Kaźń lwowskich profesorów

To jedna z najohydniejszych zbrodni, jakie popełnili Niemcy w okupowanej Polsce. W lipcu 1941 r. rozstrzelali wielu wybitnych profesorów lwowskich uczelni.

Aktualizacja: 03.06.2017 23:07 Publikacja: 01.06.2017 17:50

Foto: NAC

Około godziny 1 w nocy pod willę należącą do prof. Romana Longchamps de Bériera przy ul. Karpińskiego we Lwowie podjeżdżają dwa niemieckie samochody wojskowe. Z ciężarówki wysypują się esesmani, którzy w ciągu kilku minut otaczają dom szczelnym kordonem. Z drugiego auta wysiada oficer SS; towarzyszy mu dwóch szeregowych gestapowców i ukraiński tłumacz. Hałasy dobiegające z zewnątrz budzą domowników. Profesor Longchamps de Bérier to wybitny specjalista prawa cywilnego, rektor Uniwersytetu Jana Kazimierza. To właśnie on jest celem nocnej akcji. Wpuszczeni do środka hitlerowcy zachowują się brutalnie. Krzyczą, popychają członków rodziny profesora, demolują mieszkanie. Zabierają maszynę do pisania, skórzaną torbę z dokumentami oraz brylantowy pierścionek. Polski naukowiec jest zdezorientowany, początkowo nie wie, o co napastnikom chodzi, dopiero po chwili dociera do niego, że jest aresztowany. Za co? To pozostaje zagadką. W nerwach sięga po papierośnicę, jednak jeden z esesmanów wytrąca mu ją z ręki. Niemcy dysponują dokładnymi informacjami na temat profesora i jego rodziny, dlatego szybko rozdzielają domowników na dwie grupki. Aniela Longchamps de Bérier, żona Romana, i ich najmłodszy syn, 16-letni Jan, mogą się tylko bezradnie przyglądać, jak Niemcy siłą wypychają na zewnątrz profesora i trzech pozostałych synów: 25-letniego Bronisława i 23-letniego Zygmunta, absolwentów Politechniki Lwowskiej, oraz 18-letniego Kazimierza, maturzystę. Mężczyźni chcą założyć przed wyjściem płaszcze, ale oficer SS nie pozwala im na to, wrzeszcząc, że „niczego im nie potrzeba". Brzmi to niezwykle złowrogo, mimo to nikt nie przypuszcza, że za kilka godzin czwórka de Bérierów zostanie rozstrzelana, a ich ciała oprawcy wrzucą do masowego grobu. I że nie jest to akcja odosobniona. Podobne dantejskie sceny rozgrywają się bowiem w tym samym czasie w wielu innych domach lwowskiej inteligencji.

Intelligenzaktion

Jesienią 1939 r. Adolf Hitler dwukrotnie stwierdził, że „tylko naród, którego warstwy kierownicze zostaną zniszczone, da się zepchnąć do roli niewolników". A w takiej roli hitlerowcy widzieli podbite narody na wschodzie Europy, w tym Polaków. Dlatego w zasadzie od momentu wkroczenia na ziemie Rzeczypospolitej realizowali politykę zagłady miejscowych elit. Na ziemiach bezpośrednio przyłączonych do III Rzeszy, czyli na Pomorzu, w Wielkopolsce, Śląsku i części dawnych województw mazowieckiego i łódzkiego, przybrała ona formę operacji Intelligenzaktion. Do wiosny 1940 r. Niemcy podali represjom około 100 tys. przedstawicieli polskiej inteligencji – ziemiaństwa, nauczycieli, urzędników państwowych, księży, polityków, emerytowanych wojskowych. Około 50 tys. z nich od razu rozstrzelano, resztę wysłano do obozów koncentracyjnych. Los tych drugich w większości także był tragiczny. Najbardziej masowy charakter miały mordy na Pomorzu, gdzie w Lasach Piaśnickich, Mniszku pod Świeciem, Lesie Szpęgawskim pod Starogardem, w Fordonie pod Bydgoszczą oraz pod Chojnicami rozstrzelano około 25 tys. ludzi. Częściowo Intelligenzaktion objęła także tereny Generalnego Gubernatorstwa (akcje specjalne w Krakowie, Lublinie i Częstochowie). Kontynuacją tego ludobójstwa była Nadzwyczajna Akcja Pacyfikacyjna, popularnie nazywana Akcją AB (niem. Außerordentliche Befriedungsaktion), tym razem przeprowadzona głównie w GG. Rozpoczęła się w maju 1940 r. i trwała przez kolejne trzy miesiące. Zamordowano wówczas co najmniej 3500 przedstawicieli „polskich warstw przywódczych", jak w oficjalnych dokumentach określali ich nazistowscy oprawcy. Zaliczano do nich lekarzy, prawników, nauczycieli, urzędników, oficerów w stanie spoczynku, pisarzy, dziennikarzy, członków polskich organizacji patriotycznych. Najwięcej ofiar pochłonęły masowe egzekucje w Palmirach pod Warszawą, gdzie rozstrzelano około 1700 osób. Tysiące osób wysłano także do obozów koncentracyjnych, wiele z nich już nigdy stamtąd nie wróciło.

Pierwszą próbą eksterminacji środowiska polskich naukowców było aresztowanie 183 profesorów krakowskich uczelni, przede wszystkim Uniwersytetu Jagiellońskiego i Akademii Górniczej, podczas akcji specjalnej przeprowadzonej 6 listopada 1939 r. przez oddział Einsatzgruppe I pod dowództwem sturmbannführera SS Brunona Müllera. Szef krakowskiego Gestapo oświadczył zebranym naukowcom, że ich decyzja o inauguracji roku akademickiego jest aktem wrogim wobec III Rzeszy. Wysłano ich do obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen. Ostatecznie jednak Niemcy nie byli zadowoleni z rezultatów tej operacji, bo pod naciskiem międzynarodowej opinii publicznej i zachodnich dyplomatów (a przede wszystkim dzięki osobistej interwencji Benita Mussoliniego u Hitlera) większość z nich zwolniono (tragicznych warunków obozowych nie przeżyło 19 profesorów, kilku zmarło tuż po powrocie do domu). Do tej sprawy nawiązał generalny gubernator Hans Frank podczas przemówienia, które wygłosił do przedstawicieli SS i policji 30 maja 1940 r.: „Nie da się opisać, ileśmy mieli zawracania głowy z krakowskimi profesorami. Gdybyśmy sprawę tę załatwili na miejscu, miałaby ona całkiem inny przebieg. Proszę więc panów usilnie, by nie kierowali już panowie nikogo więcej do obozów koncentracyjnych w Rzeszy, lecz podejmowali likwidację na miejscu". Te zbrodnicze wytyczne zostały zrealizowane rok później we Lwowie.

Krew na Wzgórzach Wuleckich

Przedwojenny Lwów był trzecim co do wielkości miastem przedwojennej Polski i bardzo ważnym ośrodkiem politycznym, naukowym i kulturalnym. Funkcjonowały tu m.in. Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Politechnika Lwowska, Uniwersytet Jana Kazimierza, Akademia Handlu Zagranicznego, Akademia Medycyny Weterynaryjnej. Miało tu swoje siedziby kilka ważnych ogólnopolskich towarzystw naukowych. Wielu naukowców mieszkających i pracujących we Lwowie cieszyło się międzynarodową sławą – warto przede wszystkim wspomnieć o dokonaniach lwowskiej szkoły matematycznej ze Stefanem Banachem i Hugo Steinhausem na czele czy osiągnięciach znakomitego mikrobiologa Rudolfa Weigla, wynalazcy szczepionki przeciwko tyfusowi. Według wydanego w 1937 r. „Atlasu szkolnictwa wyższego" we lwowskich uczelniach w roku akademickim 1934/35 pracowało 169 profesorów, 176 samodzielnych pracowników nauki i 478 pomocniczych. Tylko Warszawa miała liczniejszą kadrę naukową.

Klęska wrześniowa, w wyniku której Lwów znalazł się pod okupacją sowiecką, spowodowała chaos w środowisku naukowym i kulturalnym tego miasta. Rosjanie poddawali polskie elity represjom, a placówki naukowe całkowicie przeorganizowali, oddając je w ręce Ukraińców i podporządkowując centralnym instytutom naukowym ZSRR. Niektórzy wykładowcy akademiccy, np. znany pisarz i tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński czy ceniony internista Jan Grek, poszli na współpracę z okupantem. W wyniku wyborów przeprowadzonych 15 grudnia 1940 r. niektórzy profesorowie weszli do radzieckich rad obwodowych i miejskich. Większość lwowskich naukowców zachowała się jednak godnie, trzymając się z dala od komunistycznego bagna i próbując w nowych, niezwykle trudnych warunkach kontynuować badania.

30 czerwca 1941 r. do Lwowa wkroczyła 1. Dywizja Strzelców Górskich Wehrmachtu, a miasto zostało przyłączone wraz z pozostałym obszarem dawnej Galicji Wschodniej do Generalnego Gubernatorstwa. W pierwszych dniach po zajęciu miasta nowy okupant skupiał się na rozstrzeliwaniu Żydów i inspirowaniu antysemickich pogromów. Opanowanie byłych wschodnich województw II Rzeczypospolitej dało jednak Niemcom okazję do rozpoczęcia nowych akcji wymierzonych w „polskie warstwy przywódcze". 1 lipca 1941 r. Reinhard Heydrich w jednym z przemówień zdefiniował trzy grupy szczególnie groźne dla III Rzeszy – na trzecim miejscu po „bolszewikach i Żydach" wymienił inteligencję polską. Eksterminację polskiej elity powierzono dowódcy policji bezpieczeństwa i SD w Krakowie Eberhardowi Schöngarthowi, który sformował w tym celu oddział operacyjny do specjalnych poruczeń (Einsatzkommando zur besonderen Verwendung). W ramach przygotowań do akcji zlecił sporządzenie list proskrypcyjnych polskich nauczycieli akademickich, w czym pomagali studenci ukraińscy związani z Organizacją Ukraińskich Nacjonalistów. Einsatzkommando Schöngartha wkroczyło do Lwowa późnym popołudniem 2 lipca 1941 r. i zainstalowało się w budynku dawnej szkoły kadetów, położonym 300 m od Wzgórz Wuleckich, przyszłego miejsca egzekucji.

Pierwszą ofiarą esesmanów był prof. Kazimierz Bartel, kierownik Katedry Geometrii Wykreślnej Politechniki Lwowskiej i kilkakrotny premier rządu II Rzeczypospolitej. Bartla przewieziono do zorganizowanego naprędce aresztu w byłej siedzibie Miejskich Zakładów Energetycznych przy ul. Pełczyńskiej, a jego żonę i córkę wypędzono z mieszkania, które następnie gestapowcy obrabowali, niszcząc m.in. bardzo cenny księgozbiór.

Prawie cały dzień 3 lipca esesmani poświęcili na przygotowania do akcji wymierzonej w polskich naukowców, jedynie kilka razy wyprawiając się „na miasto", aby wziąć udział w bestialskich egzekucjach żydowskich mieszkańców Lwowa. Skoordynowana akcja komanda Schöngartha rozpoczęła się późnym wieczorem. Kilkuosobowe grupy esesmanów wkraczały do domów polskich profesorów i dokonywały aresztowań. Dzięki determinacji i mrówczej pracy rozpoczętej jeszcze w trakcie wojny przez prof. Zygmunta Alberta znamy wiele szczegółów całej akcji. Listy proskrypcyjne przygotowane przez Schöngartha były stworzone według przedziwnego klucza, a w zasadzie lepiej byłoby powiedzieć, że w ich układaniu największy udział miał przypadek. Wielu wyznaczonych do rozstrzelania naukowców było w podeszłym wieku i nie stanowiło realnego zagrożenia dla władz okupacyjnych. Wśród uwięzionych pracowników politechniki znalazł się m.in. 60-letni prof. Stanisław Pilat, kierownik Katedry Technologii Nafty i Gazów Ziemnych. Kilka dni później, kiedy ten wybitny specjalista już nie żył, poszukiwali go przedstawiciele niemieckiej administracji, chcąc wykorzystać jego bezcenną wiedzę na potrzeby III Rzeszy. Na listach znalazły się też nazwiska już nieżyjących naukowców, co dodatkowo rozsierdzało napastników, którzy podejrzewali ich rodziny o kłamstwo i ukrywanie bliskich. Gdy esesmani wtargnęli do mieszkania wdowy po profesorze Adamie Bednarskim, zażądali podania nazwiska jego następcy. W ten sposób dotarli do docenta okulistyki Jerzego Grzędzielskiego, którego aresztowali zamiast Bednarskiego.

Członkowie Einsatzkommando zur besonderen Verwendung dostali rozkaz, aby przy okazji aresztowań profesorów zatrzymywać wszystkich mężczyzn powyżej 18. roku życia znajdujących się w miejscu akcji. Dlatego w wielu wypadkach ojcowie szli na śmierć razem z synami. Do podobnej sytuacji jak w domu de Bérierów doszło u prof. Włodzimierza Stożka, kierownika Katedry Matematyki Politechniki Lwowskiej, który został aresztowany z dwoma synami: 29-letnim inżynierem Eustachym i 24-letnim absolwentem politechniki Emanuelem. Prof. Witolda Nowickiego zatrzymano z synem Jerzym, doktorem medycyny. Prof. Stanisława Progulskiego, starszego asystenta Zakładu Higieny, zabrano z synem Andrzejem, a prof. Kaspra Weigla, kierownika Katedry Miernictwa, uwięziono wraz z synem Józefem, prawnikiem.

Przypadkowymi ofiarami stawali się także bliscy i przyjaciele naukowców z „listy śmierci". Wraz z profesorem medycyny sądowej Włodzimierzem Sieradzkim aresztowano jego sublokatora Wolischa, a z profesorem chirurgii Władysławem Dobrzanieckim jego przyjaciela doktora praw Tadeusza Tapkowskiego i męża gospodyni domu Eugeniusza Kosteckiego. Razem z prof. Romanem Witkiewiczem, kierownikiem Katedry Pomiarów Maszynowych Politechniki Lwowskiej, zatrzymano jego sublokatora Józefa Wojtynę, woźnego uczelni. Olbrzymiego pecha miał prof. Roman Rencki, który kilka dni wcześniej cudem uniknął egzekucji z rąk enkawudzistów, by 3 lipca zostać aresztowany przez Gestapo.

Najwięcej ofiar pociągnęła napaść na dom prof. Tadeusza Ostrowskiego, dziekana Wydziału Lekarskiego na Uniwersytecie Jana Kazimierza, u którego gościnie przebywali chirurg Stanisław Ruff wraz z żoną Anną i 30-letnim synem Adamem, pielęgniarka i społecznica Maria Reymanowa, nauczycielka języka angielskiego Kathy Demko i 29-letni ksiądz, doktor teologii Władysław Komornicki. Wszystkich mężczyzn załadowano do ciężarówki i wywieziono w nieznane. Po dwóch godzinach esesmani wrócili i aresztowali także obecne w domu kobiety. Przypuszczalnie chodziło o to, aby nie było świadków rabunku, jakiego dopuścili się później oprawcy. W domu Ostrowskiego znajdowało się sporo cennych przedmiotów, m.in. pochodzących z rodzinnych kolekcji Badenich i Jabłonowskich, którzy oddali je profesorowi na przechowanie, mając nadzieję, że jego mieszkanie to bezpieczna kryjówka. Do grabieży na dużą skalę doszło także w domu prof. Greka, który był znanym kolekcjonerem dzieł sztuki. Również tam nie pozostawiono świadków, aresztując razem z naukowcem jego żonę Marię i szwagra Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Wielu badaczy wskazuje, że za tymi przypadkami mógł stać zbrodniarz i aferzysta, holenderski esesman Pieter Nicolaas Menten, który zajął dom prof. Ostrowskiego i zagrabił znajdujące się tam dzieła sztuki oraz kosztowności. Najprawdopodobniej maczał także palce w obrabowaniu mieszkań profesorów Bartla i Greka.

W sumie Einsatzkommando Schöngartha zatrzymało 52 osoby, w tym 23 profesorów Uniwersytetu Jana Kazimierza (głównie Wydziału Lekarskiego) oraz Politechniki Lwowskiej. Większość z nich zginęła w ciągu kilku następnych godzin.

Nocna egzekucja

Jedynym profesorem, który przeżył kaźń, był Franciszek Groër z Instytutu Medycznego lwowskiego uniwersytetu. Najprawdopodobniej wypuszczono go, ponieważ miał niemieckie korzenie, a jego żona była Angielką. Dzięki niemu wiemy, co działo się w bursie Abrahamowiczów, gdzie przewieziono wszystkich zatrzymanych podczas nocnej akcji.

„W korytarzu stało już od 15 do 20 osób ze spuszczonymi głowami. Faszyści ordynarnie trącali nas kolbami karabinów i kazali nam stać rzędem, twarzami zwróconymi do ściany. Korytarz i podwórze zapełnione były uzbrojonymi gestapowcami. (...) Jeżeli ktokolwiek z zatrzymanych poruszył się lub podniósł głowę, był bity kolbą, a pod jego adresem sypały się przekleństwa. Liczba więźniów stale wzrastała, słychać było, jak podjeżdżają nowe samochody. (...) Prawie każdy przechodzący gestapowiec po zrównaniu się z nami targał nas za włosy lub bił kolbą, równocześnie w piwnicy bursy słychać było przekleństwa gestapowców, krzyki i wystrzały" – relacjonował prof. Groër. W piwnicy przeprowadzano śledztwa, które ograniczały się głównie do katowania przesłuchiwanych. Oprócz Groëra Niemcy zdecydowali się także puścić wolno kilka kobiet pracujących jako służące w domach Greków i Ostrowskich. Wszyscy musieli jednak poczekać na dziedzińcu bursy na koniec godziny policyjnej.

W pewnym momencie Groër dostrzegł grupę profesorów – czterech z nich niosło okrwawione zwłoki. Jak się później okazało, było to ciało syna prof. Ruffa, Adama, którego esesmani zamordowali, gdy podczas przesłuchania dostał ataku epileptycznego. Żonę prof. Ostrowskiego oraz matkę zamordowanego zmuszono do zmywania krwi ze schodów. „Przeszło jeszcze pół godziny, gdy usłyszałem z punktu, do którego udali się profesorowie niosący zwłoki młodego Ruffa, kilka serii z broni maszynowej. Po chwili wyprowadzono z bursy znowu kilka osób, nie więcej jak 15–20 ludzi, których ustawiono pod murem twarzą do ściany (...). W ślad za tą grupą wyszedł dowódca z opuchniętą twarzą, znany mi ze śledztwa, zwrócił się do konwoju ze słowami: »Ci pójdą do więzienia«, wskazując na aresztowanych. Miałem wrażenie, że słowa te były wypowiedziane wyłącznie do mojej wiadomości".

Według ustaleń prof. Alberta skazańców podzielono na dwie grupy. Pierwsza udała się na miejsce straceń piechotą, niosąc ciało Adama Ruffa, drugą zawieziono na Wzgórza Wuleckie ciężarówką. Nieco później dowieziono jeszcze kobiety.

Mimo że Niemcy przeprowadzili egzekucję szybko i w środku nocy, znalazło się kilku świadków tych tragicznych wydarzeń. Najdokładniejszą relację o rozstrzelaniu profesorów zostawił inż. Karol Cieszkowski, mieszkający w pobliżu miejsca egzekucji, na ul. Nabielaka: „O 4 nad ranem (...) usłyszałem strzały od strony Wzgórza Wuleckiego. (...) Mniej więcej w połowie zbocza zobaczyłem nad wykopaną jamą cztery cywilne osoby zwrócone twarzą do zbocza, a plecami do mnie. Za plecami tych osób stali czterej niemieccy żołnierze z karabinkami w ręku, a obok nich oficer. Zapewne na słowną komendę tego oficera żołnierze równocześnie strzelili i wszystkie cztery osoby wpadły do jamy. Wówczas sprowadzono z góry ścieżką nowe cztery osoby i cała scena dokładnie się powtórzyła. Trwało tak do końca, aż wszystkie osoby cywilne zostały sprowadzone nad jamę i zastrzelone. Ostatnią osobą rozstrzelaną była kobieta w długiej czarnej sukni. Schodziła ona sama, słaniając się. Gdy przyprowadzono ją nad jamę pełną trupów, zachwiała się, ale oficer podtrzymał ją, żołnierz strzelił i wpadła ona do jamy".

Dół przedzielony był w poprzek nieprzekopanym pomostem, na którym ustawiano skazańców. Sprytni mordercy w ten sposób ułatwiali sobie pracę, bo niezależnie od tego, czy ofiara po śmiertelnym strzale osunęła się do przodu czy do tyłu, zawsze wpadała do jamy. „Jeden ze skazańców na sekundę przed wystrzałem padł do jamy (przypuszczam, że zrobił on to celowo, by się ratować) i zaraz po wystrzale wyskoczył z jamy, ale żołnierz strzelił, ten się zachwiał i wpadł do jamy. Po zakończeniu egzekucji koło jamy pozostał pluton egzekucyjny z oficerem. Żołnierze zdjęli płaszcze, zakasali rękawy, wzięli łopaty do rąk i zaczęli zasypywać jamę. Robili to początkowo bardzo ostrożnie, ponieważ ziemia dookoła była silnie zbryzgana krwią" – wspomina Cieszkowski.

W zbiorowej mogile spoczęło 38 ciał. W ciągu kolejnych dni Niemcy dodatkowo rozstrzelali Kathy Demko, nauczycielkę języka angielskiego zabraną z mieszkania prof. Ostrowskiego, dr. Stanisława Mączewskiego, ordynatora Oddziału Ginekologiczno-Położniczego Szpitala Powszechnego, dr. Władysława Wisłockiego, kustosza Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Lwowie, a także dwóch profesorów z Akademii Handlu Zagranicznego – Henryka Korowicza i Stanisława Ruziewicza. Pierwszy z naukowców zatrzymanych w trakcie lipcowej akcji, prof. Kazimierz Bartel, zginął jako ostatni, rozstrzelany 26 lipca na osobisty rozkaz Heinricha Himmlera.

Jesienią 1943 r., kiedy szala zwycięstwa zaczęła się wyraźnie przechylać na stronę aliantów, Niemcy usiłowali zatrzeć ślady swoich zbrodni. W nocy z 7 na 8 października Sonderkommando 1005, złożone z młodych Żydów z lwowskiego getta, wysłano na Wzgórza Wuleckie, aby odkopali i spalili zwłoki pomordowanych naukowców. „Poznaliśmy od razu, że musieli to być jacyś wybitni ludzie. Niektórzy byli w wieczorowych strojach, inni zaś leżeli w ubraniach z drogich materiałów. (...) Grób nie był głęboki, tak że po półgodzinie zwłoki były wyjęte i załadowane do wagonu-lodowni" – opisywał po wojnie Leon Weliczker, jeden z członków komanda, któremu cudem udało się uniknąć zagłady. W sobotę 9 października 1943 r. zwłoki ułożono na stosie i podpalono, ale wcześniej przetrząśnięto resztki ubrań ofiar. Według Wieliczkera odnaleziono m.in. dokumenty należące do profesorów Bartla i Ostrowskiego. Popiół, który pozostał po kremacji, rozrzucono po okolicznych polach.

Zbrodnia bez kary

Po wojnie Lwów znalazł się w granicach ZSRR i kultywowanie pamięci o pomordowanych na Wzgórzach Wuleckich było utrudnione. Ukraińcom, którzy napłynęli do miasta w miejsce wysiedlonych Polaków, zależało na jak najszybszym usunięciu ze zbiorowej pamięci śladów 600-letniej obecności Polaków w tym mieście. Dlatego pierwszy pomnik dla uczczenia ofiar masakry powstał w 1964 r. we Wrocławiu na pl. Grunwaldzkim, między politechniką a uniwersytetem, a na miejscu zbrodni pierwszy skromny obelisk postawiono dopiero w latach 90.

Najbardziej bulwersujący jest jednak fakt, że większość niemieckich zbrodniarzy odpowiedzialnych za to ludobójstwo nigdy nie została ukarana. Nawet ci, którzy sami przyznali się do uczestnictwa w egzekucjach polskich profesorów, jak słynny drohobycki „mecenas" Brunona Schulza, Felix Landau, który opisał to wydarzenie w swoim dzienniku, czy gestapowiec Hans Krüger, który w 1942 r. podczas przesłuchania hrabiny Karoliny Lanckorońskiej pochwalił się udziałem w masakrze lwowskich naukowców. Zarówno Landau, jak i Krüger trafili w latach 60. za kratki, ale wyłącznie za zbrodnie popełnione na Żydach. Z kolei Eberhard Schöngarth, dowódca Einsatzkommando zur besonderen Verwendung, został powieszony za zamordowanie zestrzelonego lotnika alianckiego. Kary za zabicie lwowskich profesorów uniknęli także dowódca plutonu egzekucyjnego untersturmführer SS Walter Kutschmann (który po wojnie uciekł do Argentyny i w Buenos Aires kierował przedstawicielstwem firmy Osram), szef sztabu Schöngartha Heinz Heim czy sturmbannführer SS Kurt Stawizki. Pieter Nicolaas Menten po wojnie został szanowanym biznesmenem i jednym z najbogatszych Holendrów. Mimo że pod koniec życia trafił do więzienia, olbrzymi majątek, który zgromadził dzięki grabieży wojennej w Polsce, nigdy nie został mu odebrany i oddany potomkom prawowitych właścicieli, w tym rodzinom polskich profesorów. Wszyscy ci przestępcy oraz inni członkowie Einsatzkommando Schöngartha zasadniczo uniknęli odpowiedzialności za zbrodnie popełnione na Polakach. Bardzo pomogła im w tym hamburska prokuratura, która w latach 1964–1994 wielokrotnie zajmowała się tą sprawą i większość rozpoczętych śledztw z czasem umorzyła.

Około godziny 1 w nocy pod willę należącą do prof. Romana Longchamps de Bériera przy ul. Karpińskiego we Lwowie podjeżdżają dwa niemieckie samochody wojskowe. Z ciężarówki wysypują się esesmani, którzy w ciągu kilku minut otaczają dom szczelnym kordonem. Z drugiego auta wysiada oficer SS; towarzyszy mu dwóch szeregowych gestapowców i ukraiński tłumacz. Hałasy dobiegające z zewnątrz budzą domowników. Profesor Longchamps de Bérier to wybitny specjalista prawa cywilnego, rektor Uniwersytetu Jana Kazimierza. To właśnie on jest celem nocnej akcji. Wpuszczeni do środka hitlerowcy zachowują się brutalnie. Krzyczą, popychają członków rodziny profesora, demolują mieszkanie. Zabierają maszynę do pisania, skórzaną torbę z dokumentami oraz brylantowy pierścionek. Polski naukowiec jest zdezorientowany, początkowo nie wie, o co napastnikom chodzi, dopiero po chwili dociera do niego, że jest aresztowany. Za co? To pozostaje zagadką. W nerwach sięga po papierośnicę, jednak jeden z esesmanów wytrąca mu ją z ręki. Niemcy dysponują dokładnymi informacjami na temat profesora i jego rodziny, dlatego szybko rozdzielają domowników na dwie grupki. Aniela Longchamps de Bérier, żona Romana, i ich najmłodszy syn, 16-letni Jan, mogą się tylko bezradnie przyglądać, jak Niemcy siłą wypychają na zewnątrz profesora i trzech pozostałych synów: 25-letniego Bronisława i 23-letniego Zygmunta, absolwentów Politechniki Lwowskiej, oraz 18-letniego Kazimierza, maturzystę. Mężczyźni chcą założyć przed wyjściem płaszcze, ale oficer SS nie pozwala im na to, wrzeszcząc, że „niczego im nie potrzeba". Brzmi to niezwykle złowrogo, mimo to nikt nie przypuszcza, że za kilka godzin czwórka de Bérierów zostanie rozstrzelana, a ich ciała oprawcy wrzucą do masowego grobu. I że nie jest to akcja odosobniona. Podobne dantejskie sceny rozgrywają się bowiem w tym samym czasie w wielu innych domach lwowskiej inteligencji.

Pozostało 91% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie