Prof. David Reynolds: Obama zapewnił sobie miejsce w historii USA

Trudno przywołać wielkie osiągnięcia Baracka Obamy. Ma on jednak zapewnione miejsce w amerykańskiej historii, bo choć był pierwszym kolorowym prezydentem, nie dał się zdyskredytować oponentom – mówi Jędrzejowi Bieleckiemu profesor Uniwersytetu Cambridge i znawca historii USA David Reynolds.

Aktualizacja: 19.01.2017 20:50 Publikacja: 18.01.2017 18:06

Prof. David Reynolds: Obama zapewnił sobie miejsce w historii USA

Foto: AFP

"Rzeczpospolita": 20 stycznia 2009 roku był dniem ogromnej nadziei w Ameryce. Co z niej pozostało osiem lat później? Za co zostanie zapamiętany Barack Obama, który tego właśnie dnia został zaprzysiężony?

David Reynolds: Gdy dla BBC przygotowywaliśmy serial na podstawie mojej książki „America, empire of liberty" [„Ameryka. Imperium wolności" – red.] powiedziałem producentowi, że dzieje Stanów zakończymy na dniu zaprzysiężenia Obamy. Wtedy właśnie wszedł on do historii przez sam fakt, że nigdy dotąd człowiek o innej niż biała twarzy nie powiedział „ Ja prezydent, Stanów Zjednoczonych". To pozostanie jego największą spuścizną: przełamanie bariery rasowej.

Czy jednak wygrana Donalda Trumpa po kampanii ocierającej się o rasizm nie oznacza, że wybór Obamy był tylko jednorazowym aktem odwagi ze strony Amerykanów?

Dziś jesteśmy świadkami oporu, reakcji na powstanie postrasistowskiego społeczeństwa, które symbolizuje Obama. Wielu białych Amerykanów nie było szczęśliwych, że mają czarnego prezydenta i naczelnego dowódcę, a przecież część to wręcz rasiści. Gdy pojechałem do Ameryki na kilka tygodni przed wyborami, zobaczyłem też, jak wielu ludzi nie może się pogodzić z myślą, że zwierzchnikiem sił zbrojnych może zostać kobieta. Ale cokolwiek by nie zrobił Trump, nie może zmienić faktu, że Ameryka staje się wielorasowym społeczeństwem. Wszyscy demografowie są zgodni, że długo przed 2050 r. biali w USA będą w mniejszości. To Obama, a nie Trump, jest więc twarzą Ameryki przyszłości.

Czarnej, latynoskiej...

Nie, właśnie wielorasowej. Mówimy o człowieku, który nie ma wiele wspólnego z bohaterami ruchu praw obywatelskich, nie wywodzi się z czarnych niewolników żyjących w USA. Ma za to korzenie bezpośrednio afrykańskie, lecz był wychowany w Indonezji i na Hawajach. I tak będzie coraz częściej: mówienie o kimś, że jest czarny czy biały, będzie miało coraz mniej sensu.

Ustępujący prezydent nie zdołał nawet trochę ograniczyć ogromnej polaryzacji dochodów w Ameryce. Próbował poprzez Obamacare, ale tylko 20 z 50 milionów nieubezpieczonych Amerykanów zostało objętych tym programem. Czy i w ten sposób nie przyczynił się do zwycięstwa Trumpa?

Obama był bardzo ostrożnym prezydentem, który niezwykle szybko został rzucony na szczyty amerykańskiej polityki. A jednocześnie był człowiekiem wielkiej godności. Musiał stawić czoła ogromnej fali krytyki ze strony coraz bardziej radykalizujących się republikanów, ale nienawidził zwarć, ciosów poniżej pasa. Starał się bronić rodziny, spędzał z nią dużo czasu. Nie był zwierzęciem politycznym jak Bill Clinton. Z tych powodów tak naprawdę nie zaangażował się w politykę na Kapitolu, szczególnie gdy po dwóch latach prezydentury demokraci stracili większość. Nie zaciągnął rękawów i nie poszedł na piwo z ludźmi, których nie cierpiał, ale których głosów potrzebował. A tak się robi politykę w Waszyngtonie. Ronald Reagan pod wieloma względami był leniwym prezydentem, ale zawsze gdy go proszono, by zadzwonił do wahających się republikanów lub do demokratów, którzy mogliby go poprzeć, robił to i wykorzystywał swój wielki urok. Obama nie. Włożył ogromny wysiłek w Obamacare, ale w wielu innych obszarach nie decydował się na podjęcie takiego ryzyka.

I nawet nie rozliczył bankowców, którzy doprowadzili Amerykę w 2008 r. na skraj bankructwa...

Właśnie w tym tkwiła pułapka. Aby uratować Amerykę przed bankructwem, musiał wesprzeć te same banki, które zachowały się nieodpowiedzialnie. Stanął więc w pewnym sensie po ich stronie. Owszem, próbował doprowadzić do bardziej sprawiedliwego podziału bogactwa w USA, podjął wiele ważnych inicjatyw, jak choćby upowszechnienie dostępu do internetu, ale niewiele z tego wyszło. Po części wynika to z ograniczeń, jakie są nałożone na prezydenta przez konstytucję – on nie dochodzi do władzy jak premier Wielkiej Brytanii, z trwałą większością w parlamencie. Przypadek Trumpa, który ma taką większość w obu izbach Kongresu, jest wyjątkowy. Dodatkowo Obama był outsiderem nawet w Partii Demokratycznej. Każda zmiana, jaką chciał wprowadzić, napotykała więc na ogromny opór.

Przez osiem lat nie był nawet w stanie zlikwidować obozu w Guantanamo...

To dobrze oddaje, jak wąskie miał pole manewru. Smutne, ale człowiek, który dostał Nobla, zanim tak naprawdę rozpoczął urzędowanie, dziś nie za bardzo może powiedzieć, za co tę nagrodę mu przyznano. Konkretnych osiągnięć ma niewiele, tym bardziej że to, co udało mu się zrobić – jak Obamacare – zostanie w jakiejś części odwołane przez Trumpa.

Prezydentem miała być jednak Hillary Clinton, symbol establishmentu uważanego – słusznie lub nie – za skompromitowany. Dlaczego Obama dopuścił, aby to właśnie ona reprezentowała demokratów?

Nie miał na to wpływu. Hillary była zdeterminowana, uważała, że w 2008 pozbawiono ją prezydentury i chciała za wszelką cenę spróbować jeszcze raz w 2016 r. Tymczasem dziś widać bardzo wyraźnie, że demokraci potrzebują zmiany pokoleniowej, nowych kandydatów. To nie może być Clinton, która była w polityce od 25 lat, ani Bernie Sanders, który jest starszy nawet od Trumpa. Ale wciąż nie widać, aby taka zmiana się szykowała.

Obama obiecał Amerykanom, że wycofa wojska z Iraku i Afganistanu. Czy jednak to nie stało się jego obsesją, powodem, dla którego pozostawił Syrię na pastwę losu, a cały Bliski Wschód oddał Rosji?

Administracja George'a W. Busha tak bardzo zachwalała wojnę w Iraku, że kiedy zaczęło się tam dziać źle, wywołało to w społeczeństwie niezwykle silną reakcję przeciwko dalszemu zaangażowaniu USA za granicą. Obama był tego świadomy i nie chciał kolejnych operacji lądowych na Bliskim Wschodzie. Wiedział też, jaki to złożony etnicznie i politycznie region świata. W ostatnim roku zasadniczo w ogóle odwrócił się od wszystkiego, co się dzieje w Syrii.

Prezydent o tak wysokich walorach moralnych współodpowiada więc za śmierć 500 tys. Syryjczyków.

Tak można powiedzieć tylko przy założeniu, że mógł powstrzymać rozpad Syrii i wojnę domową. A tego nie zdołałby uczynić żaden amerykański prezydent! Obama z pewnością miał natomiast szansę, by zapobiec wykorzystaniu tego konfliktu przez Rosję.

Obama okazał się naiwny? Nie docenił Putina?

Tak, ale już w drugiej kadencji. Gdy został zaprzysiężony w 2008 r., Putin miał za sobą dwie kadencje jako prezydent i właśnie się zamienił miejscami z Dmitrijem Miedwiediewem. To był moment wielkiej nadziei na Zachodzie, także w Europie, na nowe otwarcie z Moskwą, na modernizację Rosji pod kierunkiem Miedwiediewa. I trudno zarzucać Obamie, że podjął próbę naprawy stosunków z Kremlem. Problem dotyczy raczej okresu późniejszego, zimy 2011–2012. Wtedy w Rosji wybuchły manifestacje przeciw korupcji, przeciw ponownemu przejęciu prezydentury przez Putina. Obama był wówczas skoncentrowany głównie na walce z terroryzmem islamskim, nie zrozumiał, w jakim kierunku idzie Rosja, że chodzi o decydujący etap odbudowy autorytarnego reżimu i potęgi na świecie.

Za tą naiwność zapłaciła Ukraina, tracąc Krym, Donbas?

Nie można całej winy składać na Obamę. Tu wielka odpowiedzialność spoczywa na Unii. Obama w tym czasie musiał stawiać czoła bardzo silnym tendencjom izolacjonistycznym w amerykańskim społeczeństwie, nie chciał przejmować przywództwa w rozwiązaniu kryzysu w Europie Wschodniej. To, że udało się go później przekonać do wzmocnienia sił NATO w krajach bałtyckich, w Europie Środkowej i wysłania w ten sposób ważnego sygnału dla Rosji, to i tak bardzo dużo.

Brexit zadał bezprecedensowy cios Unii Europejskiej, najważniejszemu sojusznikowi USA. Dlaczego Obama nie odwiódł Davida Camerona od błędu, jakim było rozpisanie referendum w sprawie członkostwa kraju w UE?

Nie miał na niego takiego wpływu. Cameron i jego sekretarz skarbu George Osborne byli niezwykle aroganccy, wydawało im się, że jak w kampanii wytłumaczą „malutkim" fatalne skutki Brexitu, to referendum będzie rozstrzygnięte. Dlatego Cameron nawet nie zadbał, aby wprowadzić jakieś warunki ważności głosowania, np., że za wyjściem z UE musi opowiedzieć się 55 proc. głosujących. To było szczytem niekompetencji i Obama nie mógł tego odwrócić! Niestety, w tej sprawie zostanie tylko zapamiętany z interwencji, która wzmocniła obóz Brexitu. W to też wciągnął go Cameron – chciał, aby jeszcze bardziej zastraszył Brytyjczyków zapowiedzią, że ich kraj spadnie na koniec kolejki petentów Waszyngtonu.

A może Obama nie docenił problemów Europy, zbyt skoncentrował się na Azji?

Tu nie chodzi o decyzje Obamy, lecz o długofalową tendencję. My, Europejczycy, musimy zrozumieć, że Amerykanie nie będą wiecznie zaangażowani na naszym kontynencie tak, jak to robili w czasach zimnej wojny i zaraz po jej zakończeniu. Bardzo wielu obywateli USA zgadza się z Trumpem, gdy ten mówi, że Europejczycy muszą w większym stopniu zadbać o własną obronę. Gdy zaś idzie o Azję, Obama pozostawia nierozwiązany konflikt z Chinami na Morzu Południowochińskim i w ogóle coraz bardziej napięte stosunki z Pekinem. Coraz bardziej niebezpieczna jest także sytuacja na Półwyspie Koreańskim.

To gdzie są sukcesy Obamy w polityce zagranicznej? Nawiązanie stosunków dyplomatycznych z Kubą? Porozumienie z Iranem?

Kuba to z pewnością sukces, który daje USA szansę na nowe otwarcie z całą Ameryką Łacińską. Co do Iranu – zobaczymy, ile z tego porozumienia zostawi Trump.

Obama przejdzie więc do historii jako jeden z wielkich prezydentów, jak Roosevelt lub Reagan, czy bliżej mu będzie do tych miernych, jak Carter?

Z czasem te oceny się zmieniają. Dziś Trumana czy nawet George'a W. Busha ocenia się znacznie lepiej, niż kiedy opuszczali Biały Dom. Ale Obama nie pasuje do żadnej z tych dwóch kategorii. Bo choć trudno przywołać jakieś jego wielkie osiągnięcia jako prezydenta, to ze względu na osobowość, na to, że mimo swojej rasy nie został zdyskredytowany przez oponentów – ma zapewnione miejsce w amerykańskiej historii.

"Rzeczpospolita": 20 stycznia 2009 roku był dniem ogromnej nadziei w Ameryce. Co z niej pozostało osiem lat później? Za co zostanie zapamiętany Barack Obama, który tego właśnie dnia został zaprzysiężony?

David Reynolds: Gdy dla BBC przygotowywaliśmy serial na podstawie mojej książki „America, empire of liberty" [„Ameryka. Imperium wolności" – red.] powiedziałem producentowi, że dzieje Stanów zakończymy na dniu zaprzysiężenia Obamy. Wtedy właśnie wszedł on do historii przez sam fakt, że nigdy dotąd człowiek o innej niż biała twarzy nie powiedział „ Ja prezydent, Stanów Zjednoczonych". To pozostanie jego największą spuścizną: przełamanie bariery rasowej.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Publicystyka
Flieger: Historia to nie prowokacja
Publicystyka
Kubin: Europejski Zielony Ład, czyli triumf idei nad politycznymi realiami
Publicystyka
Wybory samorządowe to najważniejszy sprawdzian dla Trzeciej Drogi
Publicystyka
Marek Migalski: Suwerenna Polska samodzielnie do europarlamentu?
Publicystyka
Rusłan Szoszyn: Zamach pod Moskwą otwiera nowy, decydujący etap wojny