W obronie lemingów

Co w tym złego, by po niezliczonych pokoleniach Polaków, których życie podporządkowane było walce o wolność, chcieć po prostu ciepłej wody w kranie i spokoju życia prywatnego? – pyta pisarz.

Aktualizacja: 07.01.2016 11:14 Publikacja: 06.01.2016 18:30

Kiedy watażkowie Putina rozpętali awanturę na Krymie, coś się skończyło – pisze autor

Kiedy watażkowie Putina rozpętali awanturę na Krymie, coś się skończyło – pisze autor

Foto: AFP

Miasto Kolonia, tak zwana dzielnica belgijska: knajpki na warszawskim placu Zbawiciela to przy niej prowincjonalno-przytulne miejsce spotkań znajomych. O parasolki w drinkach raczej tu ciężko, ale nie brakuje całej reszty lemingowych atrybutów: jest sushi, prosecco i siłownia za rogiem. I podobnie jak na placu Zbawiciela w centrum tego wszystkiego stoi kościół (kto by pomyślał?).

Siedzimy przy stoliku we trójkę. Masza pracuje w korpo, jest emigrantką z postindustrialnego miasteczka na wschodniej Ukrainie. Od kilku lat ma niemieckie obywatelstwo i kredyt na daczę nad Dnieprem. Niedawno ją kupiła, aby na starość wrócić do krainy dzieciństwa.

Świat uśmiechu

Holger to znany niemiecki dziennikarz. Ma na swoim koncie książki, które odbiły się echem w całym kraju. Rozwiedziony, dorosłe dzieci i młodzieńcza energia (ech, te siłownie, a może jednak sushi?), dużo podróżuje i nie stroni od kobiet. Niedawno był we Lwowie, gdzie badał przenikanie się żydowskiej, polskiej i niemieckiej tradycji w tkance miejskiej.

No i jestem ja, zawieszony między trzema miastami w rozkroku: nadwiślańską stolicą z PiS i KOD, nadreńskim centrum LGBT w cieniu neogotyckiej katedry (doroczna parada gejów i katolicki zabytek to wizytówki Kolonii) oraz Bejrutem – odwiecznym tyglem kultur i beczką prochu.

Kiedy watażkowie Putina rozpętali awanturę na Krymie, nasz świat rzeczywiście się skończył. Co prawda nadal można jeździć do Lwowa, ale dziś, rozszyfrowując wypłowiałą hebrajszczyznę z butelką kwasu chlebowego w dłoni, człowiek czuje się nieswojo: w końcu wojna za miedzą. Owszem, pracując w korpo, można spłacić kredyt na daczę, ale żołądek ściska się na myśl, że szwagier zginął w walkach na przedpolach wymarzonego letniska. Rzeczywiście, coś definitywnie się skończyło.

Tylko co dokładnie? Jak pisze Bogusław Chrabota, świat lemingów to „perfekcyjnie zakreślone strefy prywatności". To „ciepła woda w kranie", „niezobowiązujący seks" i „uśmiechnięci politycy, zrelaksowani i opaleni". Owszem, kiedy opaleni są wyłącznie politycy, a ludziom brakuje pieniędzy na wakacje choćby raz do roku, wtedy jest źle. Ale odkładając na bok rozdział dóbr na linii Kolonia, Warszawa, a nawet Sewastopol, dlaczego świat uśmiechu i relaksu zasługuje na ironię? Nawet jeśli dążenie do niego jest cechą obśmiewanych lemingów, to niniejszym oświadczam: chciałbym, aby taki był nasz świat.

Dorastając w tak zwanym inteligenckim domu w późnych latach 80. (wtedy „inteligencki" nie brzmiał jeszcze tak sarkastycznie jak dziś), pamiętam pewną półkę w dużym pokoju. Miałem ją akurat na wysokości oczu. Na regale wypełnionym szaroburymi tomami serii wydawniczej „Nike", mało zachęcającymi i niezrozumiałymi dla dziecka, półka emanowała żywymi kolorami. By tak rzec, wyróżniała się opalenizną. Rodzice gromadzili tam kolejne wydania amerykańskiego „Newsweeka". W surrealistycznym świecie PRL, w którym słowo pisane przedstawiało prawdę i fałsz niejako na opak, chcieliśmy wierzyć, że w ten sposób ziarno prawdy z oazy wolności dociera także do naszego mieszkania. Wyobrażaliśmy sobie, że „tam" jest wielobarwny świat uśmiechu, ale i świat wartości.

Było to oczywiście spore nieporozumienie. Nasi okładkowi pupile, rozradowani mudżahedini ze stingerami na plecach, szybko przepoczwarzyli się we wcielenie wszelkiego zła – talibów. Prezydent Ronald Reagan też wcale nie okazał się dobrodusznym, prostolinijnym kowbojem. A jednak zastanawiam się, co w tym złego, by po niezliczonych pokoleniach Polaków, których życie podporządkowane było etosowi, powstaniom, konspiracji i różnym ketmańskim szpagatom, po prostu mieć ciepłą wodę w kranie i spokój życia prywatnego? Czy wymarzoną rolą Polaka jest los bohatera rozdartego między miłością do kraju i do bliskich, w którym wybór paść musi (bo musi!) na ojczyznę? Zamiast prorokować rok nienawiści i mnożących się granic, na przekór wszystkiemu proponuję życzyć sobie roku uśmiechu.

Oczywiście, abyśmy mieli rok uśmiechu, nie wystarczy garstka radosnych „utracjuszy" na placu Zbawiciela czy nawet w całej belgijskiej dzielnicy Kolonii. Nie wystarczy również, aby uśmiechali się politycy w dalekiej Brukseli. Ale rok uśmiechu nie musi zaraz oznaczać samobójczego pędu lemingów. A propos, o co chodzi z tymi sympatycznymi gryzoniami?

Obalanie mitów

Przypomnę: „Białe pustkowia", film Disneya pozornie dokumentujący życie północnej fauny, stworzyły mit, który nie tylko rozmija się z rzeczywistością, ale też po rozszyfrowaniu staje się groźnym memento. Scena zbiorowego samobójstwa, w którym lemingi niczym w stadnym obłędzie skaczą ze skały, jest sfingowana. Jak ustaliła kanadyjska telewizja CBC, filmowcy za pomocą obrotnicy sami wrzucali zwierzęta do rzeki. Specjalna technika zdjęciowa pozwoliła stworzyć wrażenie wielkiej masy. W rzeczywistości okrutna ekipa Disneya dysponowała stosunkowo niewielką liczbą zwierząt. Nieprawdą jest zatem, że gryzonie popełniają zbiorowe samobójstwa, a tym bardziej że zabijają się bez powodu.

Czego uczy nas historia z rzekomym dokumentem o lemingach? Po pierwsze, warto być czujnym i sprawdzać, czy nasza wizja rzeczywistości nie jest przypadkiem odpryskiem fantazji jakiegoś Walta Disneya. Po drugie, skoro już wiemy, że lemingi to nie społeczność samobójców-idiotów, to zamiast spisywać je na śmierć, przemyślmy alternatywę: 2016 nie tylko rokiem uśmiechu, ale i obalania mitów.

Kluczowe wydarzenia minionych 12 miesięcy świetnie się do obalania mitów nadają: kryzys uchodźczy i wojna na Ukrainie, a także własne podwórko, majdrowanie przy Trybunale Konstytucyjnym i TVP. Zgoda, można poprzestać na obśmianiu potrzeby prywatności i skonstatować mowę nienawiści. Potem już tylko jeden krok do odświeżenia kultu bohaterów: lodowatej wody z podwórkowej studni i szybkiego seksu na barykadach. Pomijam fakt, że rodzina, owa tkanka narodu, nie bywa w podobnych okolicznościach tak zdrowa, jak byśmy sobie tego życzyli. Dzieci marnieją bez zajętych ojczyzną ojców, a żony bohaterów – czy równie chętnie jak nasz heros zamieniają ciepłe łóżko miłości na cegły barykad?

Paradoksalnie kryzys uchodźczy pokazał nam, że świat murów i zasieków jest światem umownym. Działa o tyle, o ile wszyscy zainteresowani mają na niego ochotę. Kiedy dostatecznie duża grupa ludzi postanowi granice zignorować, są tylko dwie możliwości: strzelać albo otworzyć. Jeśli więc nie chcemy strzelać, może zamiast nienawidzić, po prostu się uśmiechnąć? Z perspektywy współczesnej Kolonii i wielu innych wielokulturowych miast twierdzę z przekonaniem: to brak uśmiechu tworzy zasieki między „nimi" a „nami". „Oni" tak samo jak my – nieszczęsne „lemingi" – szukają przede wszystkim ciepłej wody w kranie i spokoju prywatności. Znajdujemy je dzięki temu, że cały czas sporo jest ludzi, którzy chcą się uśmiechać.

Jest cholernie dobrze

O demontażu filarów polskiej demokracji (tych ze styropianu i tych, jak ufam, trochę stabilniejszych) tyle już powiedziano, że nie będę niczego dodawał. Od razu zaryzykuję tezę: wewnątrzpolskie mury i lojalność wobec partio-sekt to również mit. Mit ludzi, którzy zapomnieli, że warto się do siebie uśmiechać. I że Polska, pierwszy raz od niepamiętnych czasów, ma sprawne instalacje zimnej i ciepłej wody. Na dodatek nikt ich nie chce bombardować! Dopiero zaklinaliśmy jedność narodową wobec „obcych hord", a teraz raptem walczymy na śmierć i życie? Może więc zamiast zaciskać pięści, po prostu zrelaksować się i uśmiechnąć? Bo, choć warto jeszcze poprawić to i owo, jest cholernie dobrze.

Wracając do Kolonii i trójki „lemingów" przy stoliku, rzeczywiście, coś się dla nas skończyło. Naiwna wiara w stabilność demokracji i bezpieczeństwo w Europie legła w gruzach na ukraińskich stepach. Prysło też poczucie, że dobrobyt będzie zawsze rósł, choćby na plecach peryferii. Ale czy warto z tego powodu zaciskać pięści? Dać się ponieść lękom?

Nie, na pięści zawsze będzie czas. Tymczasem spróbujmy zacząć od początku. Myśląc o demokracji i bezpieczeństwie, zmierzmy się z mitami murów i granic, spójrzmy zbiorowym szaleństwom w oczy. Zróbmy to z uśmiechem. Niech rok 2016 będzie rokiem uśmiechu.

Autor jest pisarzem i menedżerem kultury. Zajmuje się zagadnieniami wielokulturowości, migracji i pamięci zbiorowej. Jest autorem dwóch książek „Opętanie. Liban" oraz „Handlarz wspomnień"

Miasto Kolonia, tak zwana dzielnica belgijska: knajpki na warszawskim placu Zbawiciela to przy niej prowincjonalno-przytulne miejsce spotkań znajomych. O parasolki w drinkach raczej tu ciężko, ale nie brakuje całej reszty lemingowych atrybutów: jest sushi, prosecco i siłownia za rogiem. I podobnie jak na placu Zbawiciela w centrum tego wszystkiego stoi kościół (kto by pomyślał?).

Siedzimy przy stoliku we trójkę. Masza pracuje w korpo, jest emigrantką z postindustrialnego miasteczka na wschodniej Ukrainie. Od kilku lat ma niemieckie obywatelstwo i kredyt na daczę nad Dnieprem. Niedawno ją kupiła, aby na starość wrócić do krainy dzieciństwa.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Czy Polska będzie hamulcowym akcesji Ukrainy do Unii Europejskiej?
Opinie polityczno - społeczne
Stefan Szczepłek: Jak odleciał Michał Probierz, którego skromność nie uwiera
Opinie polityczno - społeczne
Udana ściema Donalda Tuska. Wyborcy nie chcą realizacji 100 konkretów
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Przeszukanie u Zbigniewa Ziobry i liderów Suwerennej Polski. Koniec bezkarności
Opinie polityczno - społeczne
Aleksander Hall: Jak odbudować naszą wspólnotę