Pierwsza zagraniczna podróż prezydenta Donalda Trumpa rozpoczęła się nieprzypadkowo w Arabii Saudyjskiej. Tam podpisał bajeczne wielomiliardowe kontrakty, które mają ograniczyć bezrobocie w USA. I tam przekazał światu islamu, jakie są warunki bliskiej współpracy z Ameryką. Sojusznicy to ci, co przyłączą się do walki z terroryzmem islamskim i do wykorzeniania ideologii, która za nim stoi.
– Wygnajcie ekstremistów z tej ziemi – powiedział. Mają się też zobowiązać do odcięcia źródeł finansowania dla ekstremistów islamskich.
– Jestem tu nie po to, by udzielać wam wykładów czy narzucać amerykański styl życia, ale by zaproponować partnerstwo – mówił Donald Trump do przywódców, którzy zjechali do Rijadu. A byli to przedstawiciele nie tylko tradycyjnych sojuszników Ameryki z Półwyspu Arabskiego.
Na spotkanie przyjechali monarchowie i prezydenci z prawie wszystkich państw arabskich (z najważniejszych oczywiście nie było Syrii). A także z wielu niearabskich krajów, w którym islam jest religią oficjalną lub wyznawaną przez większość mieszkańców. Od najludniejszej Indonezji począwszy, a na państwach Afryki Subsaharyjskiej skończywszy (nawet z Mozambiku, gdzie muzułmanie to poniżej 20 proc. ludności). Byli też przywódcy postradzieckich państw Azji Środkowej, Kaukazu, a nawet aspirującej do UE Albanii (jedyny kraj Starego Kontynentu, w którym muzułmanie stanowią większość).
Nie było natomiast przywódców z Iranu, który był negatywnym bohaterem przemówienia jako „trenujący terrorystów i siejący destrukcję w regionie", za co „powinien być izolowany". Trump w konflikcie między potęgą szyicką – Iranem – a sunnicką Arabią Saudyjską jednoznacznie stanął po stronie tej drugiej. Pochwalił nawet króla Salmana za to, że dokonuje reform, w tym na korzyść kobiet (a jest to nadal kraj, w którym nie mogą one nawet prowadzić samochodu).