Powstanie warszawskie: Heroizm i hekatomba

Powstanie warszawskie było i pozostanie przedmiotem gorącego sporu. Tak właśnie powinno być. Zgoda wokół rzeczy tak strasznej i wielkiej mogłaby być tylko wyrazem bezmyślności lub zmowy – pisze filozof.

Aktualizacja: 03.10.2017 23:06 Publikacja: 02.10.2017 20:02

Powstanie Warszawskie

Powstanie Warszawskie

Foto: Wikimedia Commons, domena publiczna

Nasza pamięć o powstaniu warszawskim w zastanawiający sposób odzwierciedla jego przebieg. Zaczyna się od tąpnięcia, kończy cicho, niezauważenie. Eksplozja pamięci następuje 1 sierpnia. Co roku, punktualnie o 17.00, czas rozpada się, przestaje biec swoim normalnym rytmem. Warszawiacy przystają, zatrzymują samochody, trąbią klaksonami. W całym mieście słychać wyjące syreny. O wydarzeniach z 1944 roku przypominają nam tego dnia specjalne dodatki do wysokonakładowych gazet, serwisy informacyjne, liczne imprezy okolicznościowe. Moment powstańczego zrywu zostaje uczczony na współczesnej agorze. Przez moment czujemy się lepsi, zapominamy o codziennych sporach. Jesteśmy przecież (tak chcemy, tak lubimy o sobie myśleć) narodem bohaterów.

Sześćdziesiąt trzy dni później – w rocznicę upadku powstania – panuje wokół niego dziwna cisza. 2 października to dzień jak każdy inny. Nic nie wytrąca wtedy Polaków z kołowrotu codziennych spraw. A powinno. Bo powstanie warszawskie to nie tylko wspaniała erupcja wolności, którą (słusznie) upamiętniamy 1 sierpnia. To również jego gorzki epilog. A także wszystko, co wypełnia te naraz wspaniałe i straszne sześćdziesiąt trzy doby.

Uśmiechnięty chłopczyk i zgliszcza miasta

Przy wejściu do jednej ze szkół podstawowych na warszawskim Żoliborzu widnieje charakterystyczny mural. Do przechodniów uśmiecha się z niego mały, sympatyczny chłopiec, za nim widzimy mroczną panoramę wojennej Warszawy. To Jędruś Szwajkert, bohater Żoliborza, najmłodszy z powstańców. Zginął 29 września 1944 roku, mając niespełna 11 lat. Za każdym razem, kiedy widzę uśmiechniętą twarzyczkę Jędrusia, przeszywa mnie lekki dreszcz. Co powinienem o tym myśleć? I co my – jako społeczeństwo, polityczna wspólnota – staramy się w ten sposób przekazać uczęszczającym do szkoły dzieciom? Czy przemyśleliśmy, do czego zachęca, a co odradza?

Zawsze, kiedy się nad tym zastanawiam, przychodzi mi na myśl „Wojna peloponeska" Tukidydesa. W szczególności zaś tzw. dialog melijski. Przypomnę krótko, o co w nim chodzi. Melos to wyspa, która podczas wojny o Peloponez ogłosiła neutralność, mimo że łączyły ją liczne więzi z wrogą Atenom Spartą. Ateńczycy postawili więc słabszym od siebie Melijczykom ultimatum: albo porzucą neutralność i przyłączą się do Ateńskiego Związku Morskiego, albo wyspa zostanie zniszczona. Melijczycy bohatersko nie poddali się presji. Nie chcieli pozwolić, aby ktoś rozstrzygał za nich o tym, jaką politykę mają prowadzić. Nie zgodzili się oddać suwerenności. Ateńczycy spełnili więc swoją groźbę. Wymordowali wszystkich mężczyzn, a kobiety i dzieci sprzedali w niewolę.

Czy heroizm Melijczyków zasługuje na pochwałę? Ich poczucie godności niewątpliwie budzi respekt. Ale czy jest politycznie rozsądne? Czy nie lepiej byłoby schować honor do kieszeni i poczekać cierpliwie na zmianę politycznej koniunktury? Niczyja potęga nie jest przecież wieczna. Już rok później sytuacja Aten w wojnie peloponeskiej miała się diametralnie odmienić. Przy wsparciu Sparty, Melijczycy mogliby odegrać się z nawiązką na okupujących ich miasto Ateńczykach. Można przypuszczać, że – wykorzystując odpowiednio polityczną koniunkturę – miasto mogłoby wyjść z konfliktu wzmocnione.

Heroizm nie uznaje jednak tego typu logiki. Moralnych imponderabiliów nie da się pogodzić z brudną, przyziemną kalkulacją. Trudno nie podziwiać moralnej siły, z jaką wiąże się taka postawa. Ale równie trudno nie zauważyć do jak katastrofalnych może prowadzić skutków. Namiętna moralność, jaka stoi za tego typu heroicznym uniesieniem, nie pozwala wytyczyć politycznej decyzji jakichkolwiek granic. W imię moralnych wartości godzi się na to, by polityka wchłonęła w siebie wszystkie sfery ludzkiego życia.

Heroizm powiada: narodowe imponderabilia nie są na sprzedaż. Rozsądek podpowiadałby tymczasem: pierwszym obowiązkiem politycznych elit jest ochrona społeczeństwa przed fizyczną zagładą.

Obrazy zagłady

Słowo „zagłada" niewiele dziś mówi. Jedynie drobny odłamek faktycznej grozy daje się zawrzeć w tych trzech sylabach. Żyjemy w czasach pokoju i dobrobytu, przez co trudno nam wyobrazić sobie, jak faktycznie wygląda zagłada. Może więc naszą oddaloną od realiów powstańczej Warszawy wyobraźnię pobudzi obrazek odmalowany przez jednego z uczestników powstania, lekarza Edwarda Kowalskiego: „Sformowano nas w pochód. Szliśmy grupą, przeczuwając już losy tych rannych, którzy zostali na Długiej, my, zdrowi, nieśliśmy i podtrzymywaliśmy rannych, wierząc, że może w ten sposób zdobędziemy dla nich szansę ratunku. Niosłem na rękach ranną dziewczynę i patrzyłem na nasz makabryczny pochód. Widziałem ludzi wyczerpanych do ostatka, z obandażowanymi głowami i kończynami wlekących za sobą ciało w skurczach bólu z wyrazem półobłędnym od strachu.

Ogipsowane kończyny i kończyny na szynach ciągnęli w ostatnim wysiłku. Będąc lekarzem nie rozumiałem, jak ci poranieni ludzie są w stanie się poruszać. Niemcy bili i kopali, chcąc przyspieszyć tempo tego makabrycznego marszu. Szliśmy ulicą Podwale w kierunku placu Zamkowego. Przy ulicy Wąski Dunaj zatrzymano nas. Esesman znów miał do nas mowę, która polegała na straszliwym wymyślaniu nam od świń i bandytów itp. Ohydna mowa skończyła się wybraniem [spośród] ciężko rannych około kilkudziesięciu. Wydarto nam po prostu rannych, tych wszystkich, którzy nie mogli iść o własnych siłach dość szybko. Rannych tych esesman wyprowadził na ulicę Wąski Dunaj. Słyszeliśmy serię strzałów".

I jeszcze drugi, krótszy, acz równie wymowny obrazek, autorstwa historyka zakonu franciszkanów, ojca Czesława Barana: „Starców i staruszki z zakładu przy ul. Przyrynek 2 Niemcy wypędzili pod kościół Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny, rzucili granaty, podlali benzyną i podpalili. Chorych, którzy zostali w zakładzie, podobijano, a następnie spalono. Nikogo po powstaniu żywego z tych trzech zakładów nie widzieliśmy. Widzieliśmy tylko kości spalonych ludzi".

W książce zatytułowanej „Kinderszenen" Jarosław Marek Rymkiewicz, za którym przytaczam powyższe fragmenty, tak komentował sens pozbawionego na pozór racjonalnego wyjaśnienia mordowania starców i osób chorych: „polscy podludzie zbuntowali się przeciwko niemieckim nadludziom, wystąpili przeciwko nim zbrojnie, i wobec tego nadludzie musieli coś z tym faktem, potwornym, niesłychanym i oburzającym, zrobić – i to musieli zrobić coś radykalnego.

Musieli przywołać podludzi do porządku, musieli ich ukarać i musieli się (za tę zuchwałość niesłychaną) zemścić. W tym wypadku sens mordowania – i to mordowania wszystkich podludzi bez żadnego wyjątku: mężczyzn, kobiet, dzieci, starców – byłby dobrze czytelny, ponieważ byłaby nim zemsta. W zemście zawarte byłoby zaś pouczenie mówiące, że przeciwko Niemcom nie należy się nigdy buntować, ponieważ Niemcy są silniejsi, a kara, jaką nakładają na tych, co się zbuntowali, jest sroga – zamordowani będą wszyscy bez wyjątku". To oczywiście nieco przeintelektualizowane, ale w jakimś sensie prawdziwe wyjaśnienie.

Zatrważające konsekwencje, o których pisze największy współczesny wieszcz polskiej prawicy, nie mogły być jednak dla nikogo zaznajomionego choćby pobieżnie z praktyką niemieckiej okupacji Polski w czasach II wojny światowej zaskoczeniem. Prowadzi to do szeregu niepokojących pytań. Czy sierpniowy bunt miał sens, czy też był irracjonalnym, bo skazanym na klęskę zrywem?

Czy sześćdziesiąt trzy dni wolności i grozy przepadły bez śladu, czy też pozostawiły po sobie jakieś trwałe, choć niewidoczne od razu dziedzictwo, do którego możemy dziś nawiązywać? A jeżeli tak, to jak powinniśmy to robić? Czy heroizm, którego konsekwencją jest hekatomba ludności cywilnej, zasługuje na pochwałę? Jakich kryteriów użyć, rozstrzygając te naraz palące i bolesne kwestie? Czy dysponujemy językiem, dzięki któremu moglibyśmy jednocześnie oddać szacunek indywidualnym bohaterom powstania i krytykować jego wybuch z perspektywy politycznej, analizując zyski i straty?

Na pytania te nie ma, jak sądzę, dobrych odpowiedzi. Powstanie warszawskie było i w przewidywalnej przyszłości pozostanie przedmiotem gorącego sporu. Myślę, że to dobrze; że powinno tak być. Zgoda wokół rzeczy tak strasznej i wielkiej mogłaby być tylko wyrazem bezmyślności lub (zawsze podejrzanej) zmowy.

Problem bohaterstwa

Wracam do muralu namalowanego przy wejściu do jednej z warszawskich szkół podstawowych. Zawiera się w nim, mam wrażenie, sam rdzeń kłopotów z polskim heroizmem. Kłopotów fundamentalnych, bo do dziś ostro dzielących Polaków. To właśnie on bowiem – spór o heroizm i przegrane powstania – w znacznej mierze wpływa na to, jak sami siebie jako wspólnotę postrzegamy.

Wbrew temu, co się często sugeruje, nie jest to spór pomiędzy obozem pamięci i obozem amnezji. Tymi, dla których przeszłość pozostaje czymś ważnym i żywym, a tymi, którzy „wybierają przyszłość".

Polski spór o heroizm dotyczy praktycznych konsekwencji naszych narodowych zrywów. Dotyczy ceny, jaką trzeba było za nie zapłacić. Problem polega oczywiście na tym, że nie da się jej obiektywnie zmierzyć. Polskie powstania miały wielorakie skutki – zarówno bezpośrednie, materialne, jak i długofalowe, symboliczne.

Ich krytycy koncentrują się zwykle na tych pierwszych; obrońcy – na tych drugich. Co gorsza, obie strony patrzą na siebie podejrzliwie, zakładając złą wolę lub nierozumność oponentów. Krytycy tradycji powstańczej zarzucają więc drugiej stronie sporu romantyczny irracjonalizm, brak rozsądku lub nawet przyzwolenie na polityczne szaleństwo. Obrońcy tejże tradycji wykazują z kolei skłonność do moralnego szantażowania swoich oponentów. Ktoś, kto krytykuje powstania, musi być przecież w jakiś sposób na bakier z polskością. Łatwo przypiąć mu łatkę antypatrioty albo cynika, który chciałby wszystko na chłodno skalkulować.

W przypadku powstania warszawskiego podziały te oraz pytania, z których one wypływają, wydają mi się szczególnie dramatyczne. Warszawę spotkał pod koniec wojny los niespotykany na pozostałych kartach nowoczesnej historii. Miasto zostało niemal całkowicie zrównane z ziemią. W 1939 roku Warszawa była ponadmilionową metropolią. Sześć lat później, po upadku powstania, wśród jej zgliszczy tułał się jakiś tysiąc niedobitków. Zagłada miasta była czymś dobrze znanym w czasach starożytnych, jak widać choćby u wspomnianego wcześniej Tukidydesa. Nowoczesna Europa dopiero w okresie II wojny światowej postanowiła wskrzesić tę zapomnianą tradycję. Wraz z nią powrócił dylemat: co robić w obliczu możliwej anihilacji? I jak jej uniknąć?

Problem z heroizmem – a konkretnie: z tym, jak go upamiętniamy i jak się do niego dziś odnosimy – nie polega więc na tym, że pewna grupa ludzi decyduje się zaryzykować własne życie dla odzyskania niepodległości. Nawet jeżeli szanse sukcesu są niewielkie, tego typu działanie daje się racjonalnie uzasadnić. W przypadku powstania warszawskiego dodatkowym czynnikiem, o którym nie wolno zapominać, są lata niemieckiej okupacji stolicy oraz brutalna codzienność, z którą były związane.

Totalność polityki

Rzecz staje się wątpliwa w momencie, gdy decyzja o podjęciu walki zawiera w sobie przyzwolenie na totalność polityki. Kiedy akceptuje lub nie liczy się z tym, że jej efektem może być całkowita zagłada danej wspólnoty. Odrzucając możliwość „zgniłego kompromisu", rezygnuje z ochrony tych, którzy powinni być ze sfery politycznej zawsze wyłączeni: dzieci, starców, osób chorych. W imię niewzruszonych wartości godzi się na to, by rozszalała historia pochwyciła w swój wir również najsłabszych i bezbronnych.

Kiedy więc patrzę na mural przedstawiający uśmiechniętą twarz Jędrusia Szwajkerta oraz mroczną, skazaną na zagładę Warszawę za jego plecami, trudno mi nie odczuwać niepokoju. Z rysunku bije duma, że Polska miała tak wielkich małych bohaterów. Czy faktycznie powinno to być powodem do dumy? ©?

Autor jest eseistą, historykiem idei, redaktorem „Przeglądu Politycznego" i kwartalnika „Kronos". Ostatnio opublikował „Obecność zła. O filozofii Leszka Kołakowskiego".

Nasza pamięć o powstaniu warszawskim w zastanawiający sposób odzwierciedla jego przebieg. Zaczyna się od tąpnięcia, kończy cicho, niezauważenie. Eksplozja pamięci następuje 1 sierpnia. Co roku, punktualnie o 17.00, czas rozpada się, przestaje biec swoim normalnym rytmem. Warszawiacy przystają, zatrzymują samochody, trąbią klaksonami. W całym mieście słychać wyjące syreny. O wydarzeniach z 1944 roku przypominają nam tego dnia specjalne dodatki do wysokonakładowych gazet, serwisy informacyjne, liczne imprezy okolicznościowe. Moment powstańczego zrywu zostaje uczczony na współczesnej agorze. Przez moment czujemy się lepsi, zapominamy o codziennych sporach. Jesteśmy przecież (tak chcemy, tak lubimy o sobie myśleć) narodem bohaterów.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Czy Polska będzie hamulcowym akcesji Ukrainy do Unii Europejskiej?
Opinie polityczno - społeczne
Stefan Szczepłek: Jak odleciał Michał Probierz, którego skromność nie uwiera
Opinie polityczno - społeczne
Udana ściema Donalda Tuska. Wyborcy nie chcą realizacji 100 konkretów
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Przeszukanie u Zbigniewa Ziobry i liderów Suwerennej Polski. Koniec bezkarności
Opinie polityczno - społeczne
Aleksander Hall: Jak odbudować naszą wspólnotę