Nic się nie stało, Zachodzie, nic się nie stało... – taka przyśpiewka kibicowska idealnie pasowałaby do spotkania, jakie tuż przed szczytem NATO odbyła Angela Merkel. Przed forum w Brukseli z udziałem nowego amerykańskiego prezydenta kanclerz Niemiec gościła w Berlinie jego poprzednika – uwielbianego na brukselskich salonach Baracka Obamę. To była mocna deklaracja polityczna, a przy okazji także kolejny czytelny sygnał, że w głowach unijnych liderów życzeniowe myślenie nadal zwycięża z prawdziwym oglądem rzeczywistości i realnymi wyzwaniami.
Przed brukselskim szczytem wszyscy natowscy przywódcy mieli w przerażeniu oczekiwać pierwszego spotkania z nowym liderem Zachodu Donaldem Trumpem. Trudno uwierzyć, że nowy prezydent jest traktowany w Europie poważnie, skoro wicelider zachodniego świata, kanclerz Niemiec, nie postarała się nawet przełożyć spotkania z Obamą zaplanowanego na praktycznie ten sam termin. „Straszny" Trump przejął władzę w USA, Wielka Brytania wychodzi z Unii, idea europejskiej integracji politycznej, a nawet strefa euro stoją nad przepaścią, ale Angela Merkel zdaje się mówić swoim wyborcom, że to jedynie drobne incydenty, które nie są w stanie zachwiać wiary w to, że linia partii jest słuszna.
Niezręczne, delikatnie mówiąc, berlińskie spotkanie zdradza nie tylko to, że unijne elity lepiej dogadywały się z Obamą, niż kiedykolwiek będą w stanie dogadać się z Trumpem, ale także to, że ze zwycięstwa Trumpa w USA i z Brexitu nie wyciągnięto w Europie żadnych wniosków. A przecież nie tak dawno wyborczy sukces amerykańskiego miliardera zszokował wszystkich unijnych przywódców, najmocniej tych, którzy silnie identyfikują się z wyznaczonym przez Brukselę kierunkiem integracji. Trump w końcu odwoływał się w kampanii do emocji obywateli wyrzuconych poza ramy szeroko rozumianego systemu, a jego zwycięstwo podważyło legitymację nie tylko amerykańskiego, ale w ogóle zachodniego establishmentu.
Dlatego eksperci przestrzegali, że wyniki brytyjskiego referendum w sprawie Brexitu i amerykańskich wyborów prezydenckich to dopiero początek wielkiego marszu „nowego populizmu", że te kamienie poruszą prawdziwą lawinę. Komentatorzy już od zwycięstwa Trumpa – jedni z nadzieją w głosie, inni ze śmiercią w oczach – prorokowali, że w Holandii i Francji antyestablishmentowi kandydaci złapią wiatr w żagle i w zbliżających się w tych krajach wyborach mogą powtórzyć sukces amerykańskiego miliardera.
Tak się jednak nie stało i widocznie na unijnych salonach uznano, że żadna lawina nie ruszyła; wszystko jest w jak najlepszym porządku. Dziś wygląda na to, że sukces Trumpa nie wstrząsnął na poważnie nikim. Słabnie wiara w to, że unijni politycy może nie od razu, ale w końcu dostrzegą potrzebę poważnych zmian kursu. Ale przecież te drobne zwycięstwa partii władzy w Holandii i Francji nie zlikwidowały wcale problemu. Co więcej, nie ma powodów przypuszczać, że odwróciły tendencję; niezadowolenie z dotychczasowej polityki w społeczeństwach zachodnich ciągle się wzmaga, a nie słabnie.