Obie produkcje mają ze sobą wiele wspólnego. Choć jedna skupia się na seryjnych mordercach i socjopatycznych zabójcach, a druga na brudnej polityce, łączy je podmiot opowieści – ludzie pozbawieni empatii, skrupułów i wyprani z emocji. To po prostu seriale o psychopatach, tych w garniturach i tych ze społecznych nizin.

„Mindhunter" opowiada o narodzinach zawodu profilera. W latach 70. w FBI, nieco przypadkowo, dzięki determinacji dwóch funkcjonariuszy niższego szczebla powstał tam oddział behawiorystyki. Jego założyciele rozmawiali z wielokrotnymi mordercami, próbując ustalić motywy ich postępowania. Ostatecznym celem było stworzenie profili psychologicznych przestępców, tak by w przyszłości śledczy szukający zabójców byli w stanie zawęzić krąg potencjalnych podejrzanych.

Siłą rzeczy nie jest to serial dla ludzi o słabych nerwach. Odwołuje się do prawdziwych zbrodni najbardziej zdegenerowanych morderców w XX-wiecznej historii Stanów Zjednoczonych. W pierwszym sezonie pojawiają się m.in. Adam Kemper, Jerry Brudos, Monte Rissel i Richard Speck. Stężenie perwersji, grozy i przeróżnego typu zboczeń jest naprawdę wyjątkowo duże. To jednak nie serial sensacyjny, ale porządne, gęste kino psychologiczne spod znaku Davida Finchera. Osoba producenta jest kolejnym elementem łączącym „Mindhuntera" z „House of Cards" i kolejnym powodem, dla którego warto obejrzeć najnowszą produkcję Netflixa. O ile nasza psychika jest w stanie bez skutków ubocznych tak głęboko zanurzyć się w mroku.

„Mindhunter", twórca: Joe Penhall, Netflix 2017

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95