Z ostatnich sondaży wynika niezbicie, że Martin Schulz, kandydat na kanclerza z ramienia SPD we wrześniowych wyborach do Bundestagu, ma jednak szanse na pokonanie Angeli Merkel. Już połowa Niemców pragnie zwycięstwa SPD. Za CDU/CSU opowiada się 39 proc. Politolodzy i socjolodzy przekonują zgodnie, że takie wyniki są efektem pojawienia się na nieco skostniałej niemieckiej scenie politycznej nowej postaci znanej do tej pory wyłącznie z działalności w Parlamencie Europejskim. Martina Schulza jest od ponad dwóch tygodni pełno w mediach. Prezentuje się tam jako obrońca zwykłych obywateli, którym nie powodzi się dobrze i którzy mają już dość tych samych twarzy w Bundestagu, telewizji i innych mediach. To zapewnia mu popularność, większą, niż się spodziewano.
W takiej sytuacji do akcji wkroczyła grupa eurodeputowanych CDU z całym katalogiem oskarżeń, podejrzeń, a nawet zarzutów pod adresem Schulza. W berlińskich redakcjach niemieckich mediów pojawił się właśnie dziewięciostronicowy dokument na ten temat. Jest w nim mowa o tym, jak Schulz tworzył wokół siebie dwór w Brukseli, jak zatrudniał ludzi, którzy zamiast pracować dla UE, pracowali wyłącznie na niego, w jaki sposób zarabiał prawie 300 tys. euro rocznie i jak za nic miał obowiązujące w PE przepisy. Miał nawet nie zrezygnować z części nieprzysługującego mu wynagrodzenia. – Naginał zasady rządzące PE jak żaden inny przewodniczący przed nim – twierdzi Inge Gräßle, szefowa Komisji Kontroli Budżetowej, polityk CDU.
Tygodnik „Der Spiegel" opisuje szczegółowo jeden z przypadków, który może świadczyć o niezbyt krystalicznie czystych intencjach Schulza w roli szefa PE. Obejmując pięć lat temu po raz pierwszy stanowisko przewodniczącego PE, zatrudnił funkcjonariusza SPD Markusa Engelsa w biurze komunikacji Parlamentu z miesięcznym wynagrodzeniem 5,2 tys. euro. Problem w tym, że Engels prawie cały rok pracował w Berlinie, a mimo to otrzymywał 16-proc. dodatek do pensji za pracę z dala od kraju, tzn. w Brukseli, gdyż był na etacie Parlamentu. Jakiś czas potem awansował za sprawą Schulza do pracy w innej komórce Parlamentu bez rozpisywania wymaganego prawem konkursu na to stanowisko.
Szef PE miał także zatrudnić swego znajomego Niemca w swym gabinecie z pensją 10 tys. euro miesięcznie. Schulz miał przeznaczać przysługujące mu środki finansowe z kasy Parlamentu na podróże związane z działalnością polityczną na rzecz SPD. Nie zrezygnował również z diet związanych z uczestnictwem w sesjach PE, w chwili gdy parlament nie pracował w okresie kampanii wyborczej w 2014 r. Trzeba przyznać, że niektórych zarzuty nie przekonują.
– Schulz bez wątpienia delektował się władzą i czerpał satysfakcję z jej sprawowania. Jest człowiekiem idei nieprzywiązującym wagi do spraw materialnych – mówi „Rzeczpospolitej" Karol Karski, europoseł z ramienia PiS. Takich opinii jest więcej, ale nie brak też ocen, że jako szef PE nie był neutralny, starając się budować swą przyszłą karierę po drugiej kadencji.