Gabriel Janowski: Najgorszy dla gospodarki był rząd Jerzego Buzka

Rzecznik AWS mówił: o nas i o naszych reformach będą w podręcznikach pisać złotymi zgłoskami. I co? Kasy chorych zlikwidował już rząd Leszka Millera, reforma emerytalna, od początku źle zaprojektowana, załamała się pod własnym ciężarem, a gimnazja likwiduje gabinet Beaty Szydło.

Aktualizacja: 18.12.2016 12:56 Publikacja: 15.12.2016 14:53

Byłem jedynym politykiem, który o coś walczył – mówi Gabriel Janowski. Ulubiony sposób walki to okup

Byłem jedynym politykiem, który o coś walczył – mówi Gabriel Janowski. Ulubiony sposób walki to okupowanie, np. sejmowej mównicy.

Foto: Rzeczpospolita, Bartłomiej Zborowski

"Plus Minus": Jest pan liderem partii bez partii, politykiem poza parlamentem. Czym pan wypełnia czas?

Gabriel Janowski, były minister rolnictwa w rządach Jana Olszewskiego i Hanny Suchockiej: Przymierze dla Polski zostało skreślone z rejestru partii politycznych, ponieważ nie złożyliśmy na czas sprawozdań. Ale kiedy Polska będzie prawdziwie w potrzebie, zaproponujemy Przymierze dla Polski. Dziś zajmuję się propagowaniem znaku najwyższej jakości polskiej żywności, który ma promieniować także poza naszymi granicami – Polish Quality Food. Chciałbym, żeby to był początek polskiej jakości w ogóle – Polish Quality, bo nie tylko żywność mamy znakomitą. Wyrazem tego jest triada – polski stół, polska rodzina w polskim domu. Promujemy zdrową żywność, organizujemy rozmaite warsztaty, np. serowarskie, albo wykłady, jak przyrządzić kaczkę czy gęś, która jest znakomitym daniem i bardzo ekologicznym, jeżeli jest chowana tradycyjnie.

Brzmi to bardzo smakowicie. Zastanawiam się, jak to możliwe, że żyjąc w tych smakach i jakości, ni z tego, ni z owego przerzuca się pan na politykę i uczestniczy w protestach.

Powołujemy Instytut Polskiej Jakości, rozwijamy program witalizacji polskiej wsi. To, co robię, jest polityką. Polityk musi mieć wizję i misję – mam jedno i drugie. To nie jest kwestia podniebienia! W liberalnym świecie polskie rolnictwo nie sprosta konkurencji żywności produkowanej metodami przemysłowymi, w imię taniości, a w zamian ludzie kupują gadżety. Tak dzieje się nie tylko za oceanem, ale też na Ukrainie, gdzie wchodzą zachodnie firmy, i w Rosji! Jednocześnie na świecie jest rynek 700 milionów konsumentów, którzy chcą zapłacić więcej za zdrową żywność najwyższej jakości. My mamy po temu warunki, nieskażone środowisko naturalne, kompetencje i tradycje.

Jaką wizję pan miał, gdy zostawał pan senatorem w 1989 roku?

Polski rozwijającej się gospodarczo w zrównoważony sposób, nie według modelu stricte kapitalistycznego. W czasach PRL miałem okazję studiować w Holandii i widziałem złożoność tego systemu. Byłem za gospodarką wolnorynkową i własnością prywatną, ale już w 1989 roku nie wierzyłem w istnienie czystego wolnego rynku, choć wmawiano nam, że on istnieje. To była nieprawda! Mrzonki doktrynerskich teoretyków. Dziś świat przyznaje nam rację. Jako wiceprzewodniczący Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego opowiadałem się za prywatyzacją przedsiębiorstw, ale z udziałem polskiego kapitału i pracowników.

Rząd Tadeusza Mazowieckiego, wasz rząd, stawiał raczej na strategicznego inwestora, czyli kapitał zagraniczny.

To prawda, wszyscy ulegli magii Jeffreya Sachsa, który powiedział, że psu ogona nie tnie się na raty, tylko trzeba to zrobić jednym cięciem, co miało oznaczać, żeby nie bawić się w żadne akcjonariaty pracownicze, tylko od razu postawić na inwestorów strategicznych, czyli zagranicznych. Byłem jednym z nielicznych, którzy to krytykowali.

Podobno wszystkie te przedsiębiorstwa były przestarzałe, zdekapitalizowane i bez strategicznego inwestora by nie pociągnęły w gospodarce wolnorynkowej.

To nieprawda. Mieliśmy nowoczesny przemysł cementowy, który został rozprzedany. Pytam się, kto sprzedaje cementownie, wiedząc, że musimy wybudować tysiące mieszkań i tysiące kilometrów dróg? Tylko zdrajcy. Leszek Balcerowicz zdusił rodzimy handel, otwierając rynek dla zagranicznych sieci. A gdyby proces budowy wolnego handlu w Polsce potrwał jeszcze ze trzy lata, to nastąpiłaby poważna kumulacja kapitału i ci drobni handlowcy staliby się ważnymi graczami gospodarczymi. Młodych ludzi zaraz po szkołach wysyłało się na bezrobocie, zamiast zachęcać ich do drobnej przedsiębiorczości.

I co na to koledzy z OKP, rząd?

Pani Małgorzata Niezabitowska, rzeczniczka rządu, odsądzała mnie od czci i wiary. Gdy ja mówiłem o minimalnych cenach gwarantowanych, to ona mówiła, że trzeba by dać i pensję minimalną. A dlaczego nie? To też jest element państwa solidarnego. Myśmy już w 1990 roku robili pierwsze blokady w obronie mleczarstwa. Jako szef NSZZ Rolników Indywidualnych Solidarność wiedziałem, jak ta bezwzględna liberalna polityka uderza w wieś. Z dnia na dzień zniesiono pomoc dla rolnictwa, cła na żywność i wprowadzono nowe reguły kredytowania, zatapiając tym samym naszą rodzimą wytwórczość. To dzięki naszym stanowczym działaniom mleczarstwo się ostało jako rodzimy biznes. Żadnego innego znaczącego przetwórstwa w polskich rękach nie ma. Dzięki tym blokadom wytargowaliśmy wtedy od Balcerowicza 800 ówczesnych miliardów złotych na wzmocnienie mleczarstwa.

Ale o PGR-y pan nie walczył. Niektórzy politycy przyznają dzisiaj, że ich likwidacja została przeprowadzona na granicy znieczulicy społecznej.

To nieprawda. Nie znieczulicy, tylko kompletnej bezmyślności. Walczyłem o PGR-y. Gdy zostałem ministrem rolnictwa w rządzie Jana Olszewskiego, symbolicznie odwiedziłem rolnika indywidualnego i państwowe gospodarstwo rolne. Uważam, że zniesienie z dnia na dzień dotacji dla PGR-ów było nierozumnym i skrajnie nieodpowiedzialnym działaniem. Cały ich dochód był z dotacji państwowych, nie z rynku. Zatrudnienie 14 osób na 100 hektarów to był socjal i maskowanie ogromnego bezrobocia. Jeżeli z dnia na dzień zmienia się reguły funkcjonowania jakiegoś przedsiębiorstwa, to ono nie ma szansy przetrwania. I one nie przetrwały. Bohdan Cywiński, widząc z bliska katastrofę PGR-ów na Suwalszczyźnie, napisał wtedy w „Rzeczypospolitej": „boję się, żeby na tym szczególe, pozornie drugorzędnym, nie poślizgnęła się Polska". W moim zespole w ministerstwie przyjęliśmy program stopniowej restrukturyzacji PGR-ów, tworzenia akcjonariatów pracowniczych, które przejęłyby te przedsiębiorstwa, i upełnorolnienia gospodarstw indywidualnych. Niestety, w rządzie Jana Olszewskiego i Hanny Suchockiej nie było zrozumienia dla tych problemów.

Wspominał pan o rządzie Jana Olszewskiego, w którym był pan ministrem rolnictwa. Jak pan z perspektywy czasu ocenia tamten gabinet?

Rząd Jana Olszewskiego nie spełniał kryterium skutecznego gabinetu. Był mniejszościowy, a premier nie dość stanowczo dążył do zbudowania większości. Tymczasem jeżeli się podejmuje działalność konfrontacyjną wobec niektórych środowisk, a tamten rząd je podejmował, to trzeba mieć stabilną większość w Sejmie. Po dwakroć zwracałem się do pana Olszewskiego, że nasz rząd osiada na mieliźnie, że zostało nam zaledwie kilka miesięcy na zbudowanie zaplecza w Sejmie, bo inaczej upadniemy. Za każdym razem słyszałem, że mam rację, ale żadne działania za tym nie szły.

A pod względem gospodarczym czy to był lepszy rząd niż Tadeusza Mazowieckiego?

W rządzie Jana Olszewskiego nikt nie był zainteresowany gospodarką. Ja w tym rządzie osiwiałem, bo posiedzenia Rady Ministrów to była istna tortura. Z drugiej strony podejmowano dziwne decyzje. Kiedyś na Radzie Ministrów omawiano sprawę sprzedaży FSM, czyli małego fiata Włochom. Pytałem ówczesnego ministra finansów Andrzeja Olechowskiego, jaki jest sens sprzedawać to przedsiębiorstwo Włochom, i to jeszcze z dużym bonusem. A on na to, że nie mamy menedżerów zdolnych do zarządzania takimi firmami. Powiedziałem, że w to nie wierzę, ale nawet jeżeli to prawda, to można odpowiednich menedżerów sprowadzić z zagranicy. Usłyszałem od premiera: jeżeli nie sprzedamy, to nasi zagraniczni partnerzy powiedzą, że nie jesteśmy prozachodni.

Bezpośrednią przyczyną upadku rządu Jana Olszewskiego była lustracja osób na szczytach władzy. Był pan jednym z uczestników nocnego spotkania u prezydenta Lecha Wałęsy, gdy zdecydowano o odwołaniu rządu Olszewskiego.

To prawda, ale moja rola została przedstawiona fałszywie. Nie opowiedziałem się za odwołaniem gabinetu. Zostałem zaproszony na to spotkanie jako ostatni. Gdy przyszedłem, Wałęsa powiedział, że Olszewski chce przeprowadzić zamach stanu i spytał, czy wyrażam zgodę na zmianę rządu. Odpowiadam, że ja jako Gabriel Janowski nie, a co zdecyduje klub, tego nie wiem. Uważałem jednak, że lustracja najważniejszych osób w państwie przy ówczesnym stanie rządu i ówczesnej sytuacji politycznej było skrajną nieodpowiedzialnością. Na dodatek wskazano jako agentów SB prezydenta, marszałka Sejmu, ministrów. Byliśmy na krawędzi. To na lata pogrzebało ideę lustracji.

A rząd Hanny Suchockiej?

Ten rząd był sprawny i będąc ministrem, sporo dla rolnictwa zrobiłem. Przykładowo udało mi się wówczas utworzyć fundusz oddłużenia rolników. Skorzystało z tego ponad 30 tys. osób. A ponadto uruchomiliśmy od zera Agencję Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, kredyty bonifikowane, ceny minimalne i ochronę rynku wewnętrznego. Rolnictwo stanęło na nogi, a kiedy ruszyła lawina dopłat unijnych, to nikt z liberałów jakoś nie popełnił harakiri. Stawaliśmy się normalnym państwem, rolnictwo poszło do przodu, chociaż był to rozwój „wyspowy". Ale były też mocne przeciwności. Pamiętam na przykład, kiedy Rada Ministrów na mój wniosek podjęła decyzję o ograniczeniu importu drobiu, który w owym czasie niszczył polskie drobiarstwo, zaczęto wywierać na mnie naciski. Decyzja zapadła we wtorek, a w środę dzwoni do mnie ambasador amerykański z żądaniem spotkania. I na tym spotkaniu pyta mnie: jak pan śmiał wprowadzić ograniczenia na import drobiu, to bije w moich farmerów. Na co mu odpowiedziałem: musi pan zrozumieć, że ten import szkodzi moim rolnikom. Ale moi taniej produkują – mówi ambasador. Na co odparłem: moi też będą tanio produkować, gdy dostaną stosowny kredyt, technologie itd.

I tak się rozstaliście pokłóceni?

Tak. Ale kilka dni później ambasador znowu mnie odwiedził i już do drzwi mówi: panie Gabrielu byłem w emocjach, bardzo pana przepraszam. Zachował się z klasą. Ale wiem, że takie pranie mózgu w rozmaitej formule przechodzili kolejni ministrowie i premierzy. Sączono im do głów, że trzeba być życzliwym dla Zachodu. Kiedyś ambasador Holandii powiedział mi, że to, co robimy z rolnictwem, jest szkodliwe dla kraju. Obcy widzieli, co się dzieje, a nasi nie reagowali.

Czy Hanna Suchocka była dobrym premierem?

Była kompletnie nieprzygotowana do pełnienia tej funkcji, ale jak mówiłem, jej rząd był sprawny. Mało kto wie, że zanim ten rząd powstał, pięć ugrupowań centroprawicowych miało wydelegować kandydata na premiera. I w tajnych wyborach wskazano mnie na pierwszym miejscu, a Lecha Kaczyńskiego na drugim. Gdy Mazowiecki się o tym dowiedział, szybko porozumiał się z liberałami, sprowadzili panią Suchocką z Londynu i to ona została premierem. Ale najgorszy dla gospodarki był rząd Jerzego Buzka.

Dlaczego?

Stał się wręcz likwidatorem polskiego przemysłu. Oni sprzedawali wszystko jak leci. W pierwszym roku rządów Buzka dochody z prywatyzacji wyniosły ok. 6 mld zł, w drugim ok. 14 mld, a w trzecim już 27 mld zł, by w czwartym spaść do 6 mld zł. Kto sprzedaje banki czy największego krajowego ubezpieczyciela z bazą danych? Za psie pieniądze!

Banki potrzebowały zastrzyku kapitału.

W porządku, ale nie należało oddawać ich za półdarmo. Na przykład, jaki kraj sprzedaje swoją elektrociepłownię spółce należącej do innego państwa? Przecież to była aberracja. To w tamtych czasach okupowałem ministerstwo przekształceń własnościowych i mównicę sejmową, protestując przeciwko sprzedaży banków, ziemi, energetyki i cukrowni.

To prawda, był pan czarnym snem wszystkich ministrów przekształceń własnościowych.

I zapłaciłem za to wysoką cenę. Na moją działalność polityczną była nałożona blokada medialna. A ten incydent, kiedy pan Zygmunt Hortmanowicz (lekarz i polityk, minister środowiska w rządzie Hanny Suchockiej – przyp. red.) podał mi środki odurzające i przyprowadził do dziennikarzy, żeby mnie skompromitować, był najlepszym dowodem, że naruszałem interesy możnych tego świata.

Mówi pan o 2000 roku, o dniu, w którym odbywało się spotkanie w Sejmie związane z pana wnioskiem w sprawie odwołania Emila Wąsacza, ministra skarbu, a pan dziwnie się zachowywał – podskakiwał pan, całował wszystkich po rękach itd.

Tak, mówię właśnie o tym wydarzeniu. Uznano, że tak dalece naruszyłem interes wielkich grup kapitałowych, że trzeba mnie zlikwidować albo przynajmniej skompromitować. Zwróciłem się do marszałka Macieja Płażyńskiego i do UOP, żeby zostało wszczęte postępowanie w tej sprawie. Nie było żadnej reakcji. Nikt nie chciał mi pomóc, bo uznano, że jestem jedynym facetem, który to wszystko może zawrócić.

Jednoosobowo?

Miałem swoje środowisko i bardzo wysokie poparcie społeczne – 76 proc. wg OBOP na koniec 1999 roku! Ludzie wiedzieli, że reprezentuję polski interes narodowy. Dlatego śmiem twierdzić, że ci, którzy polskie życie polityczne kontrolują, chcieli mnie z niego wyeliminować.

Bardzo krytycznie ocenił pan rząd Jerzego Buzka, a przecież miał on swoje zasługi. Był to rząd reformatorski.

Reform rzeczywiście było dużo. Mieliśmy naradę w Mierkach, podczas której powiedziałem: proszę państwa, nie można rozwijać tak szerokich reform bez przygotowania. Zróbmy dwie ważne reformy, a jeżeli je zrobimy dobrze i ludzie pozytywnie je ocenią, to wybiorą nas na drugą kadencję. Poparli mnie wtedy tylko Jan Łopuszański i Romuald Szeremietiew. Natomiast Piotr Żak, rzecznik AWS, powiedział: o nas i o naszych reformach będą w podręcznikach pisać złotymi zgłoskami. I co? Kasy chorych zlikwidował już rząd Leszka Millera, reforma emerytalna od początku źle zaprojektowana załamała się pod własnym ciężarem – rząd Donalda Tuska to tylko przypieczętował, a gimnazja likwiduje rząd Beaty Szydło.

Została jeszcze reforma administracyjna.

Najgłupsza ze wszystkich. Tych 49 województw małych było akurat na miarę obywatela. Zrobiono wielkie regiony, z którymi obywatel się nie utożsamia, i setki powiatów, bo Unia Wolności, która miała władzę na poziomie województw, chciała zyskać wpływy na poziomie powiatowym. A dzisiaj kogokolwiek pani spyta, to powie, że ten poziom samorządu jest bez sensu. Osobiście byłem zwolennikiem starego układu, czyli 49 województw i związków gmin powoływanych do realizacji zadań ponadgminnych.

A skąd pana zdaniem brał się ten pęd do reformowania w AWS?

Stąd, że tam nie było myślenia strategicznego, wizji. Nikt się nie zastanawiał, czy te reformy da się skutecznie zrealizować i czy społeczeństwo jest zaakceptuje. Poza tym nie można robić reform o charakterze ustrojowym bez porozumienia się z opozycją. Przepychanie ich przez Sejm tylko na tej zasadzie, że ma się większość, skutkuje tym, że przychodzi nowa większość i wszystko wywraca do góry nogami. Rząd Gerharda Schrödera uregulował niemiecki rynek pracy, chociaż bardzo długo musiał to negocjować z opozycją i iść na trudne ustępstwa. Ale Niemcy na tym skorzystały. A u nas co rząd, to przewrotka.

Uważa pan, że na przykład PO w sprawie podwyższenia wieku emerytalnego mogła się dogadać z PiS, a PiS z PO?

Gdyby to byli dojrzali, odpowiedzialni politycy, toby się dogadali, ale ani po jednej, ani po drugiej stronie takich nie było. Już w 2004 roku powiedziałem, że polską politykę toczy gangrena prywaty. I że nie ma w Sejmie ani jednej partii, ani jednego klubu, w którym rozmawia się prawdziwie po polsku i o Polsce. Gdy moja partia głosiła hasło „Brońmy narodu, wiary i ziemi", to się ze mnie śmiano, że nie ma takiej potrzeby i wszystko idzie dobrze. A teraz co jest? Trzy miliony obywateli utraciliśmy, bo wyjechali z Polski, a ziemię wyprzedawaliśmy za grosze. Dzisiaj wielu polityków bije się w piersi, Marcin Król napisał książkę „Byliśmy głupi". Kto był głupi, ten był głupi. Byłem jedynym politykiem, który o coś walczył.

Nie może pan wszystkiego potępić w czambuł.

Nie potępiam, tylko mówię o utraconych szansach. Sprzedaliśmy nasz cały majątek, utraciliśmy rodzimą wytwórczość i dopiero teraz z mozołem to odbudowujemy, z rolnictwa nie uczyniliśmy dziedziny korzyści prawdziwie narodowych. To są te stracone szanse. Uratowałem polskie cukrownie. Spółka Polski Cukier, która powstała wbrew politykom, mediom i autorytetom, w ciągu czterech ostatnich lat wypracowała 1,5 mld złotych dywidendy. To ja biłem się o STOEN. Niestety, sprzedano go, ale uratowałem grupę G8 przed sprzedażą. Dzięki temu powstała grupa Energa warta 8 mld. zł.

Ale pana metody działania były mocno kontrowersyjne. Okupował pan mównicę sejmową, z której został pan siłą usunięty. Innym razem zostawił pan na mównicy woreczek i powiedział, że to wąglik, rózgi dla premiera i prezydenta i podpisy obywateli. Dlaczego pan to robił?

W tym woreczku były podpisy 40 tys. obywateli przeciwko sprzedaży STOEN-u. Mam je do dzisiaj. A że akurat była afera wąglikowa, to może mi się tak powiedziało o tym wągliku i o tych rózgach. Ale to też przyciągało uwagę mediów, a ja byłem ciągle blokowany medialnie. Więc to nie było takie bez sensu. A wie pani, że za okupację mównicy marszałek Sejmu Marek Borowski odebrał mi na trzy miesiące pobory poselskie?

A jak to się stało, że po AWS związał się pan z Ligą Polskich Rodzin?

Musieliśmy jako Przymierze dla Polski szukać sojuszników. Ale szybko się przekonałem, że w LPR nie było z kim współpracować. Roman Giertych, lider Ligi, był politykiem aroganckim, nastawionym wyłącznie na grę. Liga w ogóle nie wierzyła w wygraną, chciała tylko przekroczyć 3 proc. poparcia, żeby dostać pieniądze z budżetu na działalność. Wojciech Wierzejski, prawa ręka Giertycha, mówił o tym z całą szczerością. A gdy mimo wszystko wygraliśmy, to zaraz po wyborach zaczęto mnie ograniczać. Proszę sobie wyobrazić, że nawet nie poinformowano mnie o pierwszym posiedzeniu klubu i gdyby nie zadzwonił do mnie Łopuszański, który chciał ze mną przed klubem porozmawiać, to w ogóle bym się tam nie zjawił. Poszedłem na klub, zostałem wybrany na wiceprzewodniczącego, zaproponowałem powołanie ośrodka studiów i analiz, żebyśmy mieli zaplecze intelektualne i patrzę, że nikogo to nie obchodzi. Gdy dochodzi do referowania spraw rolnictwa, wyznaczają kogoś innego. A gdy wystąpiłem w obronie STOEN-u i G8 obaj Giertychowie byli przeciwko mnie. Po tym wystąpiłem z Klubu LPR.

Wtedy zbliżył się pan do PiS?

PiS nie był zainteresowany współpracą ze mną, chociaż ta partia w swojej koncepcji Polski solidarnej była mi bliska. Jarosław Kaczyński mówił o mnie, że jestem człowiekiem ideowym. Raz kandydowałem z listy PiS do europarlamentu. Choć mam żal, że gdy Polskę rozprzedawano, a ja się temu sprzeciwiałem przez 13 dni, okupując w desperacji Ministerstwo Skarbu, to w tych dramatycznych chwilach żaden z polityków nie powiedział: Gabriel, masz rację, jesteśmy z tobą.

—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

"Plus Minus": Jest pan liderem partii bez partii, politykiem poza parlamentem. Czym pan wypełnia czas?

Gabriel Janowski, były minister rolnictwa w rządach Jana Olszewskiego i Hanny Suchockiej: Przymierze dla Polski zostało skreślone z rejestru partii politycznych, ponieważ nie złożyliśmy na czas sprawozdań. Ale kiedy Polska będzie prawdziwie w potrzebie, zaproponujemy Przymierze dla Polski. Dziś zajmuję się propagowaniem znaku najwyższej jakości polskiej żywności, który ma promieniować także poza naszymi granicami – Polish Quality Food. Chciałbym, żeby to był początek polskiej jakości w ogóle – Polish Quality, bo nie tylko żywność mamy znakomitą. Wyrazem tego jest triada – polski stół, polska rodzina w polskim domu. Promujemy zdrową żywność, organizujemy rozmaite warsztaty, np. serowarskie, albo wykłady, jak przyrządzić kaczkę czy gęś, która jest znakomitym daniem i bardzo ekologicznym, jeżeli jest chowana tradycyjnie.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Zanim nadeszło Zmartwychwstanie
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie