Bernard Drzyzga, dowódca Zagra-Linu, po raz ostatni uważnie lustruje główną halę berlińskiego dworca kolejowego przy Friedrichstrasse. Budynek usytuowany jest w samym sercu stolicy III Rzeszy, niedaleko Bramy Brandenburskiej. Krzyżują się tu tory linii metra i pociągów dalekobieżnych. Od samego rana panuje ogromny ruch. Za chwilę zamieszanie będzie jeszcze większe. O godzinie 7.00 na dworcu mają niemal jednocześnie zatrzymać się dwa składy wypełnione żołnierzami zwolnionymi z frontu na krótki urlop. Drzyzga spogląda na zegarek. Jest 6.59. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, za trzy minuty rozpęta się tu piekło. Członkowie jego zespołu opuścili już stanowiska na peronach i są w drodze na Westbahnhof, skąd mają się ewakuować do Polski. On także schodzi schodkami na Friedrichstrasse i kieruje się w stronę Bramy Brandenburskiej. Do godziny zero pozostała już niecała minuta.
Kilkuosobowej grupie dywersyjnej polskiego podziemia, która postanowiła zaatakować okupanta w jego mateczniku, na razie idzie jak z płatka. Z Warszawy wyruszyli dwa dni wcześniej – 8 kwietnia 1943 r. Drzyzga uśmiecha się na wspomnienie o tym, jak „Jur", czyli Józef Lewandowski, jego prawa ręka i bezpośredni wykonawca najtrudniejszych zadań, zajął miejsce w przedziale, gdzie siedziało już kilku oficerów SS, wrzucił paczkę ze śmiercionośnym ładunkiem na półkę i bezceremonialnie zapalił cygaro. Oprócz Lewandowskiego i Drzyzgi, w konspiracji znanego pod pseudonimem „Bogusław-Jarosław", tym samym pociągiem przyjechały jeszcze dwie kobiety, członkinie Zagra-Linu: Maria Wasilewska ps. „Halina W" oraz Stefania Lewandowska „Halina I". W Kutnie przekroczyli komorę celną i zatrzymali się na dłuższy postój w Bydgoszczy, gdzie do zespołu dołączył jeszcze Leon Hartwig „Leon". Z Bydgoszczy bezpośrednim pociągiem cała czwórka dotarła około godz. 6 rano do Berlina. Po sprawdzeniu rozkładu jazdy „Jur" udał się do toalety, gdzie ze stoickim spokojem uzbroił przywiezioną z Warszawy bombę zawierającą 2 kg trotylu, 200 g plastiku i 2 kg gwoździ jednocalowych. Walizkę z bombą ustawiał obok jednej z ławek na peronie.
Już po opuszczeniu dworca Drzyzga zauważa dwa pociągi zbliżające się do stacji. Patrzy na zegarek i zaczyna odliczać: trzy sekundy... dwie... jedna. Wtedy odwraca się i widzi ogromy błysk pod szklaną kopułą stacji i długi język czerwonopomarańczowego ognia liżący dach budynku. „W tej samej chwili rozlega się straszliwa eksplozja, która wstrząsa chodnikiem, na którym stoję. Przyspieszam kroku. Wkrótce słyszę straszliwe krzyki, płacze, rozkazy i nawoływania. Panika ogarnęła wszystkich na stacji. Wyją syreny alarmowe" – wspomina po latach Bernard Drzyzga. Rusza przed siebie, mijając biegnących w stronę dworca żandarmów. Dopiero w pociągu jadącym do Wrocławia schodzi z niego napięcie: „Pomyślałem wtedy, że część długu została w ten sposób Niemcom spłacona".
Zawodowcy z Zagra-Linu
Niemcy byli w szoku. Okazało się, że w tym samym czasie, kiedy goebbelsowska propaganda karmiła ich zapewnieniami o zwycięskich ofensywach pod Charkowem i Tunisem, wróg bezkarnie uderzył w samo serce III Rzeszy. Na dworcu Friedrichstrasse zginęło według relacji Drzyzgi i Lewandowskiego 14 oficerów Gestapo i żołnierzy Wehrmachtu, a 60 osób zostało rannych. Wiele ran spowodowały grube odłamki szkła spadające z rozbitego dachu peronu. W mieście zapanowała psychoza, tym większa, że nie był to pierwszy zamach bombowy w Berlinie na przestrzeni ostatnich miesięcy. 24 lutego dokładnie na tym samym dworcu, tyle że na peronie kolejki podziemnej, wybuchła identyczna bomba, która zabiła 36 osób i raniła 78. W obu przypadkach podejrzenie padło na polskie podziemie. Nazistowska prasa była wstrzemięźliwa w relacjonowaniu tych wydarzeń, ale niepokojące plotki o zagrożeniu ze strony „polskich terrorystów" szybko rozeszły się po mieście. Hitler był wściekły, rozkazał Himmlerowi osobiście zająć się tą sprawą i wyznaczył po 10 tys. marek nagrody za każdego złapanego zamachowca. Nikogo jednak nie udało się aresztować. Zagra-Lin, elitarny polski oddział dywersyjno-sabotażowy, składał się bowiem z ludzi doskonale wyszkolonych i obeznanych ze wszystkimi zasadami obowiązującymi w konspiracji.
Twórcą i dowódcą oddziału był przedwojenny oficer Wojska Polskiego, por. Bernard Drzyzga. Był to człowiek o niespożytej energii i pomysłowości. Po przegranej kampanii wrześniowej trafił do obozu w Braunschweig, a następnie do oflagu IIC w Woldenbergu (obecnie Dobiegniew w województwie lubuskim). Szybko postanowił uciec z niewoli. Pierwsze dwie próby – w lipcu 1940 r. i lipcu 1941 r. – zakończyły się fiaskiem. Dopiero trzecia, podjęta 8 maja 1942 r., przyniosła mu upragnioną wolność. Wykorzystując nieuwagę strażnika, razem z trzema współtowarzyszami zbiegł w czasie pracy przy ścince drewna. Przedostał się do Warszawy i 1 czerwca został zaprzysiężony jako żołnierz AK. Ponieważ pochodził ze Śląska i świetnie znał język niemiecki, powierzono mu kilka zadań wywiadowczych i organizacyjnych na terenie III Rzeszy. Wywiązał się z nich znakomicie i w nagrodę otrzymał przydział do Organizacji Specjalnych Akcji „Osa". Był to oddział utworzony w maju 1942 r., zajmujący się dywersją na terenie Generalnej Guberni i poza jej granicami, a jego podstawowym zadaniem była likwidacja czołowych przedstawicieli aparatu okupacyjnego. „Osa" podlegała bezpośrednio komendantowi głównemu AK i przeprowadzała akcje bojowe na jego osobiste zlecenie. Dowódcą jednostki został ppłk Józef Franciszek Szajewski „Philips". W grudniu 1942 r. „Philips" zdecydował się wydzielić w „Osie" specjalną komórkę zajmującą się dywersją na terenie Niemiec i ziem polskich wcielonych do Rzeszy. W ten sposób narodził się Zagra-Lin („Zagra" to skrót od zagranica, a „Lin" to konspiracyjny kryptonim Warszawy). Dowódcą mianowano Bernarda Drzyzgę. Grupa szybko się rozrosła – powstały świetnie zakonspirowane komórki w Kaliszu i Bydgoszczy. W sumie w skład oddziału wchodziło 18 zaprzysiężonych żołnierzy dywersji.