Roman Kuźniar: Europejscy inaczej

Nie ma innego racjonalnego wytłumaczenia izolowania Polski, jak tylko przygotowywanie społeczeństwa do wyjścia z Unii – twierdzi były doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego.

Aktualizacja: 03.06.2017 10:01 Publikacja: 01.06.2017 21:31

Premier Beata Szydło na unijnym szczycie w Brukseli w marcu tego roku.

Premier Beata Szydło na unijnym szczycie w Brukseli w marcu tego roku.

Foto: AFP

Wybitny polski antropolog Bronisław Malinowski spędził sporo czasu na wyspach Melanezji na Pacyfiku, badając kulturę i obyczaje zamieszkujących je ludów. Z jego głośnej pracy opisującej ich życie seksualne możemy się m.in. dowiedzieć, że nie dostrzegali oni związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy aktem seksualnym a ciążą. Ten syndrom występuje również w innych sferach życia, także wśród cywilizowanych społeczeństw. Od niedawna jest także obecny w polskiej polityce.

Widać to zwłaszcza w polityce europejskiej obecnego rządu. W pierwszych miesiącach sprawowania przezeń władzy przejawiało się to w ignorowaniu związku pomiędzy przeprowadzanymi w niekonstytucyjny sposób zmianami ustrojowymi a zainteresowaniem Komisji Europejskiej i Komisji Weneckiej tą sprawą. Z niezmąconym spokojem twierdzono, że wszystko jest w porządku, a poza tym, że działania komisji naruszają naszą suwerenność. Warszawa czuła się pewnie, będąc wspieraną przez Budapeszt i rosnące w siłę ugrupowania populistyczno-nacjonalistyczne w krajach „starej Europy". Długo PiS wykorzystywało zaabsorbowanie Unii innymi problemami, takimi jak kryzys uchodźczy czy Brexit.

Zawiedzione nadzieje

W ostatnich tygodniach sytuacja zaczęła się zmieniać. Kryzys uchodźczy wprawdzie nie został do końca zażegnany, ale sytuacja jest już w miarę stabilna. W kwestii Brexitu początkowy szok ustąpił miejsca chłodnym przygotowaniom do negocjacji Brukseli z Londynem. Jednak z perspektywy rządzących Polską stało się coś strasznego. Oto partie populistyczne i wrogie Unii Europejskiej zaczynają przegrywać. Szczególnie spektakularne było zwycięstwo proeuropejskiego Emmanuela Macrona nad przywódczynią partii strachu i wrogości wobec Unii. W Niemczech rośnie poparcie dla kanclerz Merkel, która wzięła na siebie odpowiedzialność za potężną falę uchodźczo-migracyjną, jaka wlała się do Niemiec w latach 2015–2016.

W polskim obozie władzy zrobiło się nerwowo. Wspólna fotografia ministra Waszczykowskiego z Marine Le Pen dobitnie pokazała, po której stronie jest sympatia PiS. Trzeba się poważnie liczyć z rozwojem sytuacji w kierunku dokładnie odwrotnym od tego, na który nastawiali się i do którego usilnie próbowali się przyczynić rządzący Polską. Chodziło o osłabienie Unii, zmianę jej konstrukcji. Na znaczeniu miały stracić takie fundamenty UE, jak polityczna spójność, logika solidarności czy wspólnota zasad i wartości. Nic takiego jednak nie nastąpi. Po wrześniowych wyborach w Niemczech ruszy długo zapowiadane przyspieszenie integracji europejskiej.

Marginalizacja Polski na własne życzenie

Co robić w tej sytuacji? Polskie władze decydują się na syndrom Melanezji. Udają, że nie mają nic wspólnego z dzieleniem się Unii na wiele prędkości, że to nie one ponoszą odpowiedzialność za marginalizację Polski w UE. Aby odwrócić uwagę od własnych zasług na tym polu, PiS rusza do ataku na Unię Europejską. Minister spraw zagranicznych podnosi lament i straszy Unią wielu prędkości, wróży jej katastrofę, a odpowiedzialność przerzuca na politycznych przeciwników. Kraje starej Unii są oskarżane o to, że chcą się zamknąć w klubie bogatych, że nie akceptują „europejskich inaczej", czyli Polski i Węgier. Co chwilę odbywa się w Sejmie antyunijna msza nienawiści, ostatnio przy zupełnie niezwiązanej z UE okazji, jaką był wniosek o wotum nieufności dla Antoniego Macierewicza.

Antyunijna histeria, w której rozpętywaniu coraz częściej bryluje premier Beata Szydło, jest jednak zupełnie fałszywa. To podręcznikowy przykład syndromu Melanezji. Wszak we wszystkich istotnych sprawach, które są od pewnego czasu przedmiotem debaty na forum UE, Polska występuje przeciwko stanowisku większości, a niekiedy wszystkich pozostałych państw członkowskich. Po pierwsze, Komisja Europejska ma poparcie państw członkowskich w związku z prowadzoną przez nią procedurą dotyczącą poważnego naruszania przez Polskę standardów demokratycznego państwa prawa obowiązujących członków UE. Po drugie, w sprawie kryzysu uchodźczego Polska wykazała się nie tylko pogardą dla praw człowieka, ale też lekceważeniem zasady solidarności. Dla naszych unijnych partnerów ta niehumanitarna zatwardziałość sumienia jest kompletnie niezrozumiała. Po trzecie, Polska jest dzisiaj bardzo sceptyczna wobec wspólnej polityki bezpieczeństwa i obrony, co potwierdziło niedawne zminimalizowanie naszej obecności w Eurokorpusie. Arbitralne zerwanie kontraktu na dostawę caracali odcina nas od udziału w europejskim konsorcjum zbrojeniowym.

A po czwarte, między Polską a zdecydowaną większością państw UE istnieje zasadnicza różnica w odniesieniu do wizji Wspólnoty i jej istoty. Polska co prawda powtarza frazesy o konieczności powrotu do „Europy ojczyzn" czy „wolnych narodów". Jednak Unia od początku powstawała jako wspólny projekt polityczny, któremu koniec zimnej wojny dał szansę pełnej realizacji, a czego beneficjentem szybko stał się nasz kraj.

Kolejną kwestią jest stosunek do strefy euro. Posługując się fałszywymi argumentami, rząd w Warszawie nie zamierza przyjmować euro ani nawet prowadzić dyskusji na ten temat. Problem w tym, że to na fundamencie strefy euro dojdzie wkrótce do pogłębienia integracji i to według znienawidzonego przez PiS modelu federacyjnego. Kto zechce, weźmie w tym udział, kto nie – znajdzie się na marginesie Unii, a za kilka lat może nawet poza nią. To się już raz zdarzyło. Państwa kontynentalnej Europy, doświadczone dwoma wojnami, uznały, że powstała w 1949 roku Rada Europy nie będzie, ze względu na opór Londynu, wystarczająco sprawnym motorem integracji. Dwa lata później utworzyły więc, już bez Londynu, Wspólnotę Węgla i Stali, i momentalnie ruszyły do przodu.

Najwięcej straci Polska

Pozostając w opozycji wobec całej Unii w tak fundamentalnych jak wyżej wymienione sprawach, automatycznie ustawiamy się w zewnętrznym kręgu Wspólnoty, w Unii ostatniej prędkości. Zapewne towarzyszyć nam tam będą Węgry Orbána. Nie pomogą żadne zaklęcia i lamenty oraz ostrzeżenia kierowane pod adresem Europy czy „oszalałych brukselskich elit".

Przynajmniej niektórzy politycy rządzącej partii muszą zdawać sobie sprawę z prawdziwych powodów postępującej izolacji Polski. Nie ma innego racjonalnego wytłumaczenia tej postawy, jak tylko przygotowywanie społeczeństwa do wyjścia z Unii. Jeśli Unia rozpocznie proces pogłębiania integracji bez Polski, będzie to na rękę rządzącym. PiS będzie powtarzać: to oni nas nie chcą; my przecież nie możemy porzucić naszej suwerenności i sarmackiej odrębności.

Rozpoczęta przez prezydenta Dudę próba majstrowania przy ustawie zasadniczej jest manewrem przygotowującym grunt pod nową konstytucję, w której nie będzie już miejsca na udział Polski w odnowionej Unii. Jak bardzo niepokojące jest nasze odwracanie się od Europy, widać lepiej w świetle ubiegłotygodniowego pobytu prezydenta Donalda Trumpa na Starym Kontynencie. Jego skrajnie egoistyczne i biznesowe podejście do stosunków międzynarodowych źle wróży relacjom euro-amerykańskim. Zwięźle wnioski z tego doświadczenia podsumowała kanclerz Merkel: „Minął czas, gdy w ważnych sprawach mogliśmy liczyć na Amerykę. Europejczycy muszą wziąć swoje przeznaczenie we własne ręce". Polska powinna w tym uczestniczyć. PiS może oczywiście próbować nadal stawiać na Stany Zjednoczone, ale na odsiecz „wuja Trumpa" raczej nie można liczyć. Już raz daliśmy się Anglosasom wciągnąć w wojnę w Iraku. Wyszliśmy na tym jak Zabłocki na mydle.

W tej sytuacji kontynuacja dotychczasowego kursu Polski wobec UE oznaczałaby jedno: gotowość poświęcenia interesów Polski i Polaków na rzecz bezterminowego zapewnienia obozowi rządzącemu władzy absolutnej.

Autor jest politologiem, profesorem nauk humanistycznych, dyplomatą. Od 2010 do 2015 roku był doradcą ds. międzynarodowych prezydenta Bronisława Komorowskiego.

Wybitny polski antropolog Bronisław Malinowski spędził sporo czasu na wyspach Melanezji na Pacyfiku, badając kulturę i obyczaje zamieszkujących je ludów. Z jego głośnej pracy opisującej ich życie seksualne możemy się m.in. dowiedzieć, że nie dostrzegali oni związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy aktem seksualnym a ciążą. Ten syndrom występuje również w innych sferach życia, także wśród cywilizowanych społeczeństw. Od niedawna jest także obecny w polskiej polityce.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Czy Polska będzie hamulcowym akcesji Ukrainy do Unii Europejskiej?
Opinie polityczno - społeczne
Stefan Szczepłek: Jak odleciał Michał Probierz, którego skromność nie uwiera
Opinie polityczno - społeczne
Udana ściema Donalda Tuska. Wyborcy nie chcą realizacji 100 konkretów
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Przeszukanie u Zbigniewa Ziobry i liderów Suwerennej Polski. Koniec bezkarności
Opinie polityczno - społeczne
Aleksander Hall: Jak odbudować naszą wspólnotę