Ziemniaczana apokalipsa: Milion ofiar głodu w Irlandii

Milion ofiar głodu. John Mitchell, irlandzki nacjonalista na uchodźstwie, napisał: „Zarazę ziemniaczaną zesłał nam Wszechmogący, ale głód – Anglicy".

Aktualizacja: 06.05.2018 15:14 Publikacja: 06.05.2018 00:01

W XIX-wiecznej Irlandii ziemniaki stanowiły podstawę diety najuboższych warstw społeczeństwa

W XIX-wiecznej Irlandii ziemniaki stanowiły podstawę diety najuboższych warstw społeczeństwa

Foto: AFP

Irlandia rzadko rozpieszcza słoneczną pogodą, lecz lato 1845 r. było bardziej deszczowe niż zwykle. Dla ziemniaków wilgoć i chłód oznaczają późniejsze zbiory i mniejsze plony, ale dla żerującego na nich Phytophthora infestans, organizmu podobnego do grzyba, to idealne warunki rozwoju. To był pierwszy rok ataku zarazy w Irlandii, dlatego nikt nie wiedział, czemu we wrześniu zgniły zielone kiście na polach. Jednak nic nie wskazywało, że zjawisko wpływa na plony, bo podziemna część roślin przetrwała nienaruszona. Dopiero po wykopkach bulwy zwiędły i zmieniły się w czarne, cuchnące błoto. W kilka dni zgnilizna pochłonęła połowę zbiorów, a następnej jesieni ziemniaków nie było wcale.

Zaraza nie tłumaczy jednak wszystkiego. Irlandia była spichlerzem Anglii i trudno zrozumieć, jak szkody w jednej uprawie wywołały głód o podobnej skali. Pomór nie wyjaśnia także, dlaczego w cywilizowanej Europie, czterysta kilometrów od stolicy najbogatszego imperium świata, z braku żywności umarło ponad milion osób.

Ziemniaki – chleb ubogich

Klęskę tłumaczy się rzekomą monokulturą ziemniaczaną, ale mało w tym prawdy. Poza kartofliskami pozostałe dwie trzecie najlepszej ziemi rolnej Irlandii mieniło się od zboża i zielonych pastwisk. Problem nie tkwił w braku żywności, lecz w jej cenie; dla większości mieszkańców wyspy ziemniaki były jedynym daniem, na jakie mogli sobie pozwolić. Wynikło to z sytuacji politycznej Irlandii i właściwości samych ziemniaków.

Amerykańską nowinkę rozprzestrzeniły w Europie wojska hiszpańskiego imperium Habsburgów, lecz najlepszym propagatorem uprawy był głód. Ziemniak uratował kontynent przed zagładą po spustoszeniach wojny trzydziestoletniej, a podczas głodu w Prusach jego sadzenie nakazał Fryderyk Wielki. Gdy we Francji dawał się we znaki brak chleba, Ludwik XVI zachęcał poddanych do nowej diety, racząc dwór daniami z samych ziemniaków. Najmocniej trendowi opierali się Anglicy, widząc dzieło szatana we wszystkim, co pochodziło z katolickiej Hiszpanii.

W rzeczywistości roślina miała same zalety. Wyłączyła duże obszary gruntu spod tradycyjnej trójpolówki, gdyż była mało wymagająca, a przy tym wielokrotnie wydajniejsza od innych upraw. Nie była też zwykłym wypełniaczem brzuchów – nawet tam, gdzie dieta ograniczała się do samych ziemniaków, ludzie byli zdrowsi i lepiej odżywieni. Ziemniakom przypisuje się skok demograficzny po XVI w., bo dzięki witaminom zawartym w bulwach dzieci umierały znacznie rzadziej. Zjawisko nie ominęło także Irlandii, gdzie od czasu wprowadzenia nowej diety ludność eksplodowała z 1,5 do ponad 8 mln. Przede wszystkim zaś ziemniaki zawsze były tanie.

Jednak tylko w Irlandii ziemniak nie był czynnikiem rozwoju, lecz kwestią biologicznego przetrwania. Wszystko z powodu polityki, ponieważ po purytańskiej rewolucji Cromwella, a zwłaszcza od bitwy pod Boyne, aż do 1829 r. katolicy stracili prawa obywatelskie, a przede wszystkim ziemię. Po karnych wywłaszczeniach i wiekach zakazu nabywania gruntów posiadali tylko dwudziestą część irlandzkich gruntów, choć stanowili 80 proc. mieszkańców wyspy.

Większość nowych właścicieli, czyli angielską arystokrację i nielicznych konwertytów na protestantyzm, łączyło życie poza Irlandią. Dla nich majątki na wyspie były tylko pozycją po stronie przychodów, ponieważ wyspę odwiedzali raz w życiu, a najczęściej wcale. Największym z korespondencyjnych ziemian był lord Lucan, z posiadłością liczącą 100 tys. hektarów. W angielskich latyfundiach z pewnością nie uprawiano ziemniaków, ponieważ masowa produkcja zboża i mięsa przynosiła krociowe zyski.

Wszakże każdy funt wypracowany na wyspie płynął ze zbożem na zagraniczne konta i nie przysparzał Irlandii przychodów. A kiedy konkurencja angielskiego przemysłu zdusiła lokalną wytwórczość, znikły zajęcia poza rolnictwem. Irlandczycy nie mieli więc ziemi ani fabryk – a że trzy czwarte z nich było bezrobotnych, nawet łaknąca tanich robotników Anglia nie wchłonęła tylu analfabetów.

Szlachta, gdy straciła własność, razem z chłopami dzierżawiła ziemię od nowych właścicieli, lecz przez wysokie czynsze większość rodzin użytkowała poletka mniejsze niż pół hektara. Na takich skrawkach ziemi tylko jedna uprawa pozwalała wyżywić rodzinę oraz wyhodować i sprzedać świnię na czynsz. Tak zrodziło się uzależnienie od ziemniaków, które pozwalały przeżyć, ale nie zarabiać. Jednak i drobni dzierżawcy byli źródłem sporych przychodów, ponieważ na czynsze wydawali 6 mln funtów rocznie.

Ziemniaki podtrzymywały wegetację ludzi, lecz system gospodarczy uniemożliwiał rozwój i wyjście z ziemniaczanej matni. Nawet gdyby najemcom zachciało się modernizacji gospodarstw, nie mieli prawa własności niczego, co zbudowali, a to zniechęcało do poprawy czegokolwiek. Nadto ustawodawstwo pozwalało eksmitować dzierżawców bez przyczyny i odszkodowania. Dlatego tylko w Ulsterze, gdzie najemcy mieli więcej praw, dokonał się umiarkowany rozwój. Gustave de Beaumont pisał, że w każdym kraju spotykał żebraków, ale tylko w Irlandii widział cały naród nędzarzy.

Niewidzialna ręka rynku zawodzi

Od początku XIX w. kilkadziesiąt angielskich komisji ostrzegało, że Irlandia balansuje na krawędzi klęski głodowej, lecz konkluzje raportów ginęły w szufladach. Nawet gdy po 1840 r. zaraza z Flandrii rozlała się na kontynent, przez pięć lat nie przedsięwzięto środków zaradczych. W istocie, na wschód od kanału skutki plagi nie były katastrofalne, lecz nie uwzględniono irlandzkiej specyfiki, a zwłaszcza faktu, że na wyspie hodowla ziemniaka ograniczała się do jedynej, mało smacznej, ale bardzo wydajnej odmiany Lumper, co ułatwiało rozprzestrzenianie się choroby.

Prasowe wieści o głodzie premier Robert Peel uznał za przesadę stale narzekających Irlandczyków. Dopiero raport kolejnej komisji wywołał zaniepokojenie, lecz ręce gabinetu wiązały polityczne pryncypia. Te zaś nie pozwalały na pomoc publiczną, która zachwiałaby rynkiem zboża. Ponieważ skup wewnętrzny podniósłby ceny, a import je obniżył, postanowiono nie robić nic, zostawiając problem niewidzialnej ręce rynku – na wyspie wszak nie brakowało żywności.

W optymistyczne dane rządowe i wszechmoc wolnego handlu wątpił tylko sekretarz stanu James Graham, który obiekcjami zaraził premiera. W tajemnicy przed własną partią Peel za 100 tys. funtów kupił nieuprawianą na wyspach kukurydzę, co było neutralne dla rynku, ale dowodziło nieznajomości Irlandii. Mniejsza, że zapotrzebowanie było kilkadziesiąt razy większe, ale problem stanowił nawet brak młynów przystosowanych do mielenia kukurydzy. Nikt też nie wiedział, jak z nieznanego zboża przyrządzić coś do jedzenia. Ostatecznie z mąki zalanej wodą powstał rodzaj zupy, trudnej do strawienia i masowo wywołującej biegunki. Zasady wolnego rynku nie pozwalały zupy po prostu rozdawać, lecz nawet sprzedawana po kosztach okazała się zbyt droga dla głodujących. Jeszcze przed klęską chłopi na przednówku pożyczali u lichwiarzy albo żebrali po drogach, dawno więc nie mieli złamanego grosza. Powstał plan, by ziemianie zatrudniali głodujących do prac polowych, lecz oferowana dniówka nie starczała nawet na kukurydziany substytut żywności, a program sprzedaży zupy upadł razem z rządem Peela.

W 1846 r. premier chciał upiec na irlandzkim głodzie własną pieczeń, spełniając postulaty liberałów z lobby przemysłowego. Wbrew własnemu zapleczu politycznemu zaczął forsować zniesienie ustawy zbożowej, gwarantującej wysokie ceny płodów rolnych. Program likwidacji ceł był tak rozciągnięty w czasie, że nie miał wpływu na bieżącą sytuację w Irlandii, lecz pretekst wydawał się idealny. W istocie spadek cen żywności służyłby przedsiębiorcom do obniżenia płac, a ponieważ Partia Konserwatywna opierała się na ziemianach, Peel musiał złożyć dymisję.

Kto nie pracuje, ten nie je

Odchodzący gabinet można posądzać o zaniedbania, lecz zdecydowanie i konsekwencja rządu Karola Russella okazały się jeszcze gorsze. Nowy premier zarządzanie kryzysem powierzył bowiem Karolowi Trevelyanowi, urzędnikowi o niezłomnych poglądach i żelaznym charakterze, odpornym na sentymenty. Trevelyan wierzył w protestancką etykę pracy i płynące z niej prawdy ekonomiczne, a jego wyrocznią były pisma Adama Smitha. Jako szczery leseferysta bał się, że rozdawanie żywności niesprawiedliwie uszczupli zyski kupców, a głodujących Irlandczyków uzależni od pomocy i rozleniwi. Ingerencję państwa uważał za trwonienie publicznych pieniędzy na podtrzymanie nędzy i utrwalenie jej przyczyn, których upatrywał w demoralizacji katolików, przeludnieniu i uzależnieniu od ziemniaków. Klęskę głodu traktował jak dar boski i szansę na unowocześnienie Irlandii. Zarazem liberalizm nie przeszkadzał Trevelyanowi być zatwardziałym biurokratą, który każdą miską zupy zarządzał centralnie z Londynu, stale mnożąc procedury, lecz wszystkie decyzje podejmował osobiście, co opóźniało działania o tygodnie. Co więcej, tylko raz był w Irlandii, bo wizyt na wyspie unikał, by – jak twierdził – nie tracić trzeźwości spojrzenia.

Prawdę mówiąc, Anglię bardziej zajmował krach bańki spekulacyjnej na kolei i upadek kilkunastu banków. Wysiłek walki z głodem złożono więc na barki mieszkańców Irlandii i wiarę w opatrzność. Na początek Trevelyan wstrzymał dostawy kukurydzy, a tę, która już była na wyspie, zamknął przed głodnymi w magazynach. Odtąd potrzebujący musieli zarobić na żywność dzięki robotom publicznym, urządzonym w rozsianych po Irlandii przytułkach dla ubogich. Notabene, żeby zrobić miejsce dla pracowników, wcześniej wyrzucono z nich dawnych podopiecznych, czyli sieroty i wdowy z dziećmi. W gruncie rzeczy zatrudnienie nie miało planu ani przewidzianego pożytku. By dać ludziom jakieś zajęcie, nakazano budowę dróg na pustkowiach, nie dbając nawet, czy trakty dokądkolwiek prowadzą.

Za dniówkę przy tłuczeniu i dźwiganiu kamieni mężczyźni dostawali 70 dag, a kobiety 30 dag owsianki, co nie rekompensowało wysiłku w deszczu i zimnie. Dopiero gdy robotnicy zaczęli umierać z gorączki i osłabienia, nieznacznie zwiększono racje. Choć program robót publicznych objął 700 tys. osób, nie zapewnił wyżywienia nawet pracującym, nie mówiąc o ich rodzinach. Gdy już 2,5 mln Irlandczyków wymagało pomocy, plan zarzucono z powodu fiaska w połowie 1847 r., najtrudniejszego ze wszystkich lat głodu.

Ziemniaków zebranych jesienią 1846 r. starczyło tylko na miesiąc, lecz Irlandczycy bardziej bali się eksmisji niż głodu. Dlatego gdy za pieniądze ze sprzedaży dobytku opłacili czynsze dzierżawne, nic im nie zostało na żywność. W dodatku niespotykany w Irlandii śnieg zasypał wioski i leżał na polach aż do maja.

Śmierć i filantropia

Po zabiciu ostatnich psów i kotów do jedzenia zostały tylko ślimaki, zioła i trawa. W ślad za tym przyszły epidemie biegunki, tyfusu, czerwonki i cholery. Wkrótce śmiertelność była tak wielka, że zaniechano ewidencji zmarłych. Zwłoki chowano bez trumien tam, gdzie mogli je donieść wycieńczeni członkowie rodziny, lub w zbiorowych mogiłach. Na zbyt płytkich grobach żerowały szczury, co przyspieszało rozprzestrzenianie się chorób. Zdesperowani ludzie dopuszczali się kanibalizmu. Gdy pewien sędzia z Cork zapuścił się do wioski dotkniętej głodem, zobaczył chaty pełne leżących na ziemi szkieletów. Sądził, że ogląda zwłoki, póki nie usłyszał jęków i błagania o pomoc. Mnożyły się akty przemocy, przy czym wielu mężczyzn dopuszczało się przestępstw, żeby ich aresztowano, przedkładając zesłanie do Australii nad pewną śmierć z głodu.

W tym samym czasie z portów odpływały statki pełne irlandzkiego zboża i płodów rolnych. Z ksiąg handlowych wynika, że wywóz żywności wręcz wzrósł w okresie głodu; na przykład w 1847 r. sprzedano do Anglii ponad milion litrów masła, a podczas całego kryzysu z wyspy odpłynęło milion ton pszenicy. Wszakże wielu dzierżawców sprzedawało ziarno z konieczności, by zarobić na czynsz i uniknąć eksmisji.

Nieprzerwany eksport doprowadził do kilku rozruchów głodowych. W Dungarvan od kul zginęły dwie osoby, gdy wojsko chroniące ładunek zboża obrzucono kamieniami, a w Youghal tłum użył siły do przejęcia statku z owsem, lecz zamiast pieniędzy Londyn przysłał więcej wojska i okrętów. Dowódca Straży Przybrzeżnej James Dombrain nie zniósł widoku rodzin konających pod magazynami z żywnością, ale gdy zaczął wydawać zboże, został zrugany przez Trevelyana.

Bezczynny rząd nieudolnie zastępowała prywatna filantropia. Najaktywniejsi byli kwakrzy i towarzystwo dobroczynne Rothschildów, które na pomoc dla Irlandczyków zebrało prawie 400 tys. funtów. Ofiarnością wykazał się garnizon w Kalkucie, gdzie żołnierze wysupłali z żołdów ponad 14 tys. funtów. Do kwesty dołączyły koronowane głowy, a wśród nich Aleksander II i – ku upokorzeniu Anglików – papież Pius IX. Sułtan osmański o mało nie spostponował królowej datkiem w wysokości 10 tys. funtów, przed czym uchroniło go brytyjskie poselstwo. Ponieważ Wiktoria na głodujących przekazała 2 tysiące, Abdülmecid taktownie poprzestał na tysiącu.

Wobec skali kryzysu dobroczynność była plastrem na społeczne sumienie, lecz zszokowana opinia publiczna z kontynentu traciła cierpliwość dla zaniedbań imperium. W końcu problem dostrzegły także angielskie elity. Lord Namiestnik Irlandii, hrabia Clarendon, który nie był znany z lekkiej ręki ani sympatii dla Irlandczyków, uznał politykę własnego rządu za niemożliwą do tolerowania w cywilizowanej Europie i wprost nazwał jej skutki eksterminacją.

Restrukturyzacja przez głód

Postawiony pod pręgierzem Trevelyan wznowił dostawy kukurydzy i nakazał samorządom urządzenie lokalnych garkuchni. Wszelako Irlandia była bankrutem i miejscowe władze nie miały z czego ani za co gotować. Dopiero spóźnione subsydia rządowe starczyły na wodę z mąką kukurydzianą oraz kromkę chleba, lecz szczęśliwcy, którym trafił się skrawek zepsutego mięsa, tylko osłabiali się biegunkami.

Gminne jadłodajnie były doraźnym rozwiązaniem, do czasu uruchomienia przez Trevelyana wielkiego programu karmienia Irlandczyków. Rzecz jasna plan był zarządzany centralnie z Londynu, lecz koszt mieli pokryć mieszkańcy wyspy. Zgodnie z ustawą z czerwca 1847 r. potrzebujący musieli opuścić miejsca zamieszkania i zostać skoszarowani w odległych ośrodkach dystrybucji żywności. Ponieważ w przytułkach nie było miejsc, prowizorycznie tworzono je w nieogrzewanych magazynach i innych opuszczonych budynkach. Jednak wielu głodujących było zbyt słabych, by dotrzeć do garkuchni, i umierali po drodze, a tłumy w przepełnionych przytułkach ułatwiły rozwój epidemiom. W kilku miejscach cholera zabiła prawie wszystkich mieszkańców.

W ustawie był jeszcze jeden haczyk – proszący o pomoc musiał udowodnić brak środków utrzymania. Aby mieć pewność, że wsparcie publiczne nie będzie nadużywane, deputowany z Dublina zgłosił poprawkę, która zamykała dostęp do zupy każdemu, kto użytkował więcej niż ćwierć hektara gruntu. Właściciele i dzierżawcy choćby połowy hektara musieli oddać ziemię za owsiankę lub umrzeć.

Kwestię środków na żywność rozwiązano nałożeniem na Irlandczyków większych podatków. A że problem był naglący, egzekwowano go działaniami na granicy prawa. Z braku pieniędzy władze konfiskowały, cokolwiek znalazły – od ostatnich mebli i narzędzi rolniczych po ubrania. Skutki były zgodne z planem Trevelyana. Zyskał milion funtów na zupy i narzędzia do wymarzonej transformacji gospodarczej Irlandii. Teraz nawet ci, którzy płacili czynsze i podatki, ogołoceni z wszystkiego, porzucali ziemię dla miski zupy. Żeby zasłużyć na posiłek, gruntu nie mogli nawet sprzedać, by nie zarzucono im posiadania dochodów.

Ponieważ rósł popyt na irlandzką wołowinę, latyfundystów irytowały rozdrobnione działki, marnotrawione na uprawę ziemniaków, zamiast których mogliby urządzić pastwiska. Paradoksalnie najbardziej ucierpieli właściciele, którzy przez współczucie nie pobierali czynszu od głodujących dzierżawców. Ponieważ wszyscy mieli zadłużone hipoteki, reszty dokonała ustawa o ułatwionej eksmisji. Wysiedlenia zwykle zlecano oprychom, ponieważ nawet wojsko wzdrygało się przed udziałem w eksmisjach. Czasem ziemianie sami opuszczali majątki i wędrowali wprost do przytułku, przedtem podpalając obejścia i domy. W ten sposób Irlandii przybyło ćwierć miliona żebraków, na czym obłowili się spekulanci, gdyż cena ziemi gwałtownie spadła. Tam zaś, gdzie zostali jacyś najemcy, celowo podnoszono czynsze, co wymusiło eksmisję kolejnych 50 tys. dzierżawców. Wskutek angielskiej pomocy Irlandia miała już 3 mln bezdomnych, czyli więcej niż przed otrzymaniem wsparcia. W zamian zaczął się proces komasowania gruntów pod pastwiska, czyli – jak zamierzał Trevelyan – racjonalizacji gospodarki.

Zbrodnia i kara

Po kolejnej ciężkiej zimie zaczął narastać bunt i potrzeba zemsty. W 1848 r. Anglikami wstrząsnęło sześć morderstw, w których zginęli ziemianie uwikłani w wywłaszczanie gruntów na dużą skalę. Najznaczniejszą ofiarą był major Denis Mahon, zastrzelony za usunięcie z majątku Strokestown kilku tysięcy dzierżawców. Zbrodnia wywołała szok, ale nie powstrzymała eksmisji – po śmierci majora z jego posiadłości wypędzono jeszcze 11 tys. najemców.

W innych okolicznościach wybuchłaby rewolucja, lecz Irlandczycy nie mieli broni, przywódców ani siły. Tylko nieopierzeni nacjonaliści z Młodej Irlandii próbowali wywołać powstanie, ale spisek skończył się ucieczką rebeliantów po pierwszej strzelaninie z policją. Władze wprowadziły stan wyjątkowy i ustawę umożliwiającą bezterminowe aresztowania bez postawienia zarzutów. Rzucenie podejrzenia starczyło, by na 14 lat trafić do kolonii karnej bez wyroku sądu.

Trevelyan uznał przemoc za kolejny przejaw niewdzięczności Irlandczyków i z końcem 1848 r. znów podniósł podatek głodowy. Tylko Lord Namiestnik, gdy już stłumił bunty, tonował nastroje, organizując wizytę królowej w Dublinie, Belfaście i Cork. Obawiano się, że podróż zostanie wzięta za prowokację, lecz Wiktoria nie odnotowała przejawów wrogości, pisząc w pamiętnikach o życzliwym przyjęciu, gdziekolwiek się pojawiła.

Dla wywłaszczonych i eksmitowanych nie było miejsca w Irlandii nawet symbolicznie, gdyż ich domy natychmiast burzono. Alternatywą był przytułek, nieróżniący się od więzienia, lub szukanie szansy na emigracji. Wybór ułatwiali ziemianie, którzy chętnie odsuwali kłopot najdalej od swoich majątków, a najczęściej do Ameryki. Rzecz jasna, koszty ograniczali do minimum, przez co przeładowane statki z uchodźcami nazywano pływającymi trumnami. Największe oburzenie wywołał rejs statku o nazwie „Lord Ashburton", z 0,5 tys. emigrantów na pokładzie, z czego setka była kompletnie naga. Podczas rejsu czwartą część pasażerów zabiła czerwonka, a ocaleni nie mogli zejść na ląd, póki miejscowi filantropi nie dostarczyli im ubrań. Amerykańska prasa nie zostawiła na Anglikach suchej nitki, zwłaszcza że uchodźców eksmitowano z majątku czcigodnego lorda Palmerstona, wówczas brytyjskiego ministra spraw zagranicznych.

Z początku emigrantów wyprawiano do Kanady, póki rząd nie przestraszył się armii radykałów w dominium, dlatego strumień uchodźców skierowano na Stany Zjednoczone. Los Irlandczyków w Nowym Świecie niewiele się różnił od tego w ojczyźnie, ponieważ i tam byli klasą pariasów. W jednym Anglicy mieli rację – emigranci stali się radykalniejsi od rodaków ze starego kraju, czego skutki wlokły się za Londynem do końca następnego stulecia. Kolejne spiski, powstania i wojna o niepodległość, a także irlandzki terroryzm nie byłyby możliwe bez wsparcia diaspory. Ameryce głodowa emigracja dała miliony tanich rąk do pracy, obiekt niewybrednych żartów i jednego katolickiego prezydenta.

Gdy zaraza odeszła, Irlandia była całkiem innym krajem. Z wyspy wyjechało 1,5 mln osób, a kolejny milion umarł z głodu lub chorób wywołanych niedożywieniem. Do dziś trwają spory, czy katastrofa była skutkiem planowego ludobójstwa, zaniedbania czy popełnionych błędów. Od opinii czytelniejsze są liczby; przez lata kryzysu Londyn przeznaczył na pomoc Irlandii 7 mln funtów, czyli 0,5 proc. rocznego przychodu Imperium, w tym samym czasie rocznie ściągał z wyspy 8 mln funtów podatku.

Trudno uznać za sukces ekonomiczną kurację Trevelyana, ponieważ Irlandia pozostała biedakiem Europy, a terapii szokowej nie przeżyło zbyt wielu pacjentów. Jednak zasługi angielskiego liberała dla niepodległościowych aspiracji Irlandczyków trudno przecenić.

Irlandia rzadko rozpieszcza słoneczną pogodą, lecz lato 1845 r. było bardziej deszczowe niż zwykle. Dla ziemniaków wilgoć i chłód oznaczają późniejsze zbiory i mniejsze plony, ale dla żerującego na nich Phytophthora infestans, organizmu podobnego do grzyba, to idealne warunki rozwoju. To był pierwszy rok ataku zarazy w Irlandii, dlatego nikt nie wiedział, czemu we wrześniu zgniły zielone kiście na polach. Jednak nic nie wskazywało, że zjawisko wpływa na plony, bo podziemna część roślin przetrwała nienaruszona. Dopiero po wykopkach bulwy zwiędły i zmieniły się w czarne, cuchnące błoto. W kilka dni zgnilizna pochłonęła połowę zbiorów, a następnej jesieni ziemniaków nie było wcale.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie