Obywatele Europy
Ich filmy wychodzą w świat, są zapraszane na zagraniczne festiwale. „Plac zabaw" znalazł się w głównym konkursie w San Sebastian, „Fale" trafiły do Karlowych Warów, „Baby Bump" – do Wenecji, „Ostatnia rodzina" – do Locarno.
30-latkowie nie mają kompleksów. Już w okolicach matury stali się obywatelami Unii Europejskiej. – Kino nie zna granic – powtarzał Tomasz Wasilewski, który przy „Zjednoczonych stanach miłości" pracował z rumuńskim operatorem Olegiem Mutu. Dziś robią razem następny film.
Muzykę do „Mojej Woli" Bartosza Kowalskiego napisał Angelo Badalamenti, do „Placu zabaw" – Kristian Eidnes Andersen.
– Wysłałem e-maila do agentki Badalamentiego, następnego dnia on sam odpisał, żebym przysłał zmontowany film: jeśli mu się spodoba, pomoże. I tyle – w telegraficznym skrócie, bo emocji było przy tym bardzo dużo. Z Kristianem Eidnesem Andersenem podobnie, ma roboty po uszy, ale jest niesamowity. Chciałbym z nim zrobić następny film.
U Maślony zagrał znany duński aktor Nicolas Bro. – Wysłaliśmy list do jego agencji bez większej wiary, że się zgodzi – opowiada reżyser. – Nagle przyszła odpowiedź, że przeczytał scenariusz i chce wystąpić.
Kuba Czekaj swój pierwszy film zrealizował we włoskim Biennale College. – Pomyślałem: spróbuję – wspomina. – Z koleżankami ze szkoły, producentkami Magdą Kamińską i Agatą Szymańską, przygotowaliśmy projekt.
Do finału zostało dopuszczonych dziesięć filmów, wsparcie dostały trzy. Premiera „Baby Bump" odbyła się festiwalu w Wenecji.
Młodzi reżyserzy marzą, by kiedyś pracować na Zachodzie, zderzyć się z odmienną kulturą, skosztować innych warunków produkcyjnych. Ale jednocześnie wszyscy mówią, że ich miejscem jest Polska. – Nie jestem nacjonalistą zamkniętym na świat, wręcz przeciwnie. Ale w Polsce wiem, że jestem u siebie. To mój grajdoł, mój TVN 24. To wszystko jest moje – powiedział mi Bartek Kowalski.
Gdy pytam Piotra Domalewskiego, czy kiedykolwiek myślał o wyjeździe z kraju, odpowiada: – Może i tak, ale dokąd miałbym jechać i po co? Tyle lat mi zajęło, żeby zrozumieć to, co się dzieje tutaj. A ludzie wszędzie są podobni. Czasem tylko, gdy żyją w ciepłym klimacie, stają się weselsi. Ale ja lubię deszcz i chłód, więc wyjazd na stałe nie miałby sensu. Poza tym w dniu wejścia Polski do Unii Europejskiej uwierzyłem, że to świat przyszedł do mnie.
Są zdeterminowani i ambitni. Większość z nich nie wybiera łatwej drogi. – Życie ułożyło mi się na tyle szczęśliwie, że nigdy nie musiałem chałturzyć. Nie chcę się zajmować pierdołami. Zawsze tak czułem, ale po „Ostatniej rodzinie" mogę o tym mówić głośniej – twierdzi Matuszyński, który ostatnio z Kasią Adamik zrealizował serial „Wataha" i przygotowuje się do filmu o Grzegorzu Przemyku, na podstawie książki Cezarego Łazarewicza „Żeby nie było śladów".
Kuba Czekaj, tylko raz, gdy finansowo było bardzo trudno, omal nie zgodził się na reżyserowanie czegoś, do czego nie miał przekonania: – Pomyślałem potem: „Prawie powiedziałeś: tak, bo chciałeś, żeby ci było ciepło w pupę". A przecież fajnie, jak jest ciepło, ale dzięki temu, że robi się coś istotnego. Nie chcę mieć poczucia, że pracuję wyłącznie dla pieniędzy. Film zostaje na zawsze. Jest zapisem naszego widzenia kina i świata. Może wyjść różnie, może być pełen błędów, grafomanii, ale nie chcę się go wstydzić.
Gdy Paweł Maślona przygotowywał się do „Ataku paniki", zrobił kilka odcinków serialu „Mąż czy nie mąż". Producent chciał go wypróbować, a on miał głód roboty, bo po szkole nie stanął za kamerą przez trzy lata. – Zawsze kusi spotkanie z aktorami, z ekipą, z atmosferą planu zdjęciowego. I cieszę się, że miałem takie doświadczenie – mówi dziś. – Jednak niekoniecznie muszę je powtarzać. Autorski, solidnie napisany serial na wzór tego, co robią Amerykanie, może być fantastyczny. Ale nie obyczajówka typu on ją trochę kocha, a trochę nie.
Wszyscy nadspodziewanie poważnie myślą o życiu i pracy. Niektórzy, jak Jan Matuszyński czy Grzegorz Zariczny, założyli rodziny, mają dzieci, a one – jak mówią – nadały sens ich życiu. Z Pawłem Maśloną pracuje żona jako kierowniczka produkcji. Zariczny razem z żoną założył firmę i produkują filmy. Poza nim wszyscy przeprowadzili się do Warszawy, to miasto pozwala poczuć się w centrum filmowego przemysłu, ale i zmusza do wysiłku.
Ciężko pracują, są w wiecznym pędzie. Kiedyś Jan Komasa powiedział mi: – Muszę biec. Boję się stanąć, zamrzeć w bezruchu. Jestem jak rekin, który żyje tylko wtedy, gdy płynie.
To samo usłyszałam od Kuby Czekaja: – Chciałbym wciąż dalej, skuteczniej, ciekawiej. Jest we mnie kocioł emocji. I głód. Żeby zaraz robić następny film.
Piotr Domalewski, który nie tylko kręci filmy, ale pisze sztuki teatralne, występuje jako aktor i gra w kapeli, mówi, że nie jeździ na wakacje, bo potem musiałby nadrabiać zaległości. Pracować dwa razy więcej, dwa razy dłużej. Przyznaje, że śpi najwyżej sześć godzin na dobę. – Pewnie nadaję się na terapię – śmieje się. – Nie umiem odpoczywać, może to jakaś skaza.
Nie zawsze mają czas na życie prywatne. – Na razie myślę, że trzeba wybierać: albo żyjesz, albo pracujesz – mówi Czekaj. – Nikt za ciebie filmu nie zrobi, a piwko i kolejne kawki w tym nie pomagają. Ale życie jest cholernie ważne. Jeśli człowiek się od niego odcina, przestaje mieć skąd czerpać.
Bartek Kowalski w czasie pracy nad „Placem zabaw" stracił czucie w rękach, trafił do szpitala, lekarze podejrzewali stwardnienie rozsiane. Okazało się, że to „tylko" nerwica. – Kończyłem film. Ukrywałem stres, ale organizm nie dał się oszukać – przyznaje. I zaraz dodaje: – Traumatyczne wspomnienia tamtych dni pomagają mi dzisiaj nie być smutnym, wkurzonym facetem. Bo uświadamiam sobie, że film, odrzucony scenariusz, brak nagrody na festiwalu to nie są problemy. Kiedy zajrzysz na oddział onkologii i zobaczysz tam młodych ludzi, kiedy sam stajesz w obliczu śmierci albo ciężkiego kalectwa, wszystko staje się nieważne. Może był mi potrzebny taki zimny prysznic, który zmienia perspektywę patrzenia na wszystko.
Dziś jednak na co dzień towarzyszy im lęk. – Obecny czas jest na maksa trudny – przyznaje Maślona, który pisze na Facebooku posty z komentarzami bieżących wydarzeń. – Widzę, z jaką dezynwolturą władza łamie prawo. Jak łatwo sięga się po język nienawiści – po tych „komunistów i złodziei", „zdrajców", „resortowe dzieci".
Jedni spotykają się więc na manifestacjach, inni ich unikają, ale wszyscy martwią się, co dalej. W życie kolejnego pokolenia Polaków wdarła się polityka. W życie filmowych artystów też. Przygotowują kolejne projekty. Oni i następni 30-latkowie, którzy już szykują się do długometrażowego debiutu. Absolwenci szkół w: Łodzi, Warszawie, Gdyni, Katowicach. Otwarta na świat, wrażliwa i twórcza generacja. Miejmy nadzieję, że ich lotu ku kolejnym sukcesom nic nie przerwie. ©?