Syberyjska odyseja

Wyprawa 75-letniego syberyjskiego zesłańca i jego córki śladami dawnej tułaczki zaowocowała materiałem na film dokumentalny i książkę „Kromka chleba". Miała też intrygujące tło, bo przebiegała pod czujnym okiem rosyjskich służb.

Publikacja: 09.03.2017 16:22

W poszukiwaniu mogiły matki 75-letni Bogusław Żukowski (z pomocą córki Dagmary, zięcia Marka oraz do

W poszukiwaniu mogiły matki 75-letni Bogusław Żukowski (z pomocą córki Dagmary, zięcia Marka oraz doktoranta UJ Łukasza Stachnika) pontonem przeprawiał się przez syberyjską rzekę Kiję.

Foto: materiały wydawnictwa

Ostatnio uczestniczę w spotkaniach z czytelnikami, którzy nie tylko czytają, ale też interesują się historią. Te spotkania związane są z promocją książki „Kromka chleba" i dołączonego do niej filmu dokumentalnego pod tym samym tytułem. Na jednym z nich na zakończenie padło zaskakujące pytanie: „Co na to służby specjalne? Co na to rosyjska FSB?". Pytanie mogłoby się wydawać bez sensu, bo cóż te służby miałyby do mnie, mojej rodziny i książki. A jednak. Pytanie miało sens.

Jedno marzenie, wiele implikacji

Książka powstała w sposób niezwykły, tak niezwykły jak zdarzenia, które poprzedziły jej napisanie. Wszystko było dziełem przypadku i efektem powrotu do rodzinnej historii sprzed lat. Zdarzenie, które dało wszystkiemu impuls, było niepozorne. To zwykła rozmowa o marzeniach przy rodzinnym stole. Mój ojciec siedział na pozór nieobecny, aż niespodziewanie oznajmił, że w życiu ma jedno niespełnione marzenie. Pragnie zapalić znicz na mogile matki. Zamarliśmy. Wiedzieliśmy, jak trudna jest to sprawa. Moja babka i zarazem matka mojego taty zmarła daleko, w głębokiej tajdze na syberyjskim zesłaniu w 1941 r., kiedy on dopiero co skończył pięć lat. Wiedzieliśmy, że było to w wiosce Gramatucha, ale gdzie konkretnie? Jak i czy można tam dziś dotrzeć? Pomyślałam: jak nie teraz, to kiedy? Jak nie teraz, to nigdy. Mój ojciec miał 74 lata, był w trakcie leczenia onkologicznego... Czy to się mogło udać? Decyzja zapadła szybko: jedziemy.

Z tej jednej rodzinnej rozmowy wynikło zaskakująco wiele: daleka podróż na Syberię dawnego zesłańca, mojego ojca Bogusława, dziesięć miesięcy później kolejna wyprawa. W oparciu o materiał filmowy z tych ekspedycji powstał film „Kromka chleba". Obraz prowadzony opowieściami dwójki zesłańców, mojego ojca i jego siostry Danuty, uzupełniany archiwalnymi zdjęciami z Filmoteki Narodowej, obrazującymi wydarzenia Wielkiej Historii, które miały znamienny wpływ na losy polskich zesłańców. Po realizacji filmu pozostały wielogodzinne zapisy niezwykłych wspomnień, które z racji swej obszerności nie mogły znaleźć się w filmie. Przepisane, skrupulatnie uzupełnione i rozszerzone dały materiał na książkę. Wzajemnie przeplatające się wypowiedzi siostry i brata stworzyły piękną opowieść o dzieciństwie spędzonym na syberyjskiej tułaczce. Powstała książka „Kromka chleba".

Choć dziś mam przekonanie, że rodzinna historia zatoczyła koło, została przekazana dalej, tak aby pamięć przetrwała i była przestrogą dla kolejnych pokoleń Polaków, nie wszystkie tajemnice zostały odsłonięte. Dlatego to zaskakujące pytanie miało sens. Uruchomiło wspomnienia z pierwszej wyprawy do Rosji, tej w 2011 r., którą 75-letni syberyjski zesłaniec odbył śladami dawnej tułaczki. Ta podróż miała dziwne tło, potwierdzające zainteresowanie nami służb specjalnych.

Splot przedziwnych wydarzeń

W podróż na Syberię z początkiem lipca 2011 roku wyruszyliśmy z Krakowa we czwórkę: mój ojciec – Bogusław Żukowski (ur. 1936 r.), ja – jego córka, mój mąż Marek oraz organizator wyprawy, doktorant UJ w Krakowie, pasjonat Syberii – Łukasz Stachnik. Lecieliśmy do Irkucka z przesiadką w Moskwie. Kiedy wylądowaliśmy w Irkucku, ku wielkiemu zaskoczeniu zostaliśmy sami przy bagażowych taśmach. Wszyscy inni pasażerowie odebrali swoje pakunki i odeszli. Taśma stanęła, a my zostaliśmy z niczym. Nasze bagaże, plecaki z tak pieczołowicie kompletowaną zawartością, zaginęły. Pozostaliśmy z kwitkami bagażowymi w rękach. Jak zwykle bywa w takich wypadkach, nikt z obsługi lotniska nic nie wiedział. Kazali przyjechać za kilka godzin, zapewniając, że bagaże przylecą z Moskwy następnym samolotem.

Postanowiliśmy jechać do hotelu. Przed budynkiem lotniska stała jedna jedyna, ale wolna taksówka z sympatycznym wąsatym kierowcą. Stawkę za przejazd krzyknął nam skromną. Pojechaliśmy. Po trzech godzinach i przylocie kolejnego samolotu z Moskwy nadzieje opadły. Bagaży nie było. Stanęliśmy przed dylematem: wracać do kraju czy jechać dalej? Trudna decyzja. Nasz bagaż podręczny miał różną zawartość. W plecaku męża był sprzęt: kamera, aparat fotograficzny z kilkoma wymiennymi obiektywami oraz wszystkie potrzebne ładowarki i baterie. Ojciec był w najlepszej sytuacji. Miał ciepły sweter, spakowaną w kostkę cieniutką kurtkę przeciwdeszczową, jakiś podkoszulek, a co najważniejsze – lekarstwa na kilka najbliższych dni. Łukasz miał potrzebne rezerwacje, vouchery na wszystkie bilety kolejowe oraz bilety samolotowe. Najgorzej wypadłam ja. Mój bagaż świecił pustkami – było w nim tylko dziesięć świec Caritasu, które planowaliśmy zapalić na odnalezionej w tajdze mogile babci. Kupiła je siostra taty – Danusia. Ciocia zorganizowała też ryngraf ku pamięci matki, a mojej babci Sylwestry, zapisany po polsku i rosyjsku. Mieliśmy go zostawić w tajdze. W ten sposób ciocia brała udział w naszej wyprawie. Ryngraf był w jednym z plecaków, które nie doleciały.

Podjęliśmy decyzję: jeśli uda się nam kupić leki dla ojca, jedziemy dalej. Spodziewaliśmy się trudności, bo bynajmniej nie były to suplementy diety, ale ściśle reglamentowane medykamenty. Dzięki ulotkom z lekarstw, jakie miał tata, wiedzieliśmy, czego potrzebujemy. Ojciec jednak zaznaczył, że do apteki uda się sam. Długo to trwało, tak długo, że w końcu nie wytrzymałam i tam wkroczyłam. Zastałam tatę i panią za ladą w szeptanej rozmowie. Po twarzy kobiety spływały rzęsiste łzy. Leki były już przygotowane. Okazało się, że dokładnie te same są w Rosji, ba, nawet pod tą samą nazwą, zapisaną jedynie cyrylicą. Pani życzyła nam szczęścia w podróży.

Udaliśmy się do polskiego konsulatu w Irkucku. Przyjęto nas życzliwie i obiecano pomoc. Na najbliższe kilka dni mieliśmy zaplanowany pobyt nad jeziorem Bajkał i w jego okolicach. Chcieliśmy tatę oswoić z Rosją, dać mu czas na przypomnienie sobie języka, a przede wszystkim uspokojenie emocji. W rozmowie z konsulem ustaliliśmy, że pojedziemy w planowaną tygodniową trasę: Irkuck – Sludianka – Olchon – Chużyr – polska wieś Wierszyna – Irkuck. W ciągu tygodnia – jak przewidywał konsul – uda się bagaże odzyskać i dalej szlakiem syberyjskiego zesłania pojedziemy już z naszymi plecakami. Przygotowaliśmy dwa komplety opieczętowanych dokumentów – upoważnienia dla konsula do odbioru naszego ekwipunku, czy to w Moskwie, gdzie (jak się dowiedzieliśmy) zatrzymano bagaże, czy to w Irkucku, w zależności od wymagań Rosjan.

Ten „turystyczny" tydzień trzeba było przetrwać. Każdy z nas potrzebował szczoteczki do zębów, ręcznika, kompletu bielizny i koszulek na zmianę. Zadzwoniliśmy po taksówkę. Pod hotel podjechała dokładnie ta sama taxi, którą jechaliśmy z lotniska. Pan był miły, dociekliwy, bardzo życzliwy i nad wyraz pomocny, więc zakupy poszły nam szybko i sprawnie. Niestety, plan naszej podróży się walił. Odjechał nam pociąg do Sludianki, małej miejscowości nad Bajkałem. Tam mieliśmy opłacony nocleg. Co robimy? To jedynie lub aż 150 km. Nasz taksówkarz zaoferował pomoc. Może nas tam zawieźć za jedyne 100 dolarów. Cena w tej sytuacji do przyjęcia. Droga minęła nam gładko na nieustannej pogawędce, ale – co ciekawe – szybko zrozumieliśmy, że taksówkarz nad wyraz dobrze nas rozumie, zupełnie jakby świetnie znał polski. Ostatecznie okazało się, że kilka dobrych lat stacjonował z wojskami radzieckimi w Legnicy.

Towarzysz Aleksiej

Ze Sludianki podążyliśmy odcinkiem dawnej kolei transsyberyjskiej, dziś o marginalnym znaczeniu, zwanym Krugobajkałką. Tory biegną wzdłuż brzegu Bajkału malowniczym, usianym wieloma tunelami traktem do Portu Bajkał. Ten niegdyś duży port przeładunkowy dziś niknie w oczach, zamieszkany jedynie przez starszych ludzi. Jedyną „atrakcją" jest lichy sklepik i malowniczy hotelik urządzony w odnowionym budynku dawnego dworca kolejowego. Jak się zdawało, byliśmy tam jedynymi gośćmi. Rankiem mieliśmy popłynąć do Chużyru na Olchonie. W Porcie Bajkał jest przystanek wodolotu, który przypływa rzeką Angara, przywożąc turystów z Irkucka. Przesiadają się tu do większego, morskiego wodolotu płynącego dalej po wodach Bajkału.

Jakież było nasze zaskoczenie, kiedy usłyszeliśmy pukanie do drzwi hotelowego pokoju. Pan przedstawił się jako Aleksiej. Oznajmił, że nocuje w hotelu, po czym bez pardonu wpakował się nam do pokoju. Chcąc nie chcąc, zaprosiliśmy go na kolację. Na stole postawiliśmy wódeczkę. Nie byłoby nic dziwnego w tej wizycie, gdyby nie tematy rozmowy, natarczywie narzucane przez naszego gościa. Koniecznie chciał wiedzieć, skąd tata tak pięknie mówi po rosyjsku. Dociekał tego na różne sposoby. Zapewne spodziewał się długiej opowieści. Tata podpuścić się nie dał, odpowiadał, że w szkole go nauczyli. Aleksiej rozmowę stale naprowadzał na dziwne tory. Dopytywał, jak rozumiemy znaczenie rosyjskich słów: „drużba" (przyjaźń), „priedannost" (poświęcenie). Wznosił toasty za wzajemne zrozumienie nie tyle ludzi siedzących przy stole, ile naszych narodów. Grzmiał o trudnych dla obu narodów latach wojny. Nie reagowaliśmy. Dziwna była ta rozmowa.

Po wyjściu gościa nikt z nas nie miał wątpliwości, kim był. Sięgnęliśmy do pamięci, uwiadamiając sobie, jak często pojawiał się koło nas tego dnia. Stał za nami w kolejce po bilety, kilkakrotnie próbując nawiązać rozmowę. Kiedy w okienku nie mogłam uzyskać informacji, z którego peronu odjedzie pociąg, on udzielił wyczerpującej podpowiedzi. W drodze siedział tuż za nami, zapewne dobrze nas słysząc, bo jechaliśmy tzw. plackatym – wagonem z niszami zamiast przedziałów. Ponadto nie był ubrany jak turysta. Miał elegancki sweter z ładnie wyłożonym u szyi kołnierzykiem i buty pasujące do garnituru. Bardziej przypominał urzędnika wyciągniętego zza biurka niż turystę. Miał duży, nowiutki plecak, który zupełnie do niego nie pasował. Kiedy to wszystko złożyliśmy w całość, żartowaliśmy, że zapewne zostawił nam pluskwę na tyle małą, że nie mamy szans jej znaleźć. Tata zaczął do owej pluskwy nawoływać jak radiotelegrafista w filmie wojennym: „Ja Oka, ja Oka... Ty Brzoza, ty Brzoza, odbiór!". Popłakałam się ze śmiechu. Rankiem tylko my i on spotkaliśmy się w miejscu cumowania wodolotu. Reszta pasażerów dopływała z Irkucka. Nasz towarzysz, jak twierdził poprzedniego wieczoru, nie miał biletu. Mimo że miejsca na ten wodolot były już dawno wyprzedane, Aleksiej popłynął z nami na Olchon.

Port na Olchonie w okolicach Chużyru to stara, przycumowana do brzegu zardzewiała krypa. Kiedy wysiedliśmy na brzeg, czekał na nas zamówiony batończyk. Aleksiej został sam z plecakiem. Kiedy ja się zastanawiałam, czy możemy zostawić go tak daleko od miasteczka, ojciec stwierdził: „Po niego na pewno ktoś przyjedzie".

Chużyr jest stolicą Olchonu, półwyspu, który długim cyplem wbija się w jezioro. Tam właścicielka pensjonatu wyraźnie na nas czekała. Nie wiedzieć czemu, zwracała się tylko do ojca, dopytując o jego dzieciństwo. Było to zaskakujące, bo ojciec trzymał się z boku i niechętnie się odzywał. Nikt z nas też nie mówił, po co przyjechaliśmy do Rosji i kim jest tata. Na Olchonie towarzyszyły nam jeszcze inne drobne epizody, które nie mogły być dziełem przypadku.

Gdy wróciliśmy do Irkucka, czekały nas niemiłe wieści. Bagaży nie udało się odzyskać. Mimo starań konsula i obietnic składanych mu ze strony rosyjskiej nic nie dało się zrobić... Wcale się nie zdziwiliśmy, kiedy podjechał po nas ciemnozielony, znany nam samochód, przysłany na telefoniczne zgłoszenie z korporacji taksówkarskiej. Przywitaliśmy się wesoło ze znajomym kierowcą i ruszyliśmy na ostatnie zakupy, bo droga, jaka nas teraz czekała, wymagała dodatkowych przygotowań. Z naszym taksówkarzem ostatecznie pożegnaliśmy się na dworcu, skąd koleją transsyberyjską wyruszyliśmy już we właściwą podróż – śladami zesłania z lat 1940–1946.

Poszukiwania w tajdze

Jechaliśmy w tajgę, nad brzeg rzeki Kija. Planowaliśmy odnaleźć miejsce zesłania, wioskę Gramatucha, cmentarz polskich zesłańców i mogiłę babci. Dzięki grupie rosyjskich podróżników poznanych przez internet wiedzieliśmy, że musimy spłynąć łodziami wiele kilometrów z nurtem rzeki. W las wjechaliśmy w okolicach Biełogorska. Za specjalnym zezwoleniem przejechaliśmy przez gigantyczną odkrywkową kopalnię aluminium i po kilkudziesięciu kilometrach dotarliśmy nad brzeg Kii. Tam dwie z zamówionych łodzi okazały się dmuchanymi kajakami bez silników. W ręce dostaliśmy pagaje, wszyscy bez wyjątku. Co było począć?

Po zapakowaniu ekwipunku wyruszyliśmy. Przez dwa dni walczyliśmy z naturą, wiosłując po osiem–dziewięć godzin dziennie. Niski poziom wody w rzece utrudniał spływ. Walczyliśmy, by łodzie nie rozdarły się na kamieniach i nie osiadły na mieliźnie. Do środka wdzierała się woda. Byliśmy przemoczeni. Jednym z wioślarzy był mój ojciec. Walczył z rzeką jak każdy z nas, bez słowa skargi czy sprzeciwu. Obóz rozbiliśmy w miejscu, gdzie górska rzeka Gramatucha wpływa do Kii. Spaliśmy w cienkich śpiworach, na karimatach w maleńkich namiocikach, a posiłki przygotowywaliśmy na ognisku.

Niestety, pełnego sukcesu nie było. Natura i czas zrobiły swoje. Od 1953 r., kiedy zlikwidowano kopalnię złota w Udarnoje, nikt tam nie mieszka. Nikt nie żyje w promieniu dziesiątek kilometrów, wokół tylko tajga. Jej bujna roślinność nas zatrzymała. Zabrakło kilometra, może trzech. Nie wiedzieliśmy dokładnie. Musiała nam wystarczyć bliskość poszukiwanego miejsca. Na symbolicznej mogile w dniu śmierci babci zapaliliśmy świece, te z mojego podręcznego bagażu. Chwile zadumy gdzieś na końcu świata, gdzie nie ma dróg, domów, ludzi, niczego poza dziką rzeką i tajgą. Miałam wtedy wrażenie, że ojciec pogodził się ze swoim dzieciństwem, pożegnał matkę. Odpłynęliśmy...

Śladami miejsc zesłania

Rzeką dotarliśmy do wsi Makarakski (dawniej Makarak), a stamtąd drogą do stacji kolejowej. Dalej podróżowaliśmy koleją transsyberyjską. W Orenburgu, skąd w marcu 1946 r. rodzina Żukowskich wyruszyła w repatriacyjną podróż do Polski, spotkaliśmy się z charyzmatyczną prezes Stowarzyszenia Czerwone Maki – panią Wandą Seliwanowską. Jako jedyna reprezentantka polskich organizacji odpowiedziała na nasz e-mail z prośbą o pomoc w zorganizowaniu wyprawy, wysłany jeszcze na etapie planowania podróży. Jej pomoc okazała się bezcenna. Dzięki niej w Miejskim Archiwum w Orenburgu odnaleziono dokumenty dotyczące naszej rodziny, a władze archiwum zadecydowały o wydaniu ich ojcu i mnie. Otrzymaliśmy 36 uwierzytelnionych kopii.

Pani Wanda potrafiła natchnąć ideą poszukiwań również władze Soroczyńska, Błagadarnoje, całego powiatu Taszła. W Soroczyńsku ustaliliśmy, gdzie znajdował się polski dom dziecka, w którym przebywał tata z siostrami na przełomie 1945 i 1946 roku. Widzieliśmy zakłady mięsne, gdzie pracował dziadek Leonard, odwiedziliśmy baraki robotnicze tych zakładów, w których rodzina spędziła zimę 1941/1942.

W powiecie Taszła interesowały nas wsie Nowoigorowka i Graznucha. W te miejsca lata temu przygnały naszą rodzinę głód i możliwość pracy w kołchozie. Jak się okazało, czas poczynił tu duże zmiany. Wioska Graznucha nazywa się Majskoje, a wieś Nowoigorowka od 1948 r. nie istnieje. W szkole w Majskoje odbyło się spotkanie ojca z dawnymi mieszkańcami obu wsi. Byliśmy świadkami wielkich emocji i niezwykłych wspomnień. Płakali mężczyźni i kobiety, których los zetknął ze sobą w czasach dzieciństwa, a którzy teraz jako sędziwi ludzie nieoczekiwanie się zobaczyli. Najwięcej wzruszeń przyniosło spotkanie z Jewgienijem Iwanowem, synem gospodyni domu z Graznuchy. Po krótkiej chwili wahania padli sobie w objęcia, ciesząc się ze spotkania, na które nigdy nie liczyli. Gienka pamiętał, jak otworzyły się drzwi ich domu i usłyszał gromki głos: „Zdies budut żyt' Polaki" (tutaj będą mieszkać Polacy). Pamiętał też, jak dziadek Leonard wrócił ranny z wojny, a przez bandaże na głowie sączyła się krew. Wiele niezwykłych opowieści płynęło podczas tego spotkania...

Nasza wizyta była pilotowana przez życzliwe naszym poszukiwaniom władze rejonu taszlińskiego i osobiście przez jego mera. Tam temat nadzoru służb specjalnych powrócił. Mer śmiał się, że wydzwaniają tu za nami, oj, wydzwaniają. Czy zapomniał, że obok stoi kamera, czy było mu to zupełnie obojętne, trudno powiedzieć. „To nie pogranicznicy o was dopytują, tylko FSB!" – doprecyzował. „Dziś dzwonili?" – zapytaliśmy. „Przedwczoraj dzwonili, wczoraj dzwonili, dziś też – stwierdził beztrosko, jakby było to zupełnie naturalne. – I jutro też na pewno zadzwonią, jak tylko wyjedziecie".

Incydent w Buzułuku

Ostatni na naszej drodze był Buzułuk, dokąd w 1941 r. przybyła rodzina Żukowskich z nadzieją, że jak inni Polacy zakończy swoje zesłanie wraz z powstającą armią Andersa. To się jednak nie stało. Dziadek Leonard, ojciec czwórki dzieci, półsierot, otrzymał funkcję męża zaufania i zadanie poszukiwania polskich sierot – do ostatniej chwili, do wyjazdu ostatniego transportu polskiego wojska. Ten transport, zatrzymany decyzją Stalina, nigdy ze Związku Sowieckiego nie wyjechał. To przedłużyło zsyłkę rodziny o następne pięć lat.

W Buzułuku towarzyszyła nam niestrudzona pani Wanda. Odwiedziliśmy muzeum, budynki dawnego sztabu i koszar, bezimienną zbiorową mogiłę zwaną Aleją Oficerów w Buzułuckim Borze i mogiłę 16 polskich żołnierzy we wsi Kołtubanowka. Chyba właśnie te wizyty komuś wyraźnie się nie spodobały. W hotelu zaczęto odbierać niemiłe telefony z pytaniami o polskich gości. Kierowcy, którzy obwozili nas po okolicy, odmówili pomocy, prosząc o zrozumienie – pod groźbą utraty pracy zażądano od nich, by przestali się zajmować Polakami. Wyraźnie nie byliśmy mile widziani. Nie martwiło nas to, bo nasza podróż dobiegała kresu. Zamierzaliśmy jeszcze tylko udać się do oddalonej o cztery godziny jazdy pociągiem Samary, skąd odlatywał nasz samolot.

W Samarze już zupełnie oficjalnie mieliśmy asystę „przyjaciela". Podążał za nami krok w krok i wcale się nie krył. Gdy któregoś razu jedliśmy kolację, mąż nawet wyszedł z restauracji, by zaprosić go na posiłek, bo padało. Odmówił, udając, że nie wie, o co chodzi, jest przypadkowym przechodniem, a mąż go napada. Szkoda. Mogło być bardzo interesująco...

Kolejna podróż do Rosji, film i książka

Wróciliśmy do Polski. Na lotnisku w Krakowie zwrócono nam bagaż, a wraz z nim ryngraf. Przez pół roku wędrował między kuchnią a spiżarnią, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Wtedy zapadła decyzja: musimy go zawieźć do tajgi, gdzie jego miejsce. Zaczęliśmy planować kolejną wyprawę. Nie pamiętaliśmy o oddechu minionej epoki, asyście służb w czasie poprzedniej podróży. Zresztą było to bez znaczenia, mieliśmy do załatwienia ważną sprawę.

Druga wyprawa ruszyła wczesną wiosną, kiedy syberyjska roślinność budziła się do życia. Rzeką Kiją popłynęliśmy raz jeszcze, w imieniu Bogusława ja i mój mąż. Towarzyszył nam Rosjanin, jak sam o sobie mówi – Sybirak. Weszliśmy głęboko w tajgę. Spędziliśmy w niej tydzień. Odnaleźliśmy miejsce położenia dawnej wsi Gramatucha, sąsiadujące z nią wsie Udarnoje, Spasobnyj i Kija, pozostałości zakładu obróbki złota i szachty złota. Zlokalizowaliśmy położenie dawnego cmentarza polskich zesłańców, postawiliśmy krzyż z ryngrafem, zapaliliśmy znicze...

Czy i wtedy towarzyszyła nam uwaga FSB, nie wiemy. Byliśmy zbyt mocno pochłonięci naszymi sprawami. W obu wyprawach była z nami kamera. Aby można było zrozumieć, co przeżyliśmy, z nakręconego materiału stworzyłam film dokumentalny. Potem nagrane wspomnienia, przepisane, uzupełnione i rozszerzone, zaowocowały książką.

Tło tamtej pierwszej wyprawy nie jest dziś ważne, choć dobrze przez nas pamiętane. Cieszymy się, że mogliśmy ją przeżyć, że nie odmówiono nam wiz, że ojciec miał szansę po latach pojechać do Rosji w miejsce zsyłki i zmierzyć się z traumą przeszłości. Zaprzyjaźniony Rosjanin powiedział: „Inwigilacja służb daje w Rosji ochronę. Byliście bezpieczni, nikt nie ośmielił się wam przeszkadzać. Nie padliście łupem żadnego bandyty ani złodzieja". Cóż... być może. Jeśli to prawda, bardzo służbom dziękujemy! Paradoksalnie miały pozytywny wkład w powstanie „Kromki chleba" – książki i filmu.

Ostatnio uczestniczę w spotkaniach z czytelnikami, którzy nie tylko czytają, ale też interesują się historią. Te spotkania związane są z promocją książki „Kromka chleba" i dołączonego do niej filmu dokumentalnego pod tym samym tytułem. Na jednym z nich na zakończenie padło zaskakujące pytanie: „Co na to służby specjalne? Co na to rosyjska FSB?". Pytanie mogłoby się wydawać bez sensu, bo cóż te służby miałyby do mnie, mojej rodziny i książki. A jednak. Pytanie miało sens.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Historia
Stanisław Ulam. Ojciec chrzestny bomby termojądrowej, który pracował z Oppenheimerem
Historia
Nie tylko Barents. Słynni holenderscy żeglarze i ich odkrycia
Historia
Jezus – największa zagadka Biblii
Historia
„A więc Bóg nie istnieje”. Dlaczego Kazimierz Łyszczyński został skazany na śmierć
Historia
Tadeusz Sendzimir: polski Edison metalurgii