Sobieski: zbawca z konieczności

Czy Jan III Sobieski popełnił błąd, ruszając na odsiecz Wiedniowi zagrożonemu przez Osmanów?

Aktualizacja: 26.03.2017 19:46 Publikacja: 23.03.2017 14:33

Sobieski: zbawca z konieczności

Foto: Wikipedia

Król Jan III Sobieski umierał tak bardzo przepełniony goryczą i uczuciem rozczarowania, że nawet nie zadbał o przyszłe losy doczesnego dziedzictwa, które z pasją przez całe życie pomnażał. Skarżąc się do biskupa Załuskiego, że nie mając posłuchu za życia, tym bardziej nie zyska go po śmierci, miał wprawdzie na myśli skłóconą rodzinę, lecz słowa te jak ulał pasowały do państwa, które osierocał. Trzeba nie ustawać w miłosiernej nadziei, że Jego Wysokości w zaświatach nadal jest wszystko jedno, co się dzieje z jego spuścizną, bo inaczej król spędzi wieczność w nieustannej zgryzocie.

Spór o Sobieskiego

Ponad 330 lat po najsławniejszym sukcesie militarnym Sobieskiego, nie dość, że znieważono monarchę bardzo złym filmem o jego zwycięstwie, to przy okazji wykopano skądś stary spór publicystyczny o sens udziału Rzeczypospolitej w odsieczy wiedeńskiej. Kontrowersja to stara, zdawało się, że dawno nieżywa, przykryta pyłem jeszcze XIX-wiecznych polemik na ubitym polu. Wtedy właśnie nad świeżymi mogiłami powstańców styczniowych jęto z zapałem neofitów robić porządki w rupieciarni narodowych mitów. Akurat mit przedmurza chrześcijaństwa nadawał się do bicia jak mało który, bo sam się nadstawiał podbrzuszem mesjanistycznej naiwności. Ponadto wielu mniemanologom stosowanym, gdy dodali w pamięci rok 1683 do 1795, wyszło czarno na białym, że obrona Habsburgów przed Turkami była gorzej niż zbrodnią, bo strategicznym błędem Sobieskiego. Wywodzili, że gdyby król trzeźwo poniechał odsieczy, to prócz zaoszczędzenia skarbowi sporej sumy pieniędzy i termedii wojsku, uwolniłby Polskę od przyszłego zaborcy. W dodatku całkiem za darmo, bo tureckimi szablami. Nie przywieźliśmy wszak spod Wiednia ani terytorialnych zdobyczy, ani należytej wdzięczności cudem ocalonej Europy, a tylko przez pokaz infantylnej prostoduszności wystawiliśmy się na pośmiewisko świata i rozbiory. Zresztą sens udziału w odsieczy wiedeńskiej zajmował nie tylko Polaków. Sam car Rosji Mikołaj I uważał się za drugiego po królu Sobieskim największego w dziejach idiotę, który nie wiedzieć czemu uratował Habsburgów. Trzeba przyznać, że to kiepskie podsumowanie tak olśniewającego zwycięstwa.

Z literackiego punktu widzenia trudno o bardziej budującą wizję alternatywnej historii. Oto jest, powiedzmy, rok 1695 i stary Jan III Sobieski, zacierając ręce z uciechy, popatruje z nieukrywaną satysfakcją na południe. A tam nasz niedoszły zaborca, zamiast 100 lat naprzód knuć przeciwko Polsce swe odrażające plany, sam wije się pod pogańskim jarzmem.

Choć takie marzenie jest bardziej krzepiące niż cały Sienkiewicz, to aby je uwiarygodnić, świat musiałby po przypuszczalnej klęsce Austrii stanąć w miejscu, a piekło zamarznąć. Nic podobnego nie miało prawa się zdarzyć. Bardziej prawdopodobne, że król na łożu śmierci gryzłby palce z bezsilności, nie widząc finansowych ani militarnych możliwości odbicia z rąk Turków Krakowa i reszty Małopolski. Przy czym mogło to się okazać opcją minimum możliwych strat, bo ostatecznym ukoronowaniem katastrofy zdają się być przyspieszone o kilkadziesiąt lat rozbiory.

Alternatywy króla Jana

Czy jednak w 1683 r. król rzeczywiście mógł nie ruszyć na ratunek obleganemu Wiedniowi? Oczywiście, że mógł, i to nawet nie posuwając się do demonstrowania wrogiej obojętności Habsburgom. W tamtych czasach dyplomatyczne spóźnienia na pole bitwy przez sojuszników, mających drobne problemy z lojalnością, były na porządku dziennym. I rzeczywiście w Austrii nie dowierzano, że Sobieski dotrze nad Dunaj, ponieważ polskie kłopoty z mobilizowaniem wojska były w Europie tajemnicą poliszynela. Od czasu uchwalenia przez sejm funduszy wojennych do wyjścia armii w pole często mijał i rok, podczas gdy sąsiadom starczał na to kwartał. Także dystans, jaki dzielił Warszawę od Wiednia, był wystarczający, by z armatami, piechotą i taborami zmitrężyć po drodze i miesiąc, czego doskonale dowiodła armia litewska, podążająca (sarkazmem byłoby w tym wypadku powiedzieć „spiesząca") w ślad za wojskami koronnymi.

Tak więc rzeczywiście nic wielkiego by się nie stało, a na pewno nie od razu. Nawet sam papież przełknąłby to jakoś z godnością, nie chcąc zrażać do siebie jedynego odtąd, dużego katolickiego państwa w tej części Europy. By jednak rozsądzić, czy Jan III Sobieski podjął w lipcu 1683 r. właściwą decyzję, trzeba sobie uzmysłowić, przed czym stanęła Polska po rozpoczęciu tureckiej inwazji na północ.

Literatura popularna, a i służąca krzepieniu serc publicystyka historyczna, dość zbanalizowała zagrożenie płynące ze strony imperium otomańskiego. Można odnieść wrażenie, że Turcy to jakieś egzotyczne watahy, które tylko czasem zapędzały się w nasze okolice z odległej Azji, a czyniły to tylko po to, by dać okazję husarii do odnoszenia zwycięstw nad przeważającymi siłami wroga. Zwłaszcza że podczas zaborów zawsze przyjemniej było wspominać drugi Chocim lub Wiedeń niż Cecorę. Wystarczy jednak uważniej przyjrzeć się mapie Europy i basenu Morza Śródziemnego, żeby zobaczyć, z czym miała Polska do czynienia w końcu XVII w.

Jeżeli ktoś łaknie skrawka egzotyki, a nie ma chęci na dalekie wyprawy, może wybrać się do Egeru. To całkiem ładne, barokowe miasto na Węgrzech, słynące z piwnic wypełnionych winem i... łaźni tureckich. Od przejścia granicznego w Koniecznej można tam dojechać samochodem w trzy godziny, nie narażając się na mandaty za przekroczenie prędkości. Na trochę zapuszczonym placyku poniżej zamku stoi tam do dziś smukły, niczym dobrze naostrzony ołówek, czterdziestometrowej wysokości kamienny minaret – pozostałość po zbudowanym w czasach Sobieskiego meczecie. Siedząc na ławce w cieniu budowli trzeba sobie uzmysłowić, że wówczas wszystko na południe od tego miejsca, z Egiptem włącznie, aż po dzisiejszy Kuwejt nad Zatoką Perską i Tunis, było już Turcją lub tureckim lennem. 14 lat przed Wiedniem potężna niegdyś Wenecja ostatecznie przegrała walkę o Kretę.

Także dla Polski, od czasu utraty Podola i Kamieńca w 1672 roku, przepychanki z Osmanami przestały być zabawą w berka po Dzikich Polach, lecz przekształciły się w sprawę życia i śmierci. Nie dość, że oblegany był Lwów, to forpoczty tatarskie w najlepsze plądrowały okolice Biecza i Jasła, miast leżących raptem 100 kilometrów od murów Krakowa, by stamtąd skręcić w kierunku Puław. Wtargnięcie Turcji do serca Korony było więc realne już 11 lat przed Wiedniem. Upokarzający pokój z Buczacza de facto zamieniał Polskę w tureckie lenno, niezbyt różniące nas statusem od Mołdawii, gdzie prawosławnych władców mianowano w Stambule. My też mogliśmy nadal mieć katolickiego króla, Ottomanom wszak było wszystko jedno, jak modlą się ich poddani, byle na czas płacili haracze.

Po bitwie pod Żurawnem i zawartym tuż po niej nowym pokoju z 1676 r., aż do inwazji na Austrię w 1683 r., sytuacja na Wschodzie nie zmieniła się wiele na naszą korzyść, bo w Kamieńcu Podolskim nadal stacjonowali Turcy z liczną zgrają Tatarów. Zamek tkwił jak but wciśnięty w uchylone drzwi, więc bisurmani dysponowali doskonałą pozycją do ponowienia ekspansji w Polsce. Kamieniec wydaje się więc właściwym punktem odniesienia do wyciągania wniosków ze zgromadzenia w Belgradzie ogromnej armii Mehmeda IV. Gdy te wojska, liczące zależnie od źródeł 140 do nawet 180 tys. żołnierzy stanęły obozem w połowie drogi między Budą a Balatonem, o kontekście Podola nie sposób było zapomnieć. Powódź, która dotąd rwała brzegi po drugiej stronie Karpat, teraz rozlewała się na wprost Krakowa, ostatecznie domykając kleszcze wokół Polski. Po zdobyciu Wiednia sama z siebie by nie ustąpiła.

W istocie do końca nie było wiadomo, w którą stronę równiny węgierskiej ten ludzki potop podąży. Dezorientacja była tym pełniejsza, że Tatarzy opuścili rejon Kamieńca, by połączyć się z siłami Kara Mustafy dopiero w ostatniej chwili, zanim wezyr ujawnił kierunek dalszego marszu. To, że padło jednak na Wiedeń, nie mogło nikogo w Polsce usypiać.

Zdecydowała arytmetyka

Skończywszy za młodu Akademię Krakowską, znając się z Heweliuszem i Leibnizem, Sobieski nie powinien mieć problemów z tak banalną arytmetyką. Karol Lotaryński, dowódca wojsk austriackich, sam przeciwstawiał Turkom 30 tys. wojska, bo resztę wiązały mu problemy z Francją (na marginesie, niewykluczone, że to właśnie intrygi Ludwika XIV zaważyły o kierunku ataku Osmanów). Niepewne posiłki z Rzeszy (przybyły w końcu na ostatnią chwilę) mogły zapewnić tylko 25 tys. żołnierzy. Po początku kampanii było już wiadomo, że wszystko to za mało, by powstrzymać Kara Mustafę. Z czym zostałaby Polska, gdyby Turcy w 1683 r. anihilowali osamotnioną armię Habsburgów? Przecież pod Wiedniem stanęła cała moc Rzeczypospolitej, a i tak stanowiło to mniej niż połowę wszystkich wojsk odsieczy, nie wliczając w to armii cesarza.

Wprawdzie sejm w panice uchwalił na papierze prawie 48-tysięczną armię, lecz było to urzędowe bajkopisarstwo. W istocie Koronie udało się zebrać wedle skrajnych optymistów raptem 27 tys. wojska, choć realiści wolą mówić o 24 tys., a niektórzy tylko o 20 tys. Trzeba zaznaczyć, że idzie o zebranie realnych żołnierzy, a nie pieniędzy na ich zaciąg. Podatki bowiem zaczęły spływać dopiero z końcem lipca, a bitwa odbyła się już 12 września. Tym razem jedną piątą potrzebnej kwoty zapłacił cesarz, a aż pół miliona musiał Sobieski wyłożyć z własnej kieszeni. Na szczęście na biednego nie trafiło, choć przy okazji łatwo wyobrazić sobie, jakim groszem mogli wspomóc armię Sapiehowie, Radziwiłłowie i Pacowie, skoro Sobiescy nawet nie pretendowali do pierwszej ligi krezusów Rzeczypospolitej. Na taki cud jednak, nawet za boskim wstawiennictwem, nie można było liczyć.

Krótko mówiąc, pod Wiedniem Sobieski miał jeszcze szansę zmierzyć się z Turcją, dysponując połączonymi siłami Austrii, Rzeszy i Polski, w dodatku choć w części za pieniądze Habsburgów i papieża. Gdyby zaniechał udziału w odsieczy, to raczej prędzej niż później stanąłby wobec Turcji całkiem sam, ze swoimi 20 tys. wojska i bez gotówki. Nawiasem mówiąc, dysponując i tak skromnymi siłami, król siedząc w domu wydałby na zatracenie 3 tys. zaciężnych żołnierzy Lubomirskiego, którzy walczyli z Turkami pod Wiedniem już wcześniej, niezależnie od odsieczy. Jak się wydaje, szansę wiedeńską król rzetelnie wykorzystał. Skutki późniejszego wplątania się w Świętą Ligę antyturecką to już całkiem inna sprawa.

W grę wchodziły też inne możliwe koszty zaniechania poza tym, że następna odsłona wojny toczyłaby się w Polsce. Przecież po domniemanej klęsce Austrii Europa nie mogła pozostać bezczynna. Papież, nie szczędząc środków, zmontowałby w tym lub innym kształcie jakąś koalicję przeciw muzułmanom. Zbyt pochopnie oskarżając Sobieskiego o brak realizmu w sprawie ocalenia Habsburgów, trzeba pamiętać o Rosji, która także się w tym aliansie znalazła. Jeżeli więc dziś bezdyskusyjnie uznajemy warunki rozejmu andruszowskiego i późniejszego traktatu grzymułtowskiego z 1686 r. (zawartego wszak już po Wiedniu) za stworzenie warunków do rozbiorów 100 lat później, to warto pomyśleć, na jakie ultimatum Moskwy trzeba byłoby się zgodzić, mając na szyi turecką szablę? Jaką cenę trzeba by zapłacić za potencjalne odsiecze rosyjskie, brandenburskie lub saskie? Cesarz miał czym płacić za zaciężne armie, skądkolwiek by pochodziły. Polska nie miała nic, prócz bezmiaru ziemi.

Kres Rzeczypospolitej Obojga Narodów

To dobry moment, aby wspomnieć o postawie Litwy. Pogoń, która w Unii dawno zyskała pozycję ogona merdającego psem, w istocie zachowywała się wobec Korony nie jak składnik wspólnego państwa, nawet nie jak sojusznik, lecz jak wrogie mocarstwo. Na jakąkolwiek lojalność Wielkiego Księstwa nie można było liczyć. Połączone siły Litwinów, Tatarów i Kozaków, które w końcu z ociąganiem ruszyły na pomoc królowi, szły przez Polskę jak przez podbite terytorium. Gdy wreszcie ruszyły z Krakowa na Węgry, były spóźnione na bitwę o miesiąc. Mimo usilnych wezwań Sobieskiego, z głównymi siłami Korony udało się im połączyć dopiero w listopadzie, gdy już szykowano się do powrotu. Przez cały ten czas Litwini walczyli na Orawie i Spiszu, sumiennie wycinając i paląc wszystko, co im stanęło na drodze, nie napotykając po drodze ani jednego Turka.

Już wcześniej dywersyjne działania litewskiego hetmana wielkiego Michała Kazimierza Paca (zmarłego w 1682 r.), a mówiąc wprost, wielokrotna zdrada na polu bitwy, doprowadziły bezpośrednio do wojny z Turcją i o mały włos pod Chocimiem nie utrwaliły otomańskiej hegemonii nad Polską, ustalonej traktatem w Buchaczu. Gdy Lwów wciąż był oblegany przez Turków, to w Polsce wybuchała właśnie wojna domowa, cudem tylko zażegnana. Cesarz Leopold był wówczas dla Polski bardziej wiarygodnym partnerem niż Wielkie Księstwo.

Czego jednak wymagać od Litwy, gdy sami obywatele Korony skakali sobie do gardeł na wojnach z obcymi? Przecież kampanii przeciw Rosji, dźwigającej się dopiero z kompletnego upadku, nie przegraliśmy pod Siewskiem ani w żadnej innej batalii z Rosjanami, tylko w bratobójczej bitwie hetmana polnego koronnego Jerzego Lubomirskiego z Janem Kazimierzem w Mątwach, gdzie zginęło więcej wojska niż w odsieczy wiedeńskiej.

Wobec tych kontekstów dopatrywać się w XVII w. śmiertelnego zagrożenia akurat ze strony Austrii, jedynego państwa ościennego, z którym nie mieliśmy konfliktów, byłoby szaleństwem. Zaprawdę, większych wrogów niż Habsburgowie można było znaleźć po polskiej stronie granicy. Owszem, cesarz mieszał się nam do polityki wewnętrznej i wyboru królów, ale nie mogło to być casus belli, bo wówczas robił to każdy, kto miał ochotę i dość pieniędzy na łapówki. Lecz była to ta sama Austria, która dwukrotnie, w 1629 r. i 1657 r., wysłała Polsce sojusznicze wojsko przeciw Szwecji. Cat-Mackiewicz dzielił sojusze na naturalne i egzotyczne, przy czym pierwsze były tymi, w których życie aliantów zależy bezpośrednio od siebie nawzajem. Trzeba rozsądzić, czy Ludwik XIV był bardziej naturalnym sojusznikiem od cesarza Leopolda, przyjmując to kryterium.

Inna sprawa, że odsiecz wiedeńska miała dla Sobieskiego także znaczenie w polityce wewnętrznej. Wiadomo, że jego idée fixe była zmiana ustrojowa państwa i przywrócenie władzy dynastycznej. Temu celowi podporządkowane były wszelkie kombinacje sojusznicze i zaniechana w połowie „polityka bałtycka", celująca w odzyskanie Prus Książęcych z pomocą Francji i Szwecji. Projekt ten umarł śmiercią naturalną, gdy przestał być Ludwikowi XIV potrzebny po podpisaniu traktatów z wrogami w Nijmegen, lecz zbawcza pomoc dla Austrii otwierała nowe możliwości. Gdy dotychczas szlachta szczędziła królowi pieniędzy na wojsko, by nie urósł w siłę, to wojna z Turcją stwarzała pretekst do wyrwania Mołdawii z masy spadkowej po Turkach i usadowienia w niej dynastii Sobieskich. Dzięki wojnie król przez chwilę miał zarazem wojsko i wolną rękę. Mniejsza, czy ten pomysł miał sens, skoro i tak został przegrany.

Poza wszystkim, do prowadzenia jakiejkolwiek polityki Polsce potrzebny był pokój z Turcją. Wykluczone, by dało się go osiągnąć innymi środkami niż wojna. Liczyć, że Turcja z własnej woli wyznaczy sobie jakieś limes, było niemożliwe ze względów ustrojowych i gospodarczych. Ekspansja Osmanów nie była, jak wielu sobie wyobraża, przejawem religijnego dżihadu, lecz właściwie jedynym pomysłem na gospodarkę tego państwa, zwłaszcza odkąd flota portugalska pozbawiła Turcję lukratywnego monopolu na pośrednictwo między Dalekim Wschodem i Zachodem. Podboje były też racją bytu dla gigantycznej armii, a po zamordowaniu przez janczarów Kara Mustafy za klęskę wiedeńską nie ulegało wątpliwości, kto miał realną władzę w Stambule.

Pokoju z Turcją nie mógł nam też załatwić Ludwik XIV. Choć łączył go ze Stambułem tyleż nieformalny, co nieukrywany sojusz, to jego wpływy na dworze sułtana były więcej niż przeceniane. Francja i imperium osmańskie z wzajemnością świadczyły sobie przysługi przeciwko Habsburgom, lecz nic poza tym. Turcja nie miała nawet poselstwa w Paryżu, a o znaczeniu posła francuskiego w Stambule niech świadczy słynna, trwająca aż siedem lat awantura o miejsce dla jego stołka podczas audiencji. Gdy wreszcie zmieniono dyplomatę, na widzenie z sułtanem musiał czekać okrągły rok. Nawet poselstwa z Polski bywały szybciej obsługiwane. Jak widać, choćby można było u sułtana coś załatwić, trzeba by na to ogromnie dużo czasu i jeszcze więcej pieniędzy. W 1683 r. Sobieski nie miał jednego ani drugiego.

Tym mniejsze mieliśmy szanse, by samodzielnie nakłonić Turcję do pokoju. Dalibóg, jednak próbowaliśmy zawrzeć z Ottomanami nie tylko rozejm, ale nawet sojusz. Wbrew stereotypom, Sobieskiemu, fundatorowi Kruszynian, który tyleż razy bił się przeciw Tatarom, co razem z Tatarami, nie przeszkadzałyby w aliansie z Turcją uprzedzenia religijne, a i papież przymknąłby oko na ten układ, tak jak w wypadku Francji. W czasach triumfującej reformacji nie miał wielkiego pola manewru. W 1678 r. w Stambule oprócz delegacji Gnińskiego, negocjującego warunki pokoju, był też Jędrzej Modrzejewski, sondujący możliwość przymierza przeciw Rosji, jednak nie znalazł partnera do rozmów. Niestety, jedyną formą dialogu z Polską, jaką uznawała Turcja, było ultimatum. Zabawne, że w tym samym czasie Afanasij Porosukow starał się o podobny układ z sułtanem przeciwko Polsce.

Z czasem możliwości zawierania naturalnych sojuszy tak zmalały, że w 1685 r. Ormianin Salomon Syri Zgórski zabiegał w imieniu Polski o alians z Persją, a podobno poselstwo wysłano też do Abisynii, z propozycją wyzwolenia Egiptu. Może to i świadczy o rozmachu politycznym Sobieskiego, lecz może być także dowodem na dramatyczne osamotnienie i poczucie bezradności.

Niestety, nadchodziły czasy, gdy jedynymi możliwymi sojuszami stawały się te najbardziej egzotyczne.

Król Jan III Sobieski umierał tak bardzo przepełniony goryczą i uczuciem rozczarowania, że nawet nie zadbał o przyszłe losy doczesnego dziedzictwa, które z pasją przez całe życie pomnażał. Skarżąc się do biskupa Załuskiego, że nie mając posłuchu za życia, tym bardziej nie zyska go po śmierci, miał wprawdzie na myśli skłóconą rodzinę, lecz słowa te jak ulał pasowały do państwa, które osierocał. Trzeba nie ustawać w miłosiernej nadziei, że Jego Wysokości w zaświatach nadal jest wszystko jedno, co się dzieje z jego spuścizną, bo inaczej król spędzi wieczność w nieustannej zgryzocie.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Historia
Tortury i ludobójstwo. Okrutne zbrodnie Pol Pota w Kambodży
Historia
Kobieta, która została królem Polski. Jaka była Jadwiga Andegaweńska?
Historia
Wiceprezydent, który został prezydentem. Harry Truman, część II
Historia
Fale radiowe. Tajemnice eteru, którego nie ma
Historia
Jak Churchill i Patton olali Niemcy