Teoretycznie rola lidera Nowej Europy podpartej mocą USA brzmi kusząco. W praktyce jednak to strategiczna ślepa uliczka. Jeśli na politycznych salonach zrodziłaby się taka myśl, czas, by równie szybko skonała. Skuteczna polityka zagraniczna musi bowiem być oparta na dwóch filarach – USA i Niemczech. Jeden to za mało, byśmy mogli czuć się bezpiecznie. Trump dziś jest, jutro go nie ma, dlatego ważniejsze od indywidualnych sympatii i antypatii są stałe interesy.
Gdzie szukać przyjaciół?
Sojuszników należy szukać blisko, a wrogów daleko – ta stara zasada dyplomacji nie zużyła się, przeciwnie, wydaje się aktualna dopóty, dopóki będą istniały państwa. Nie bez powodu. Odległy przeciwnik będzie czuł nikłą pokusę, aby nas zaatakować, a bliski sojusznik będzie miał własny interes w tym, by nas bronić. Jak ważna to zasada, pokazuje historia. Polska przystąpiła do drugiej wojny światowej, mając wrogów blisko, tuż za granicą, przyjaciół zaś daleko – w Wielkiej Brytanii i we Francji. Skończyło się to bardzo źle.
Pozornie podobnie wyglądają sprawy z USA, przyjacielem zza oceanu, który ma nas obronić przed pobliskim wrogiem. Geopolityczny rozsądek nakazywałby wiązanie się raczej z Niemcami niż z Amerykanami. Dla Berlina jesteśmy strategiczną głębią oraz tarczą przed nieprzewidywalnymi zagrożeniami ze Wschodu. Ma on żywotny interes w utrzymaniu niepodległej i stabilnej Polski.
W przypadku Waszyngtonu taki interes już nie istnieje. Dodatkowym bonusem stała się dla Polski Unia Europejska, bowiem nie musimy paktować z Niemcami sam na sam, co stawiałoby nas zawsze w pozycji słabszego, ale w ramach szerszej struktury zabezpieczającej przed niemiecką dominacją.
To układ niezwykle korzystny, ale ma zasadniczą wadę – ani Niemcy, ani Unia Europejska nie dysponują wystarczająca siła militarną, żeby udzielić Polsce pomocy w razie wrogiego ataku.