Rodzina Ovitzów - przeżyli Auschwitz dzięki doktorowi Mengele

Rodzina Ovitzów, w której siedmioro z dziesięciorga rodzeństwa było karłami, trafiła do Auschwitz-Birkenau w 1944 r. Wszyscy przeżyli obóz, ale do końca życia wspominali obozowy koszmar i doktora Mengele.

Aktualizacja: 18.02.2017 10:12 Publikacja: 16.02.2017 15:51

Ovitzowie byli ulubieńcami doktora Mengele, dzięki czemu udało im się ocaleć z zagłady.

Ovitzowie byli ulubieńcami doktora Mengele, dzięki czemu udało im się ocaleć z zagłady.

Foto: Getty Images

Kiedy w ogromnym zamieszaniu, krzyku nawołujących się ludzi, w rozdzierającym płaczu odrywanych od siebie matek i dzieci pojawiły się na rampie karły, esesmani nie wierzyli własnym oczom. Wyjmował je z wagonu jednego po drugim wysoki mężczyzna. Karły, choć ledwo żywe, wciąż wyglądały jak poproszone wprost z koncertu: ubrane kolorowo, w futrach, scenicznie umalowane i ufryzowane kobiety.

Nie jest wykluczone, że ów widok nasuwał niemieckim strażnikom skojarzenia z filmem Walta Disneya „Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków", który tuż przed wybuchem wojny wszedł na ekrany europejskich kin. Oto baśniowe postacie właśnie wysiadały na rampie w Auschwitz.

Rodzina Ovitzów z Transylwanii liczyła dziesięć osób. Wszyscy przeżyli obóz zagłady, ponieważ – paradoksalnie – trafili w ręce dr. Josefa Mengele. Z dziesięciorga rodzeństwa aż siedmioro urodziło się z achondroplazją, czyli karłowatością. Gen odpowiadający za tę mutację genetyczną odkryto dopiero w połowie lat 90. XX wieku. Próbował go zdiagnozować 50 lat wcześniej lekarz znany jako Doktor Śmierć lub Anioł Śmierci – Josef Mengele. Korzystając z nieograniczonej władzy, przeprowadzał na więźniach eksperymenty medyczne, redukując trafiających w jego ręce ludzi do statusu żywych preparatów tkankowych. Miał z czego wybierać, gdyż codziennie na rampę w Auschwitz przyjeżdżały bydlęce wagony wypełnione po brzegi ludźmi.

Doktor Mengele próbował zgłębić mechanizm powstawania bliźniactwa, karłowatości czy fizycznych deformacji. Dzięki temu mógłby w przyszłości oczyścić rasę aryjską i już dowolnie rozmnażać czystej krwi niemieckich panów. Gdy w jego ręce trafiła duża rodzina, w której aż siedmioro rodzeństwa było karłami, wykrzyknął: „Teraz będę miał pracy co najmniej na dwadzieścia lat!".

Trupa Liliputów z Transylwanii

Wieś Rozavlea w Transylwanii, Rumunia. To tutaj w 1868 r. urodził się protoplasta rodu karłów Szymszon Ejzik. Był trzecim dzieckiem ortodoksyjnego żydowskiego małżeństwa o normalnym wzroście. Ożenił się z wyswataną mu, wysoką 18-letnią dziewczyną z dobrego domu, z którą spłodził dwie córki, Rosikę i Franciszkę. Obie okazały się karlicami. Ze względu na niski wzrost Szymszon nie mógł pracować na roli. Aby zapewnić rodzinie dostatnie życie, postanowił zostać badhanem, czyli kimś w rodzaju wodzireja na żydowskich weselach.

Wkrótce owdowiał, ale w związku z częstymi wyjazdami potrzebował kogoś, kto zajmie się jego córkami i obejściem. Wyswatano go po raz kolejny z wysoką dziewczyną o imieniu Batja, zaledwie o dwa lata starszą od jego córki. Spłodził z nią ośmioro dzieci, z których pięcioro odziedziczyło wzrost po ojcu. W ten sposób z dziesięciorga dzieci Szymszona Ejzika siedmioro było karłami. Stwarzało to czasem pewne trudności, ale ostatecznie czworo wysokich członków klanu dostosowało się do wymagań reszty. Nawet dom został odpowiednio przystosowany. W środku wyglądał jak domek dla lalek: meble, naczynia, nawet otwór w wychodku.

Po śmierci zaradnych rodziców siedmioro karłów i troje „wysokich" postanowiło zainwestować w miniaturowe instrumenty muzyczne i zacząć zarabiać na życie, wykorzystując wrodzony talent sceniczny. Mieszkańcy okolicy chętnie płacili karłom za występy, więc powodziło im się wspaniale. Tak narodziła się słynna na całą Transylwanię Trupa Liliputów.

Kres sukcesom trupy położył Hitler, podejmując decyzję o „ostatecznym rozwiązaniu". Ovitzowie nosili w sobie obydwa znienawidzone przez Führera pierwiastki, żydowski i ułomność, więc najpierw trafili do getta, a potem bydlęcym wagonem do Auschwitz-Birkenau. Ta skrajnie wyczerpująca podróż zakończyła się 19 maja 1944 r. Tego dnia cała siódemka półżywych z wycieńczenia karłów została wyjęta z wagonu przez przyjaciela rodziny i postawiona na rampie.

W przeciwieństwie do wszystkich innych rodzin, które przybyły tym samym transportem, esesmani Ovitzów nie rozdzielili. Wiedzieli, że karły muszą stanąć przed doktorem Mengele, w związku z tym pozwolili im zostać w komplecie. Tymczasem rodzina stała na krawędzi śmierci, nie mając o tym bladego pojęcia. Miki Ovitz postanowił wykorzystać chwilę na promocję zespołu i zaczął rozdawać oniemiałym ze zdumienia esesmanom reklamowe broszury z napisem „Souvenir Trupy Liliputów". Grupa karłów w kolorowych strojach i makijażach na rampie w Auschwitz to musiał być prawdziwie surrealistyczny obraz.

Anioł Śmierci

Josef Mengele urodził się 16 marca 1911 r. jako najstarszy z trzech synów właściciela fabryki Karla Mengele. Zrobił doktorat z medycyny w 1935 r., wkrótce zaczął też pracę w Instytucie Dziedziczności i Higieny Rasowej na Uniwersytecie we Frankfurcie jako asystent prof. Otmara von Verschuera, specjalisty od genetyki, badacza biologii i fizjologii bliźniąt. Funkcję naczelnego lekarza w obozie Auschwitz-Birkenau objął 30 maja 1943 r. Chorobliwie ambitny lekarz trafił do największego laboratorium świata, dostarczającego dziennie tysięcy próbek materiału badawczego do dowolnych eksperymentów. Podczas procesów nazistowskich zbrodniarzy świadkowie zeznawali, że Mengele na rampie nigdy nie sprawiał wrażenia znudzonego czy zniecierpliwionego. Przeciwnie, miał zwyczaj krzyczeć: „Bliźnięta wystąp!".

Przechadzając się po obozie, często pogwizdywał pod nosem arie operowe czy kuplety. Ta miłość do muzyki będzie zresztą jednym z powodów, dla których utalentowana muzycznie Trupa Liliputów cieszyła się szczególnymi względami Anioła Śmierci. Jego sentyment miał też inne źródło. Jeszcze jako nastolatek Mengele napisał bajkę dla dzieci pod tytułem „Podróże do Liechtensteinu". Teraz baśniowe krasnoludki znalazły się w jego makabrycznej kolekcji.

Relacja kat – ofiara

Anna Pawełczyńska w książce „Wartości a przemoc" pisała, że „obóz koncentracyjny stanowił specyficzny eksperyment społeczny przeprowadzony na ludziach. Z tą różnicą, że o ile ten prowadzony na zwierzętach polega na stosowaniu i analizowaniu jednego czynnika, jakim jest ograniczenie przestrzeni, o tyle ów hitlerowski eksperyment polegał na zastosowaniu całego wielkiego zespołu bodźców negatywnych".

Historia rodziny Ovitzów wydaje się przerażającym przykładem sukcesu takiego „eksperymentu społecznego", przeprowadzonego przez hitlerowców na psychice ofiar. Perla Ovitz, najdłużej żyjąca z rodziny karłów, do końca życia broniła Mengele. Nie potrafiła go nienawidzić. Mówiła: „Dzięki niemu przeżyliśmy". Opowiadała, że informacja o jego śmierci przyprawiła ją o łzy. Jednak dla nazistowskiego oprawcy ofiary nie były niczym więcej niż laboratoryjnymi królikami.

Karły z rodziny Ovitzów boleśnie się o tym przekonały podczas uroczystego otwarcia nowego bloku szpitalnego w obozie, na którą to uroczystość przybyło mnóstwo ważnych gości z Berlina. Mengele dzień wcześniej kazał Ovitzom umalować się, wystroić, założyć biżuterię i wyperfumować. Ovitzowie szykowali się jak na uroczysty koncert. Kiedy już wszyscy stanęli przed publicznością na intensywnie oświetlonej scenie, Mengele kazał im się rozebrać do naga. Stali tak kompletnie nadzy, oglądani przez dwie godziny, a Mengele z drewnianą wskazówką tłumaczył widzom zasady dziedziczenia. Na sali był nawet operator z kamerą i wszystko filmował. W oczach niemieckich gości pokaz był wielkim sukcesem Mengele. Dla Ovitzów było to gorsze niż śmierć.

Danse macabre w świecie na opak

Mengele traktował rodzinę Ovitzów w szczególny sposób. Tuż po selekcji oszczędzono im obijania pałkami, lodowatego prysznica, poniżającego przeszukiwania wszystkich otworów ciała. Inni więźniowie nie zawsze patrzyli na to życzliwie. Ale wbrew temu, co myśleli niektórzy „wysocy", karły także drogo płaciły za swoją taryfę ulgową: codziennymi bolesnymi doświadczeniami i strachem, że nagle przestaną być potrzebne.

Te dwa światy były jak dwie różne cywilizacje, a jednak wszyscy żyli w tym samym domu grozy, rządzonym przez diabolicznego impresario. Mengele był jak „master of pupets", który zależnie od kaprysu nagradza lub niszczy. To on decydował, kto będzie żył i jak, a kto umrze. Kto dostanie skórzany płaszcz na futrzanym podbiciu, a kto cienki, porwany pasiak. Dlatego te pozornie dwa odmienne światy – karłów i „wysokich" – łączył wspólny mianownik: za wszelką cenę przeżyć.

Z koszmaru Auschwitz-Birkenau cała rodzina Ovitzów wyszła żywa. Po wojnie znów zamieszkali razem, choć prawie wszyscy założyli własne rodziny. Koszmar, jaki przeżyli w obozie, odcisnął piętno na całym ich życiu, także ich potomków. Do końca życia codziennie wspominali Auschwitz i doktora Mengele.

Ofiary hitlerowskich obozów koncentracyjnych zmagały się z traumą do końca swoich dni, przekazując pamięć o przeżytym koszmarze kolejnym pokoleniom. W tradycji żydowskiej pojawia się pojęcie dybuka. To duch, który nie mogąc rozstać się ze światem, opętuje ciało żywego człowieka, dręcząc go i nawiedzając. Takiego właśnie dybuka przypomina pamięć o obozie i trauma, którą ocalali przekazywali swoim potomkom. Najmłodszy z rodu Ovitzów, Szymszon, urodzony tuż przed wyzwoleniem obozu, tak mówił o tym palącym, niedającym się niczym ugasić śladzie w swojej świadomości: „Postawiłem swoje pierwsze kroki na przeklętej ziemi Auschwitz, a Mengele był człowiekiem, do którego mówiłem »tata«. To zrujnowało mi życie". Szymszon, choć został marynarzem i zjeździł cały świat, nigdy nie odważył się pojechać ponownie do Birkenau.

Autorka jest adiunktem w Katedrze Dziennikarstwa Uniwersytetu SWPS i redaktorem TVP Historia.

W artykule wykorzystano książkę: Y. Koren, E. Negev, „Kukiełki doktora Mengele. Niezwykła historia żydowskich karłów ocalałych z holocaustu", Chorzów 2015.

Kiedy w ogromnym zamieszaniu, krzyku nawołujących się ludzi, w rozdzierającym płaczu odrywanych od siebie matek i dzieci pojawiły się na rampie karły, esesmani nie wierzyli własnym oczom. Wyjmował je z wagonu jednego po drugim wysoki mężczyzna. Karły, choć ledwo żywe, wciąż wyglądały jak poproszone wprost z koncertu: ubrane kolorowo, w futrach, scenicznie umalowane i ufryzowane kobiety.

Nie jest wykluczone, że ów widok nasuwał niemieckim strażnikom skojarzenia z filmem Walta Disneya „Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków", który tuż przed wybuchem wojny wszedł na ekrany europejskich kin. Oto baśniowe postacie właśnie wysiadały na rampie w Auschwitz.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie