Profesor Łukasz Szumowski w artykule „Duży doktorat dla nauki" proponuje skrócenie drogi do samodzielności naukowej w Polsce poprzez zastąpienie habilitacji tak zwanym dużym doktoratem. Skoro zmiana – i to poważna – ma być wprowadzona nie dla samej zmiany, lecz dla poprawienia sytuacji, trzeba zastanowić się nad tym, czy rzeczywiście przyniesie ona poprawę w takiej postaci, jak została zarysowana przez podsekretarza stanu w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Mam co do tego poważne wątpliwości.
Zasadnicza różnica polegałaby na tym, że droga do samodzielności naukowej pomijałaby doktorat. Powstaje wtedy pytanie: czemu służyć miałyby dotychczasowe doktoraty, które wszak miałyby istnieć nadal? Zbytnie umasowienie studiów doktoranckich i ich zatrważająco niska efektywność unaoczniają bezsensowność tego „trzeciego stopnia studiów" wprowadzonego w miejsce pierwszego szczebla kariery naukowej. Dodajmy przy okazji, że zmiana w nazewnictwie przyniosłaby bałagan taki, jaki – istniejący do tej pory – wprowadziła ustawa z 1990 r. co do terminu „profesor". Jak w codziennej praktyce mielibyśmy rozróżniać doktorat i „duży doktorat"? Zakładając, że „duży doktorat", jak pisze profesor Szumowski, da uprawnienia równe habilitacji, można go równie dobrze nadal nazywać habilitacją.
Ci, którzy wstępowaliby na drogę kariery naukowej (do której nie prowadziłby doktorat, czyli dyplom wieńczący studia doktoranckie), mieliby krótszą drogę do samodzielności. Czy tym samym oznaczałoby to polepszenie jakości naszej kadry naukowej? Trudno w to uwierzyć. Szermowanie argumentami statystycznymi prowadzi jedynie do zaciemniania obrazu – w tej chwili mam na myśli owego „46-letniego doktora habilitowanego", do którego odwołuje się profesor Szumowski. Ci naprawdę dobrzy, o których się on upomina, osiągają habilitację wcześniej. Wybitni naukowcy robili (robią?) doktoraty w trzy lata i habilitację w następne pięć czy sześć. Jeśli ktoś na takiej drodze kariery potyka się o doktorat, to znaczy, że potyka się o własne nogi.
Natomiast skrócenie drogi do habilitacji będzie służyło – jak zwykle – nie najlepszym, lecz szaremu ogółowi pracowników naukowych. Chyba że samodzielność naukowa będzie (i tak być powinno) dostępna dla nielicznych. Profesor Jerzy Marian Brzeziński stwierdził niedawno: „Czymś zupełnie naturalnym jest to, że znacząca część pracowników uczelni i instytutów badawczych nie spełnia surowego kryterium awansu naukowego. I nie byłoby dobrze, gdyby wszyscy oni, albo znacząca ich część, przesunęli się do kategorii doktorów habilitowanych". W konsekwencji prognozowanego przez prof. Brzezińskiego, a w rzeczywistości mającego już miejsce zjawiska, uprawnienia do udzielania takiej samodzielności odpowiadającej wysokim standardom miałyby być radykalnie ograniczone. Jak się wydaje, w intencji ministerstwa: do uczelni badawczych – i w tym zdaje się leżeć sedno propozycji ministerialnej. Tyle tylko, że efekt ten można osiągnąć przez zastosowanie istniejącej już drogi: przez weryfikację dotychczasowych uprawnień habilitacyjnych i odebranie ich słabszym ośrodkom.
I tu dochodzimy do kwestii naprawdę ważnej: kto ma orzekać zarówno w sprawie samodzielności naukowej, jak i – zwłaszcza – w kwestii uprawnień do owego orzekania? Odpowiedź na pierwsze pytanie wskazuje na rady naukowe danych jednostek (wydziałów, instytutów). Obecnie przepustką do tych gremiów jest habilitacja. Tymczasem po planowanej reformie w radach tych będą zasiadać obok siebie profesorowie, doktorzy habilitowani i „duzi doktorzy" – różnica między tą drugą i trzecią kategorią będzie leżała tylko w nazwie, zwiększając jedynie bałagan terminologiczny.