W dziewiątą rocznicę rosyjsko-gruzińskiej wojny Władimir Putin udał się do Abchazji. Władze w Tbilisi protestują i twierdzą, że tym samym Moskwa kontynuuje „politykę okupacji regionu". Wszystko wskazuje na to, że na Kremlu tym się nie przejmują.
– Gwarantujemy bezpieczeństwo, samodzielność i niepodległość Abchazji – powiedział we wtorek Putin podczas spotkania z prezydentem separatystycznej Abchazji. Podczas wizyty w Suchumi podpisano porozumienie dotyczące połączenia abchaskiego MSW z rosyjskim.
Ma to zwiększyć bezpieczeństwo rosyjskich turystów, którzy ostatnio często stawali się ofiarami napadów w Abchazji. W ten sposób wszystkie struktury siłowe separatystycznej republiki znajdą się w rękach Moskwy. Na stałe stacjonuje tam co najmniej 4 tys. rosyjskich żołnierzy, a służby specjalne kontroluje Federalna Służba Bezpieczeństwa Rosji.
– Niepodległość Abchazji to fikcja. Prawie wszyscy mieszkańcy mają paszporty rosyjskie. Ponad 70 proc. lokalnego budżetu pochodzi z rosyjskich dotacji. Moskwa wypłaca tam emerytury i pensje – mówi „Rzeczpospolitej" gruziński publicysta Dimitri Awaliani.
Gdy w sierpniu 2008 roku rosyjska armia zbliżała się do gruzińskiej stolicy, na placu w Tbilisi 150 tys. ludzi nawoływało do pokoju. Udał się tam wtedy prezydent Lech Kaczyński w towarzystwie przywódców Litwy, Ukrainy, Estonii i Łotwy. Prawdopodobnie wizyta ta uratowała gruzińską stolicę i jej mieszkańców. Nie bez znaczenia były też wysiłki francuskiej dyplomacji i osobiste zaangażowanie ówczesnego prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy'ego, który prowadził mediację pomiędzy Moskwą a Tbilisi.