13 maja o godz. 3.10, czyli ledwie po kilku godzinach walki, dowodzący wojskami rządowymi gen. Tadeusz Rozwadowski, lekceważąc wysłanników Piłsudskiego, którzy zgłosili się do Belwederu i bezskutecznie szukali porozumienia, wysłał do stacjonującego w cytadeli płk. Izydora Modelskiego rozkaz, by wczesnym rankiem natrzeć na „buntowników", którzy obsadzili pałac Mostowskich i Główną Komendę Miasta, i starać się pojmać przywódców ruchu, nie oszczędzając ich życia. I być może ten haniebny rozkaz polecający zabić śpiącego w Komendzie Miasta marszałka zostałby przez jakiegoś fanatyka wykonany, gdyby nie to, że oddziały płk. Modelskiego wypowiedziały mu posłuszeństwo i przeszły na stronę „buntowników". I tak rozkaz trafił do rąk samego Piłsudskiego.
To w ogóle był może najdziwniejszy zamach w ówczesnym świecie. Zachodni obserwatorzy donosili, że oto marszałek Piłsudski dokonał zamachu stanu przeciwko ustrojowi, którego sam był inicjatorem i twórcą. Oczywiście znano i przywoływano wyjaśnienia przyczyn przewrotu, które padały z ust samego Piłsudskiego: „Całe życie walczyłem o znaczenie tego, co zowię imponderabiliami, jak honor, cnota, męstwo i w ogóle siły wewnętrzne człowieka, a nie dla starania o korzyści własne czy swego najbliższego otoczenia. (...) I staję do walki, tak jak poprzednio, z głównym złem państwa: panowaniem rozwydrzonych partii i stronnictw nad Polską, zapominaniem o imponderabiliach, a pamiętaniem tylko o groszu i korzyściach". W oczach komentatorów rosyjskich przyczyną przewrotu majowego było „krańcowe rozdrażnienie Piłsudskiego", a z drugiej strony „prowokująca linia prawicy". Pamiętano głośny wywiad premiera Witosa dla „Nowego Kuriera Polskiego" z 9 maja, kilka dni przed przewrotem: „Niechże wreszcie marszałek Piłsudski wyjdzie z ukrycia, niech stworzy rząd. (...) Jeżeli tego nie zrobi, będzie się musiało mieć wrażenie, że nie zależy mu naprawdę na uporządkowaniu stosunków w państwie. (...) Mówią, że Piłsudski ma za sobą wojsko, jeśli tak, niech bierze władzę siłą".
Według marszałka Sejmu Macieja Rataja ten dziwny apel Witosa o uporządkowanie stosunków w państwie poprzez rozwiązanie siłowe zrozumiano w obozie Piłsudskiego jako urąganie. A na lewicy, w PPS, potraktowano jako jeszcze jeden dowód, że „Witos jest zdecydowany reakcyjny faszysta i czeka tylko na moment, by zakuć Polskę w kajdany reakcji". Jak się jednak zdaje, najbliższy zrozumienia Witosa był wówczas socjalista Jan Kwapiński, który zapisał, iż w tych dniach sen z powiek świeżo upieczonemu premierowi spędzała sprawa Pogotowia Patriotów Polskich jako organizacji faszystowskiej. Według niego Witos uważał, że ta organizacja gotowa jest przeprowadzić zamach, aby dojść do władzy pozaparlamentarnie. Według jego oceny w Warszawie około 800–1000 ludzi przygotowywało kadry do dokonania przewrotu faszystowskiego. Na pierwszy rzut oka teza ta wydaje się absurdalna, bo Pogotowie Patriotów Polskich rzeczywiście dążące do wprowadzenia w Polsce dyktatury, skupiające w swych szeregach kilkunastu generałów, wyższych oficerów, księży i wysokiej rangi policjantów, w styczniu 1924 r. zostało zlikwidowane przez policję. Dziwnym jednak i niepojętym trafem właśnie w maju 1926 r. odbył się proces przywódców organizacji, zakończony symbolicznymi, kilkumiesięcznymi wyrokami więzienia. Być może pomiędzy wypadkami majowymi i procesami Pogotowia Patriotów Polskich nie ma najmniejszego związku, ale może jednak rację mają ci, którzy dzisiaj jeszcze są przekonani, że ów zamach majowy Józefa Piłsudskiego ocalił w Polsce demokrację parlamentarną.
Czy Polsce groził faszystowski zamach stanu?
Aby pojąć to rozumowanie, należy się cofnąć w polskiej historii o ponad trzy lata, do 11 grudnia 1922 r., dnia zaprzysiężenia pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Gabriela Narutowicza. Jak wiadomo, powóz prezydenta zmierzający do Sejmu został zaatakowany przez tłum rozwydrzonych wyrostków, histerycznych kobiet i jakichś studentów, którzy wznosili wrogie okrzyki i przy całkowitej bierności policji obrzucali powóz grudami lodu i kamieniami. Wydarzenia z 11 grudnia, poprzedzające o pięć dni tragiczną śmierć prezydenta w salach Zachęty, stały się przedmiotem śledztwa prowadzonego przez specjalną komisję sejmową. W sprawozdaniu z jej prac przedstawionym Sejmowi w czerwcu 1923 r. możemy przeczytać, że „wypadków z 11 grudnia żadną miarą nie można uważać ani za przypadek, ani za żywiołowy odruch ludności. (...) Dziwnym zbiegiem okoliczności ci manifestanci już od alei 3 Maja wkraczali na plac Trzech Krzyży w bojowym ordynku, czwórkami, kierowani przez komendę wojskową i prowadzeni przez ludzi mających na sobie odznaki. Prawie wszyscy byli uzbrojeni w jednakowe laski i znaczna część posiadała broń palną". Ten zorganizowany tłum udał się pod dom gen. Józefa Hallera, by usłyszeć: „W dniu dzisiejszym Polskę, tę, o którą walczyliście, sponiewierano". Ludzie wznosili okrzyki: „Niech żyje Mussolini!", „Niech żyje prezydent Haller!" i – jak zanotowali świadkowie – całowali generała po rękach.
W księdze pamiątkowej wydanej w 1925 r. dla uczczenia Gabriela Narutowicza, niezwykle rzadkim dokumencie, na stronie 229 zapisane jest wspomnienie Zofii Kodisówny, siostrzenicy prezydenta. Notuje ona dziwne, zapomniane dzisiaj słowa Narutowicza, gdy został zatrzymany przez ów zorganizowany tłum: „Miał to być zamach stanu, ale idioci i tego porządnie zrobić nie umieją". Jaki zamach stanu miał na myśli prezydent Narutowicz i czyj? Generała Józefa Hallera? Polski, faszystowski, ukryty przed historią, nieudany zamach stanu? Jeśli miałby się zdarzyć rzeczywiście, to tłumaczyłby, dlaczego w kieszeni Eligiusza Niewiadomskiego, zabójcy prezydenta, znaleziono po zamachu zrolowaną jak los kartkę papieru z jego nazwiskiem. Na niego padło. Równie dobrze mogło zostać wylosowane inne nazwisko.
Trzy lata później Eligiusz Niewiadomski już dawno nie żył, rozstrzelany przez pluton egzekucyjny. Żył natomiast i miał się dobrze gen. Józef Haller i jego wierni żołnierze. „Hallerczyki fermentują" – zapisał w swoich wspomnieniach endecki poseł Juliusz Zdanowski. „Chcieliby od nas wyraźnych obietnic. Znów idzie szmer między nimi, że przeciw Piłsudskiemu można iść tylko z uzbrojeniem i kadrami wojskowymi". 17 kwietnia 1926 r., mniej więcej miesiąc przed wypadkami majowymi, gen. Haller przedstawił Zdanowskiemu swój plan uratowania ojczyzny: „Dziś tylko usunięcie parlamentu, stan wyjątkowy i 3–5 ludzi na czoło, to jedyna forma rządu i ratunku". Zupełnie wyraźnie – pisze Zdanowski – Haller przyszedł się przypomnieć jako kandydat. „Jaka szkoda, że ten śmiały i odważny na froncie wojskowy był takim miękusem i niedołęgą, gdy przychodził do polityki".