Ostatnie dwa felietony poświęciłem na opisanie pracy w korporacjach oraz polskich firmach rodzinnych. Wywołały one falę dyskusji i prośby o uzupełnienie o nowe wątki.

 

Poruszę więc temat dość skrajnego przykładu rekrutacji do korporacji. Konkretnie na średnie stanowisko menedżerskie w dużej międzynarodowej firmie. Polskie biuro wysłało zapotrzebowanie na dane stanowisko do struktury HR za granicą, która odpowiada za całość współpracy z zewnętrznym doradcą. Jednocześnie nieoficjalnie przesłało mi opis stanowiska z prośbą o przygotowanie się do tego procesu. Po ośmiu dniach otrzymałem oficjalne zlecenie z HR. Niby to tylko osiem dni, lecz w przypadku konieczności pilnego zaspokojenia konkretnej potrzeby biznesowej to już duże opóźnienie. Po spotkaniu z lokalnym menedżerem określiłem jego potrzeby względem danego stanowiska, stawiając oczywiście na kwestie miękkie – tak ważne w relacjach międzyludzkich – oraz miejsce wykonywania pracy. I tu pojawił się kolejny problem. Polskiemu biuru wystarczyły dwa, trzy dni pracy w centrali, tymczasem struktury personalne chciały widzieć pracownika przez pięć dni w tygodniu. Rekomendowane kandydatury wysyłałem bezpośrednio do HR za granicą, który organizował z nimi rozmowy wideo, a wybranych przesyłał do biura w Polsce. Dyslokacja ośrodków decyzyjnych spowodowała, że terminy rozmów były bardzo rozciągnięte w czasie ze względu na okres wakacyjny oraz konieczność dopasowania kalendarzy kilku osób po tamtej stronie. Niestety, część kandydatów straciła cierpliwość i po prostu zrezygnowała. Wybrany kandydat otrzymał list intencyjny, który kompletnie nie uwzględniał jednak jego okresu wypowiedzenia oraz określał zupełnie inne stanowisko niż to, na które aplikował. W trakcie rozwiązywania tych problemów zagraniczny HR wykonał dość niespodziewany ruch – poinformował kandydata, że jednak z niego rezygnuje ze względu na miejsce zamieszkania, na które to polskie biuro wyraziło zgodę! Po dwóch tygodniach ciężkich negocjacji pomiędzy polskim biurem i HR dość niespodziewanie kandydat ponownie dostał list intencyjny, ale ze starymi błędami. Cały proces trwał cztery miesiące, a mógł się zakończyć po niecałych dwóch.

Korporacje mają ściśle określone zasady rekrutowania pracowników i ani firmy headhunterskie, ani kandydaci nie mają możliwości ich negocjowania. Procedury te narzucają zazwyczaj ilość spotkań, to zaś z góry uniemożliwia określenia czasu trwania projektu. Do tego należy dołożyć jeszcze dyslokację ośrodków decyzyjnych, która dodatkowo komplikuje proces rekrutacji.