Mogłoby się wydawać, że hotel w Arłamowie gwarantuje ciszę i spokój reprezentacji Polski. Niełatwo tam dojechać, drogi wąskie, kwater w okolicy też nie ma zbyt wielu. Jeszcze kilka lat temu pewnie niewielu kibiców zdecydowałoby się na wyjazd w tamte strony, żeby zdobyć autograf swojego idola. Ale Robert Lewandowski czy Kuba Błaszczykowski mają moc przyciągania, jakiej dawno w polskim futbolu nie było. W chudych latach na zgrupowaniu łatwiej było utrzymać spokój i ciszę.
Przed mistrzostwami świata w Rosji dochodziło do scen niezwykłych. Były transparenty, opisujące, kto i skąd przyjechał, płaczące dzieci, zdjęcia, spuszczanie piłki na sznurze na balkon idola (do Wojciecha Szczęsnego), wrzucanie piłki na balkon (do Grzegorza Krychowiaka). Zdarzały się zapłakane dzieci, które nie mogły się doczekać ulubieńców. Był też, oczywiście, najazd mediów. Piłkarze do Arłamowa docierali helikopterami, a bieszczadzkimi drogami sunęły kolumny samochodów z kibicami.
Sztab reprezentacji zadbał (jak przed każdym zgrupowaniem), by piłkarze mogli korzystać z oddzielnych obiektów, jadalni, a nawet wind, bo w przeciwnym razie autografy trzeba by rozdawać non stop, pozować do zdjęć, podpisywać koszulki i plakaty. Tak wygląda współczesny futbol i, jeśli w reprezentacji grają gwiazdy światowego formatu, to chyba trzeba się z tym pogodzić
W latach 70., kiedy drużyna Kazimierza Górskiego podbijała świat, kibice też nosili swoich idoli na rękach, byli łowcy autografów, piłkarz ligowy, albo reprezentacyjny to był ktoś, kogo każdy chciał poznać, podać mu rękę, poklepać po plecach. Jan Tomaszewski wspomina, że spirala popularności na dobre zaczęła się rozkręcać po słynnym remisie na Wembley 1:1, który dał Polsce awans na mistrzostwa świata.
- Nie było telefonów komórkowych, komputerów, wszechobecnej telewizji. Nie docierało do nas to, co się stało w kraju. Po Wembley mieliśmy zakontraktowany mecz w Irlandii. Pojechaliśmy tam, gdzie było wielkie święto, bo Irlandczycy się cieszyli z dramatu Anglików. Po rozegraniu spotkania w Dublinie kierownictwo powiedziało, że jeszcze dwa dni spędzimy w ambasadzie polskiej w Londynie. Tłumaczyli to brakiem połączenia lotniczego. Okazało się, że w poniedziałek odbywał się zjazd partyjny i władza bała się, że nasz powrót przyćmi to wydarzenie. Dlatego nas zostawiono w Londynie. Przylecieliśmy w środę. Zawieziono nas na Legię. Ludzie wyszli spontanicznie na ulicę, żeby świętować razem z nami – opowiada były bramkarz reprezentacji Polski.