Piotr Zaremba: Logika Kalego zamiast empatii

Jałowa partyjna bijatyka odebrała rodzicom niepełnosprawnych nadzieję. A przecież jeśli ktoś zasługuje na rozdawnictwo z budżetu, to w pierwszym rzędzie oni.

Aktualizacja: 27.05.2018 13:47 Publikacja: 27.05.2018 00:01

Protest w Sejmie trwa już ponad miesiąc. Rodzice i opiekunowie osób niepełnosprawnych mogli w tym cz

Protest w Sejmie trwa już ponad miesiąc. Rodzice i opiekunowie osób niepełnosprawnych mogli w tym czasie odnieść wrażenie, że ich jedynych traktuje się inaczej niż całą resztę społeczeństwa.

Foto: EAST NEWS, Sylwia Olszewska

Wiadomości TVP doniosły triumfalnie na początku tygodnia, że według sondażu ośrodka Polster 62 proc. Polaków (31 – zdecydowanie tak, 31 – raczej tak) opowiada się za zakończeniem protestu opiekunów niepełnosprawnych w Sejmie. Nie umiem ocenić wiarygodności tego badania, ale wierzę, że to możliwe. Dodajmy, że całkiem niedawno 90 proc. Polaków popierało (co prawda według innych sondażowni) postulaty protestujących. I to wydaje się prawdopodobne.

Trudno nie zauważyć, że ten protest jest martwy. Możliwe, że kiedy będziecie czytali państwo ten tekst, już go nie będzie. Zadane pytanie Polster powiązał z przypomnieniem, że jedno z dwóch podstawowych żądań – podniesienie renty socjalnej – zostało już zrealizowane przez rząd. Ilu Polaków wczytywało się w te postulaty, badało, który z nich jest ważniejszy? Liczyło się wrażenie. Z tego punktu widzenia taktyka rządu – coś zrobić, a potem wziąć na przetrzymanie, zmęczyć codziennymi obrazkami – okazała się taktycznie trafna. Nie trzeba było nawet coraz bardziej politycznych deklaracji liderek tego protestu ani szopki z wizytą mówiącego o sobie i o złym PiS-ie Lecha Wałęsy.

Przeraźliwa szarość

W oczach wielu zwolenników rządu po prostu udaremniono zamach na niego. Dla przeciwników to wszystko oczywiście dowód na immanentne zło kryjące się w tej ekipie. W rzeczywistości to bolesny przyczynek do studiowania słabości ludzkiej natury, których demokracja nie likwiduje, a czasem nawet uwypukla. W Polsce doby „średniego PiS" dochodzą patologie sceny politycznej, a co za tym idzie – jakości debaty. Na tle okładania się po głowie niepełnosprawnymi, a czasem okładania po głowie samych niepełnosprawnych, widać je szczególnie dotkliwie.

Zacznijmy od uwagi szczególnie dziś niepopularnej. Jeśli wsłuchamy się uważnie w falę słów, jakie padały z obu stron, znajdziemy w antagonistycznych twierdzeniach i opiniach sporo racji. Ta rzeczywistość złożona z poszczególnych odłamków jest przeraźliwie szara. Wiem, to mało efektowne i skomplikowane.

Prawdą jest, że w roku 2014 sam prezes Jarosław Kaczyński zapewniał na zakończenie poprzedniego protestu w Sejmie, że to nie koniec, że na kolejne postulaty przyjdzie czas po zwycięstwie wyborczym PiS. Prawdą jest też, że komunikat z okolic wyborów (sławna wypowiedź prezydenta Andrzeja Dudy) był prosty: „Jeśli na coś nie dają pieniędzy, to dlatego że nie chcą" (mowa o poprzedniej, rządzącej przez osiem lat ekipie). Nie był to jedyny powód zwycięstwa PiS, ale jeden z ważniejszych. Co więcej, zawierało się w tej formułce ziarno prawdy. Ale nikt nie mówił o ziarnie. Mówiono o całej prawdzie – tym kierowali się choćby lekarze rezydenci, próbując stanąć przed niespełna rokiem do walki nie tylko o swoje zarobki, ale o hojniejsze finansowanie służby zdrowia.

Do tego doszedł ostatni pakiet socjalno-ekonomicznych obietnic Mateusza Morawieckiego. Powodem był po części zamiar wystartowania nowej ekipy rządowej „z czymś własnym", a przede wszystkim uporania się z klątwą spadających lekko sondaży, których powodem były nie złe wyniki ekonomiczne, ale zarzuty natury moralnej i rozmaite kiksy rządzących. Jeśli jednak ten, kto oferuje społeczeństwu drogie prezenty w postaci, przykładowo, sfinansowania szkolnej wyprawki dla dzieci wszystkich obywateli (łącznie z milionerami) czy nawet jak najbardziej pożądanej aktywizacji seniorów, kusi los. Dlaczego inne grupy mają nie stanąć do swoistego przetargu?

Rząd chce dać wszystkim (no, prawie wszystkim), a tu przychodzą ludzie, którzy mają niewiele atutów poza pewną zdolnością budzenia chwilowego współczucia. Kiedy zaś premier z empatią bankowca tylko ich jednych odesłał (i nadal odsyła) do specjalnej „solidarnościowej daniny", determinacja w sprzeciwie musiała nawet wzrosnąć. Dlaczego tylko dla nich trzeba tworzyć dodatkowy podatek, skoro komunikat generalny jest taki, że dzięki fiskalnej skuteczności obecnego rządu i jego socjalnej wrażliwości, wszyscy inni korzystają z „normalnego" budżetu i „normalnych" podatków?

Skąd takie sumy?

Można do woli dyskutować, czy odmowa wypłaty 500 złotych zasiłku na rehabilitację jest rzeczywiście dążeniem do uszczelnienia systemu. I czy lepsze od „rozdawnictwa" nie stałoby się wsparcie rodziców lekami albo sprzętem. Tak twierdzi choćby dr Bawer Aondo Akaa, ekscentryczny kolorowy prawicowiec, ale – było nie było – niepełnosprawny. Chętnie posłuchałbym jego dyskusji z protestującymi.

Zwrócę tylko uwagę, że taki argument, w teorii słuszny, w ustach ministrów tego rządu brzmi mało przekonująco. Na takim „rozdawnictwie" oparty jest przecież program 500+. Jego autorzy zmagali się nie raz i nie dwa z opinią, że ludzie źle skorzystają z przyznanych im pieniędzy. Także program „Wyprawka dla każdego dziecka" zakłada przyznawanie sum, a nie książek czy piórników. Znów niepełnosprawni mogli odnieść wrażenie, że ich jedynych traktuje się inaczej niż całą resztę.

Zwłaszcza że z jednej strony te 500 złotych to bardzo mało. Wystarczy raczej na tydzień niż miesiąc solidnej rehabilitacji. A zarazem opieka nad człowiekiem chorym rodzi problem stałego niedostatku pieniędzy na wszystko. Troska, że „nie wydadzą jak trzeba", może się w tej sytuacji jawić jako szczególnie małostkowa.

Ale stajemy przed konkretnymi sumami. Dyskusja prowadzona jest tak niekomunikatywnie, by nie rzec bełkotliwie, że nie wiemy, o jakie obciążenie budżetu naprawdę chodzi. Przywódcy protestu mówili o mniej więcej półtora do dwóch miliardów. Rząd – o sumie wielkości 9, 10 miliardów. Ta druga wersja ma wynikać z niejasności, komu takie świadczenia by przysługiwały. Ministrowie sugerują, że grupie o wiele większej niż ta, o której mówią protestujący rodzice dorosłych niepełnosprawnych od urodzenia (milion wobec 150–300 tysięcy). Powołują się na, skądinąd niewykonane, orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego nakazujące równe traktowanie różnych adresatów pomocy oraz na zmienne wyroki sądowe. Kompletny bałagan w ustalaniu, kto jest, a kto nie niepełnosprawnym, to z kolei kompromitacja polskiego państwa, bynajmniej nie tylko pisowskiej ekipy.

Jeśli ostateczna suma byłaby tak wielka, można zrozumieć strach Morawieckiego i jego ekipy. Tyle że debata na ten temat toczy się zbyt zdawkowo, jakby przy okazji. No i przynosi ostateczną kompromitację argumentu „jeśli ktoś mówi, że nie ma na coś pieniędzy, nie wierzcie". Skądinąd brak bezstronnych ekspertów, którzy mogliby rozsądzić tak duże rozbieżności, też jest uderzający. Gdzieś ta wiedza zapewne spoczywa. Ale nie ma jej w dostępnej na co dzień domenie publicznej.

Tusk nie był lepszy

Jednocześnie trochę rozumiem zdenerwowanie minister Elżbiety Rafalskiej, która na początku obruszyła się, że obciąża się ją zaniedbaniami nagromadzonymi przez poprzednie 20 lat. Ten rząd cokolwiek zmienił politykę społeczną, owszem, w cieniu najbardziej obciążającego budżet programu 500+, ale przecież nie tylko. I nawet niepełnosprawni coś z budżetu państwa uzyskali, choć zapewne o wiele za mało.

Nieco dziwna wydała mi się głoszona już po kilku dniach teza liderek protestu, przede wszystkim Iwony Hartwich, że rząd Tuska potraktował protest lepiej, przez co skończył się on w 2014 roku szybciej. Możliwe, że w grę wchodzą tu jednak jej sympatie polityczne. Potraktował go przecież tak samo, wybierając sobie arbitralnie do realizacji jeden postulat z siedmiu. Zapewne sama potęga medialna PO podziałała na protestujących onieśmielająco. Czy gdyby wtedy osiągnięto satysfakcję, byłby teraz sens protest „wznawiać"? A przecież słowa „wznowienie" nie używa się w tym kontekście. Trudno uniknąć przy tej okazji dyskusji o bilansie poprzednich rządów.

Możliwe za to, że po obecnej stronie rządowej zabrakło choćby socjotechnicznej zdolności do okazania zwykłego, ludzkiego ciepła. Umiejętności takie posiada choćby niesprawujący żadnej państwowej funkcji poseł Tadeusz Cymański, ale już niekoniecznie nieśmiała minister Rafalska, a tym bardziej prowadząca swoje niejasne gry wicepremier Beata Szydło (po co ma pomagać temu układowi?) czy technokratyczny premier Morawiecki. Pewien mój znajomy skwitował to krótko i cynicznie: jeśli ludzie PiS nie mają pieniędzy, powinni znaleźć swojego Kuronia, który zafundowałby pogadankę, przytulił zbuntowanych do piersi.

Nikogo takiego ten obóz, naprawdę bardziej prospołeczny niż poprzednia władza, nie ma. Ma natomiast sporą dozę instynktownej arogancji i wiary w spiski. Prawicowe portale wolały debatować od pierwszej chwili protestu nad tym, kto za nim stoi (choć w 2014 „stał" za niepełnosprawnymi poseł Mularczyk, posłanka Kempa, a od pewnego momentu prezes Kaczyński). Na pewno nie debatowano nad tym, kto ma rację i jak niepełnosprawnym pomóc. Przekonanie, także znanych autorów, że kto porywa się na tak wspaniałą władzę, musi być złym człowiekiem, mieszało się z metodą socjotechniczną. Tak reaguje się na pisowskiej prawicy na każdy konflikt społeczny, jakiejkolwiek grupy on dotyczy.

Efekt był oczywisty. Szef kancelarii premiera Michał Dworczyk opowiadał niedawno, chyba szczerze, o swoim współczuciu. Ale w internecie znajdzie się już głównie wezwania do usunięcia „okupantów". Kilka razy w podobnym tonie wypowiedzieli się również drugorzędni politycy obozu rządowego.

Spisek kontra płacz Jandy

Kiedy zaś zniknęli z Sejmu rządowi negocjatorzy, pozostał marszałek Kuchciński z wicemarszałkiem Terleckim z małostkowymi szykanami i pytaniami, kto zapłaci za wyżywienie protestujących. Skądinąd za przekonaniem prawicy o spisku – znów wprowadzę element komplikacji – kryje się ziarno prawdy. W roku 2007 pielęgniarki były naprawdę zdeterminowane, aby trwać w białym miasteczku przed Kancelarią Premiera i okupować gabinet premiera Kaczyńskiego, co stało się elementem scenariusza wywrócenia rządu. Kiedy zgłosiły się ponownie ze swymi postulatami za rządów PO, zostały zignorowane, jeśli nie wyśmiane.

Czy to jednak wystarczający powód, by oznaczać każdy konflikt społeczny wyłącznie polityczną matrycą? Nawet gdyby Iwona Hartwich była wprost agentką PO czy Nowoczesnej, upomina się o głodowe wsparcie dla wyjątkowo nieszczęśliwej grupy. Można pytać, czy te 15, a teraz 10 rodzin to wiarygodna reprezentacja, ale czy ktoś inny postawił problem? Jednak w kraju, gdzie wszystko jest partyjną polityką, serca muszą stwardnieć. Nie tylko politykom, ale także wielu wyborcom.

Zarazem ten konflikt wywołał powódź „kalizmu". Krystyna Janda ogłosiła, że płacze razem z matkami uwięzionymi w Sejmie. Czy była gotowa do takiego płaczu w 2014 roku? Internet pełen jest wypowiedzi takich postaci jak posłanka PO Henryka Krzywonos czy prof. Ireneusz Krzemiński piętnujących protest z roku 2014 jako niefortunny, a nawet dwuznaczny moralnie.

Warto zacytować, co pisał wtedy portal NaTemat, dziś w awangardzie walki z rządem także i w tej sprawie. „Rodzice niepełnosprawnych dzieci, którzy zorganizowali w Sejmie protest okupacyjny, z pewnością zasługują na empatię i szacunek. Wątpliwości budzi jednak to, jaką metodę zastosowali. Bo czy teraz każda potrzebująca grupa będzie mogła wymuszać realizację swoich, często słusznych postulatów, blokując sejmowe korytarze? Gdzie jest granica, którą rozdzielimy naprawdę zdesperowanych od tych, którzy chcą poprawić swój los, stosując szantaż moralny?".

Jak tu uznać, że ktokolwiek w polskim życiu publicznym nie gra znaczonymi kartami? Niestety, można to powiedzieć także o zwolennikach rządu, wtedy oburzonych na nieczułość Tuska, dziś gotowych gromić protestujących. W pewnych sferach prześcignęli oni sprzyjających poprzedniej ekipie. Tamtemu protestowi towarzyszył chłód, a czasem narzekania mainstreamu. Dziś tropi się organizatorów protestu jako złych, pazernych ludzi, przy czym prawda miesza się z nieprawdą, obserwacje z plotkami i memami. Podobnej „obróbce" poddano niedawno liderów strajku lekarzy rezydentów – w obu przypadkach w żenujących podchodach uczestniczyła telewizja publiczna.

Dla tej „debaty" charakterystyczny jest kompletny brak dbałości o cokolwiek i kogokolwiek. Tylko plemienne utożsamienie się ze swoimi. Nie ma w niej starcia różnych recept, pomysłów, nawet dających się potwierdzić danych, nie są one potrzebne. Paradoks polega na tym, że – powtórzę – jakaś różnica między kolejnymi rządami istnieje. Warto docenić wysiłki PiS-owskiej ekipy, w celu zmiany natury polityki społeczno-gospodarczej. Ale nawet i to niknie za polityczną łupaniną.

Jednak porażka

I jednak – to moja najbardziej bolesna uwaga – akurat w tym przypadku jałowa bijatyka okazała się skuteczna. Choć chyba sami autorzy rządowej polityki, improwizując, nie byli tego od początku pewni.

Kiedy pacyfikowano lekarzy rezydentów mieszaniną przeczekiwania i deklaratywnych ustępstw, efekt ostateczny pozostał nieznany. Na razie Polacy uznali, że nie wszyscy są pacjentami, a korzyści z innych fragmentów polityki rządowej z bardzo kosztownym 500+ na czele przeważają nad niedogodnościami. Choć nadal czeka się po parę lat na niektóre zabiegi, a inne pozostają niedostępne, zupełnie jak za Platformy, rozbudzone przez rządową propagandę uprzedzenia wobec lekarzy wygrały. Ale możliwe, że wygrały chwilowo. Nasyceni na innych polach wyborcy mogą jednak uznać, że czekanie na dofinansowanie służby zdrowia nie powinno trwać tak długo. Że warto zagłosować na kogoś, kto im obieca szybciej to 6,8 procent PKB (pytanie tylko, czy szczerze).

Tu jest gorzej, bo mamy do czynienia z mniejszością, o której niezbyt miło jest pamiętać. Może liderzy PiS przeczuli takie nastawienie Polaków, może nie, dziś o nim wiedzą – takie są fakty. Dodatkowo niezręczność liderek protestu i arogancka ostentacja opozycji starającej się o maksymalną obecność w bliskim tle pogrążyła szanse tej grupy na szybkie załatwienie jej bolączek.

Niełatwo będzie do nich wrócić. Ciężko szantażować PiS wyborczymi zagrożeniami, bo na razie rządzący nie mają z kim przegrać. No chyba, że coś się odłoży w społecznej podświadomości. Obawiam się, że więcej w niej jednak obsesyjnego budowania dwóch alternatywnych światów, a niewiele elementarnej solidarności wobec najsłabszych.

Wydatki ponad stan

Gazeta Wyborcza" obwieściła, że wydaje się publiczne pieniądze na strzelnice zamiast na niepełnosprawnych. Tego typu atak ma od razu zabarwienie ideologiczne. Sumy są zresztą nieporównywalne (choć odnotujmy, że nawet w przypadku strzelnic padają różne liczby). Ale co ważniejsze, równie łatwo można by użyć podobnego zestawienia na niekorzyść poprzedniej władzy (orliki zamiast zasiłku rehabilitacyjnego – równie efektowne).

Od dawna głoszę tezy skrajnie nieżyciowe. Uważam, że jeśli jeden starszy człowiek będzie w Polsce czekał po kilka lat na usunięcie jaskry (czyli nie zyska prawa do natychmiastowej walki ze ślepotą), każdy wydatek „ponad stan" jest dwuznaczny. Tym bardziej, jeśli choć jedno dziecko umrze z powodu braku potrzebnej operacji. Losu niepełnosprawnych to przekonanie także dotyczy.

Czy „ponad stan" są śpiewające ławki na stulecie Niepodległości? A ukochane przez poprzednią, ale i tak naprawdę każdą władzę, obiekty sportowe? Bardzo możliwe. Polacy chyba nie podzielają mojego nastawienia, choć też nikt nie przedstawił im tej kwestii w tak zerojedynkowy sposób. No i łatwo o popadnięcie w absurd, jaki stał się udziałem zwykle rozsądnego prezesa PSL Władysława Kosiniaka-Kamysza proponującego dla wsparcia niepełnosprawnych likwidację części armii. Znalazłbym parę bardziej oczywistych wydatków do obcięcia i parę dochodów do uzyskania.

Ale nie przedstawiam żadnego scenariusza, czekam na fachowców, którzy pewnie się nie pojawią. Mam za to wrażenie, że coś dobrego byśmy osiągnęli, gdyby w miejsce partyjnej histerii i zajadłości (także ze strony opozycji) pojawiło się rzeczywiste, ludzkie współczucie. Tylko jak to przełożyć na język polityki? A dziś jest nią wszystko.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Wiadomości TVP doniosły triumfalnie na początku tygodnia, że według sondażu ośrodka Polster 62 proc. Polaków (31 – zdecydowanie tak, 31 – raczej tak) opowiada się za zakończeniem protestu opiekunów niepełnosprawnych w Sejmie. Nie umiem ocenić wiarygodności tego badania, ale wierzę, że to możliwe. Dodajmy, że całkiem niedawno 90 proc. Polaków popierało (co prawda według innych sondażowni) postulaty protestujących. I to wydaje się prawdopodobne.

Trudno nie zauważyć, że ten protest jest martwy. Możliwe, że kiedy będziecie czytali państwo ten tekst, już go nie będzie. Zadane pytanie Polster powiązał z przypomnieniem, że jedno z dwóch podstawowych żądań – podniesienie renty socjalnej – zostało już zrealizowane przez rząd. Ilu Polaków wczytywało się w te postulaty, badało, który z nich jest ważniejszy? Liczyło się wrażenie. Z tego punktu widzenia taktyka rządu – coś zrobić, a potem wziąć na przetrzymanie, zmęczyć codziennymi obrazkami – okazała się taktycznie trafna. Nie trzeba było nawet coraz bardziej politycznych deklaracji liderek tego protestu ani szopki z wizytą mówiącego o sobie i o złym PiS-ie Lecha Wałęsy.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie
Plus Minus
Irena Lasota: Po wyborach