1974: Kochała ich cała Polska

W roku 1974 piłkarzy wracających z mistrzostw świata w Niemczech witano kwiatami. Byli bohaterami całej Polski.

Publikacja: 12.06.2018 21:35

Mogłoby się wydawać, że hotel w Arłamowie gwarantuje ciszę i spokój reprezentacji Polski. Niełatwo tam dojechać, drogi wąskie, kwater w okolicy też nie ma zbyt wielu. Jeszcze kilka lat temu pewnie niewielu kibiców zdecydowałoby się na wyjazd w tamte strony, żeby zdobyć autograf swojego idola. Ale Robert Lewandowski czy Kuba Błaszczykowski mają moc przyciągania, jakiej dawno w polskim futbolu nie było. W chudych latach na zgrupowaniu łatwiej było utrzymać spokój i ciszę.

Przed mistrzostwami świata w Rosji dochodziło do scen niezwykłych. Były transparenty, opisujące, kto i skąd przyjechał, płaczące dzieci, zdjęcia, spuszczanie piłki na sznurze na balkon idola (do Wojciecha Szczęsnego), wrzucanie piłki na balkon (do Grzegorza Krychowiaka). Zdarzały się zapłakane dzieci, które nie mogły się doczekać ulubieńców. Był też, oczywiście, najazd mediów. Piłkarze do Arłamowa docierali helikopterami, a bieszczadzkimi drogami sunęły kolumny samochodów z kibicami.

Sztab reprezentacji zadbał (jak przed każdym zgrupowaniem), by piłkarze mogli korzystać z oddzielnych obiektów, jadalni, a nawet wind, bo w przeciwnym razie autografy trzeba by rozdawać non stop, pozować do zdjęć, podpisywać koszulki i plakaty. Tak wygląda współczesny futbol i, jeśli w reprezentacji grają gwiazdy światowego formatu, to chyba trzeba się z tym pogodzić

W latach 70., kiedy drużyna Kazimierza Górskiego podbijała świat, kibice też nosili swoich idoli na rękach, byli łowcy autografów, piłkarz ligowy, albo reprezentacyjny to był ktoś, kogo każdy chciał poznać, podać mu rękę, poklepać po plecach. Jan Tomaszewski wspomina, że spirala popularności na dobre zaczęła się rozkręcać po słynnym remisie na Wembley 1:1, który dał Polsce awans na mistrzostwa świata.

- Nie było telefonów komórkowych, komputerów, wszechobecnej telewizji. Nie docierało do nas to, co się stało w kraju. Po Wembley mieliśmy zakontraktowany mecz w Irlandii. Pojechaliśmy tam, gdzie było wielkie święto, bo Irlandczycy się cieszyli z dramatu Anglików. Po rozegraniu spotkania w Dublinie kierownictwo powiedziało, że jeszcze dwa dni spędzimy w ambasadzie polskiej w Londynie. Tłumaczyli to brakiem połączenia lotniczego. Okazało się, że w poniedziałek odbywał się zjazd partyjny i władza bała się, że nasz powrót przyćmi to wydarzenie. Dlatego nas zostawiono w Londynie. Przylecieliśmy w środę. Zawieziono nas na Legię. Ludzie wyszli spontanicznie na ulicę, żeby świętować razem z nami – opowiada były bramkarz reprezentacji Polski.

Prawdziwy szał rozpoczął się jednak rok później, po powrocie z mundialu w RFN, na którym drużyna Kazimierza Górskiego zajęła trzecie miejsce. Na początku w Murrhardt było spokojnie, bo też Polacy byli traktowani jak drużyna, która zakończy swój udział w turnieju raczej na trzech meczach grupowych.

- Witał nas burmistrz, szef FIFA przyleciał helikopterem, ale tak robił w przypadku wszystkich drużyn pojawili się mieszkańcy miasta. Było przyjemnie, ale tak raczej z przymusu. Później, kiedy wygraliśmy z Argentyną i Haiti, i mieli pewny awans, media niemieckie zaczęły pisać o nas jako o faworycie turnieju. A sami mieszkańcy miasteczka bardzo się z nami zżyli. Podróżowaliśmy autokarem, eskortowani przez radiowozy i helikopter, więc czasem po meczu docieraliśmy o drugiej w nocy, a oni zawsze nas witali na ulicach. Nawet po meczu z gospodarzami mówili z uznaniem o naszej grze. Byliśmy szczerze i z serca przyjmowani „przez niedobrych Niemców z RFN" – mówi „Rz" Jan Tomaszewski. Na filmie „Polska gola", który dokumentuje tamto niezwykłe lato polskiego futbolu widać bankiet, który na cześć polskich piłkarzy wydała jedna z mieszkanek miasteczka. Kazimierz Górski wspominał, że specjalnie dla Polaków koncert dał chór z tamtejszego landu. Dziś takie sceny są niemożliwe – do piłkarzy dostęp jest utrudniany na wszelkie sposoby, bo oni muszą się skoncentrować na meczu i nieustannie regenerować.

Pan Kazimierz ciągle zgadzał się na spotkania. Wielu ludzi przychodziło do niego i mówiło „chcielibyśmy się spotkać". Trener na ogół odpowiadał. „Dobrze, ale 20-30 minut". Był zawsze otwarty – mówi „Rz" Jan Tomaszewski.

Na filmie widać też, jak kibice w Polsce przeżywali tamte chwile. Mecze oglądali zakonnicy (po habitach można wnosić, że to paulini), pacjenci w szpitalu, przechodnie w telewizorach stojących na wystawach sklepowych. W kilku ujęciach widać też dzieci, dyskutujące, kto lepszy: Lato, Gadocha czy może Szarmach?

Prawdziwy szał rozpoczął się jednak dopiero po powrocie do kraju. Trasę z Lotniska Okęcie piłkarze i trenerzy pokonali otwartym autobusem, witani przez tysiące ludzi, chociaż przejazd odbywał się w środku dnia i większość zgromadzonych powinna być w pracy. To nie były zorganizowane wyjścia, jak przy okazji wizyt sekretarzy z zaprzyjaźnionych krajów. Oczywiście, były też oficjalne transparenty z chwytliwymi hasłami „Srebro nam niesiecie na XXX-lecie", bo tego roku przypadała okrągła rocznica powstania PRL.

Potem była obowiązkowa wizyta u I sekretarza PZPR, a jakiś czas później zaczął się festiwal objazdów po zakładach pracy, jednostkach wojskowych, szkołach, komitetach wojewódzkich. Każdy chciał dotknąć, zobaczyć, poklepać po plecach swojego idola. O tym, żeby gdzieś się ukryć, zachować anonimowość, nie było nawet mowy. Piłkarze byli zaczepiani w restauracjach, na ulicy. Mediów nie było zbyt wiele, w telewizji tylko dwa kanały, ale bokobrody Deyny, orli nos Szarmacha czy długie włosy Tomaszewskiego znał każdy. Dziewczyny też zwracały na zawodników większą uwagę. Andrzej Szarmach opowiadał, że swojej przyszłej żonie przez kilka pierwszych miesięcy znajomości nie mówił, czym się zajmuje. Na propozycje spotkania w weekend odpowiadał, że nie może, bo pracuje. A gdzie pracuje? Te pytania zbywał i mówił tylko, że kiedyś wszystko opowie. Zagadkę rozwiązał przyszły teść, kiedy córka wskazała mu swojego chłopaka, idącego chodnikiem w towarzystwie innych zawodników Górnika Zabrze.

Jak to było możliwe? Szarmach nie grał jeszcze wtedy w pierwszej reprezentacji, był zawodnikiem młodzieżówki, prowadzonej przez Andrzeja Strejlaua. Na pierwsze zgrupowanie pojechał dwa dni po swoim ślubie, w 1973 roku. W Zabrzu był jednak na tyle popularny, że trzeba było pozasłaniać okna w restauracji, w której odbywało się wesele, żeby zachować choć trochę prywatności.

Można było żyć na trochę wyższym poziomie, chociaż jak to w socjalistycznym kraju, nikt nie mówił głośno o tym, że piłkarze są zawodowcami. Jan Banaś czy Lesław Ćmikiewicz wspominali, że po pensję ustawiali się w kolejce do kasy razem z pracownikami zakładów, w których byli oficjalnie zatrudnieni. Kiedy Górnik Zabrze przegrywał, a piłkarz stał przy kasie i dostawał wielokrotnie więcej niż jego „koledzy po fachu", to prawdziwi górnicy się oburzali. Ćmikiewicz, jako piłkarz Legii, jeździł do zakładów w Błoniu i tam też krzywo patrzono, że kopertę odbiera dobrze ubrany, młody człowiek, który nigdy nie pojawia się na zakładzie.

- Oczywiście, mieliśmy pewne przywileje. Kiedy szedłem do sklepu z kartkami na mięso, to dostawałem towar pierwszej świeżości – wspomina Jan Tomaszewski. Były też przydziały na mieszkania, chociaż Lesław Ćmikiewicz opowiada, że mieszkanie trzypokojowe otrzymał dopiero po wielu latach.

Niektórzy, jak Jan Banaś, potrafili się wyróżnić, a nawet zaszokować strojem. W jednym z wywiadów były gwiazdor Górnika Zabrze opowiadał, że wzorował się na George'u Beście oraz Beatlesach. Jeździł z drużyną na Zachód i mógł sobie kupować modne ubrania, czym od razu zwracał na siebie uwagę na ulicy. W restauracji zawsze znalazł się wolny stolik, bo przecież gwiazdę Górnika Zabrze znał każdy kelner w okolicy. Banaś miał też czerwonego forda mustanga, którym zwracał na siebie uwagę na Śląsku.

Po mistrzostwach świata w Niemczech kilku piłkarzy kupiło sobie samochody BMW ze specjalnym rabatem z limitowanej serii, przygotowanej przez koncern dla medalistów mistrzostw świata. Takie auta mieli m.in. Antoni Szymanowski, Adam Musiał (niedługo po mundialu rozbił je w wypadku), Grzegorz Lato czy Henryk Kasperczak. O takich samochodach inni Polacy mogli tylko czasach pomarzyć. Lesław Ćmikiewicz na koniec kariery dostał przydział na samochód łada.

Dziś piłkarze nie martwią się o samochody. Stać ich na najnowsze modele, najbardziej prestiżowych aut, a producenci często sami oferują im swoje produkty, byle tylko któryś zechciał zostać ambasadorem marki.

To nie jedyna różnica. Po mistrzostwach świata w Niemczech, czołowe europejskie kluby były gotowe rozkupić całą reprezentację Polski. Władze nie chciały się zgodzić i ostatecznie, jako pierwszy do FC Nantes, wyjechał Robert Gadocha. Dzisiaj też zawodnicy grają o swoją przyszłość, ale nikt im transferów blokował nie będzie. Byle tylko ich ktoś zechciał.

Mogłoby się wydawać, że hotel w Arłamowie gwarantuje ciszę i spokój reprezentacji Polski. Niełatwo tam dojechać, drogi wąskie, kwater w okolicy też nie ma zbyt wielu. Jeszcze kilka lat temu pewnie niewielu kibiców zdecydowałoby się na wyjazd w tamte strony, żeby zdobyć autograf swojego idola. Ale Robert Lewandowski czy Kuba Błaszczykowski mają moc przyciągania, jakiej dawno w polskim futbolu nie było. W chudych latach na zgrupowaniu łatwiej było utrzymać spokój i ciszę.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Sport
Paryż 2024. Dlaczego Adidas i BIZUU ubiorą polskich olimpijczyków
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
sport i polityka
Wybory samorządowe. Jak kibice piłkarscy wybierają prezydentów miast
Sport
Paryż 2024. Agenci czy bezdomni? Rosjanie toczą olimpijską wojnę domową
Sport
Paryż 2024. Kim jest Katarzyna Niewiadoma, polska nadzieja na medal igrzysk olimpijskich
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Sport
Igrzyska w Paryżu w mętnej wodzie. Sekwana wciąż jest brudna