jego imię jednej z ulic w Ursusie.

Z okna pawilonu wspólnych cel widać było dobry kawałek świata. Przede wszystkim widać było nowych. Poruszali się zgodnie z przyjętym od zawsze porządkiem. Najpierw do magazynu odzieżowego po nowe, jasnoniebieskie ubrania więzienne, a potem do „szpitalki" na badania. Zazwyczaj szli przez rozległy brukowany dziedziniec więzienny, niemiłosiernie hałasując drewnianymi podeszwami nowych butów, w których nie umieli się jeszcze poruszać. Zawsze tak samo. Ale tym razem zdarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego. Naczelnik Rokicki, który stał ze swoją świtą przed wejściem do pierwszego pawilonu, zatrzymał całą grupę i cofnął kilku więźniów do magazynu odzieżowego. Minęło niemało czasu, zanim pojawili się z powrotem. Teraz byli ubrani w poniemieckie czarno-żółte pasiaki, a jeden z nich, niski, wyraźnie starszy, siwy mężczyzna z sumiastymi białymi wąsami, ubrany został w dziwne, krótkie, sięgające ledwie do kolan ubranie z naszytymi kolorowymi łatami i w za duże o dobrych kilka numerów drewniaki. Na głowę nałożono mu wysoką, białą błazeńską czapkę. Szedł nisko pochylony, jakby nieobecny, obojętny wobec tego, co z nim wyczyniają.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Historia
Tortury i ludobójstwo. Okrutne zbrodnie Pol Pota w Kambodży
Historia
Kobieta, która została królem Polski. Jaka była Jadwiga Andegaweńska?
Historia
Wiceprezydent, który został prezydentem. Harry Truman, część II
Historia
Fale radiowe. Tajemnice eteru, którego nie ma
Historia
Jak Churchill i Patton olali Niemcy