Nasza pamięć o powstaniu warszawskim w zastanawiający sposób odzwierciedla jego przebieg. Zaczyna się od tąpnięcia, kończy cicho, niezauważenie. Eksplozja pamięci następuje 1 sierpnia. Co roku, punktualnie o 17.00, czas rozpada się, przestaje biec swoim normalnym rytmem. Warszawiacy przystają, zatrzymują samochody, trąbią klaksonami. W całym mieście słychać wyjące syreny. O wydarzeniach z 1944 roku przypominają nam tego dnia specjalne dodatki do wysokonakładowych gazet, serwisy informacyjne, liczne imprezy okolicznościowe. Moment powstańczego zrywu zostaje uczczony na współczesnej agorze. Przez moment czujemy się lepsi, zapominamy o codziennych sporach. Jesteśmy przecież (tak chcemy, tak lubimy o sobie myśleć) narodem bohaterów.
Sześćdziesiąt trzy dni później – w rocznicę upadku powstania – panuje wokół niego dziwna cisza. 2 października to dzień jak każdy inny. Nic nie wytrąca wtedy Polaków z kołowrotu codziennych spraw. A powinno. Bo powstanie warszawskie to nie tylko wspaniała erupcja wolności, którą (słusznie) upamiętniamy 1 sierpnia. To również jego gorzki epilog. A także wszystko, co wypełnia te naraz wspaniałe i straszne sześćdziesiąt trzy doby.
Uśmiechnięty chłopczyk i zgliszcza miasta
Przy wejściu do jednej ze szkół podstawowych na warszawskim Żoliborzu widnieje charakterystyczny mural. Do przechodniów uśmiecha się z niego mały, sympatyczny chłopiec, za nim widzimy mroczną panoramę wojennej Warszawy. To Jędruś Szwajkert, bohater Żoliborza, najmłodszy z powstańców. Zginął 29 września 1944 roku, mając niespełna 11 lat. Za każdym razem, kiedy widzę uśmiechniętą twarzyczkę Jędrusia, przeszywa mnie lekki dreszcz. Co powinienem o tym myśleć? I co my – jako społeczeństwo, polityczna wspólnota – staramy się w ten sposób przekazać uczęszczającym do szkoły dzieciom? Czy przemyśleliśmy, do czego zachęca, a co odradza?
Zawsze, kiedy się nad tym zastanawiam, przychodzi mi na myśl „Wojna peloponeska" Tukidydesa. W szczególności zaś tzw. dialog melijski. Przypomnę krótko, o co w nim chodzi. Melos to wyspa, która podczas wojny o Peloponez ogłosiła neutralność, mimo że łączyły ją liczne więzi z wrogą Atenom Spartą. Ateńczycy postawili więc słabszym od siebie Melijczykom ultimatum: albo porzucą neutralność i przyłączą się do Ateńskiego Związku Morskiego, albo wyspa zostanie zniszczona. Melijczycy bohatersko nie poddali się presji. Nie chcieli pozwolić, aby ktoś rozstrzygał za nich o tym, jaką politykę mają prowadzić. Nie zgodzili się oddać suwerenności. Ateńczycy spełnili więc swoją groźbę. Wymordowali wszystkich mężczyzn, a kobiety i dzieci sprzedali w niewolę.
Czy heroizm Melijczyków zasługuje na pochwałę? Ich poczucie godności niewątpliwie budzi respekt. Ale czy jest politycznie rozsądne? Czy nie lepiej byłoby schować honor do kieszeni i poczekać cierpliwie na zmianę politycznej koniunktury? Niczyja potęga nie jest przecież wieczna. Już rok później sytuacja Aten w wojnie peloponeskiej miała się diametralnie odmienić. Przy wsparciu Sparty, Melijczycy mogliby odegrać się z nawiązką na okupujących ich miasto Ateńczykach. Można przypuszczać, że – wykorzystując odpowiednio polityczną koniunkturę – miasto mogłoby wyjść z konfliktu wzmocnione.