Siedem żyć - sylwetka Andrzeja Gołoty

Andrzej Gołota w Ameryce do dziś jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych Polaków. W kraju jego nazwisko wciąż przyciąga ludzi przed telewizory.

Aktualizacja: 11.07.2018 20:36 Publikacja: 11.07.2018 00:01

Gołota – Riddick Bowe, czyli przepustka do historii

Gołota – Riddick Bowe, czyli przepustka do historii

Foto: Al Bello/Getty Images

11 lipca 1996 roku Andrzej Gołota stoczył słynną pierwszą walkę z Riddickiem Bowe, przegrywając przez dyskwalifikację z powodu ciosów poniżej pasa. W rocznicę tego wydarzenia przypominamy tekst Janusza Pindery z 2014 roku.

Andrzej Gołota pożegna się z nami w sobotę. Jego rywalem w czterorundowym pokazowym pojedynku będzie Danell Nicholson, kiedyś nadzieja amerykańskiej wagi ciężkiej. Gołota pokonał go już przed czasem w 1996 r. w Atlantic City. Ich walkę pokazała wtedy telewizja HBO, a wygrana z olimpijczykiem z Barcelony otworzyła Polakowi drogę do kolejnych wielkich pojedynków. Uderzenie głową, które ścięło z nóg Nicholsona, wszyscy, którzy oglądali tę walkę, pamiętają doskonale. Takimi właśnie nieobliczalnymi ekscesami były pięściarz warszawskiej Legii solidnie zapracował na przydomek „Faulujący Polak".

O tym, że w polskim boksie pojawił się ktoś taki jak Gołota, po raz pierwszy usłyszałem na początku lat 80. od trenerów pracujących w Legii. Gdy go zobaczyłem, wiedziałem, co mieli na myśli. Wysoki (192 cm), proporcjonalnie zbudowany chłopak prezentował się znakomicie, był świetnie wyszkolony, a jego lewy prosty robił wrażenie. A przecież miał dopiero 16 lat. Rok później widziałem, jak zdobywał tytuł wicemistrza świata juniorów w Bukareszcie (1985). W finale zmierzył się z Kubańczykiem Felixem Savonem, który już za kilkanaście miesięcy sięgnie po złoty medal w mistrzostwach świata seniorów, by w kolejnych latach zdobywać ten tytuł jeszcze pięć razy i trzykrotnie wygrywać igrzyska olimpijskie. Przed nimi na ring wszedł Amerykanin Riddick Bowe, szybko znokautował węgierskiego rywala i zdobył złoty medal w wadze półciężkiej. Któż wtedy mógł przewidzieć, że 11 lat później Bowe i Gołota stoczą dwie dramatyczne walki, które przejdą do historii? Pamiętam, że Bowe obiecywał mi wtedy w wywiadzie dla „Sztandaru Młodych", że będzie zawodowym mistrzem świata, mówił, że jego idolem jest Evander Holyfield. I słowa dotrzymał, odbierając mistrzowskie pasy temu, którego podziwiał.

Przed walką Gołoty z Savonem nocne Polaków rozmowy trwały do samego rana. Były głosy, żeby finał  oddać walkowerem, ale przeważył pogląd, by Gołotę szybko poddać, gdy zrobi się niebezpiecznie. Trener Czesław Ptak wybrał to właśnie rozwiązanie. W drugiej rundzie po kilku mocniejszych ciosach Kubańczyka rzucił ręcznik, choć do nokautu było daleko. Gołota nie ukrywał złości, ale szybko zrozumiał, że ta decyzja podyktowana była troską o jego przyszłość.

Zwycięstwo w kajaku, porażki w ping-pongu

Do mistrzostw Europy juniorów w 1986 r. młodzi polscy pięściarze przygotowywali się w Giżycku. Wśród nich był Gołota. Pamiętam z tego zgrupowania, że w chwilach wolnych cierpliwie rozwiązywał krzyżówki, a w sali treningowej pracował jak szalony. Widziałem też, jak wyraźnie wygrywał wyścigi kajakiem, jak złościł się, gdy przegrywał przy pingpongowym stole. W Kopenhadze nie miał sobie równych, zdobył złoto w wadze ciężkiej (1986).

Gdy pytałem go wtedy o przyszłość, mówił, że nie lubi boksu, ale będzie trenował dalej i wygrywał. O przejściu na zawodowstwo nawet nie marzył, a zagadnięty o Mike'a Tysona, najmłodszego w historii mistrza wagi ciężkiej, starszego zaledwie o dwa lata, tylko się uśmiechnął. Nawet nie śnił, że los szykuje mu niespodziankę i starcie z Tysonem w przyszłości, nie mógł też przewidzieć, że będzie zmuszony do wyjazdu z kraju, że spotka na swojej drodze Mariolę Babicz, żonę i matkę jego dwójki dzieci, że zarobi w ringu miliony dolarów. Miał przecież zaledwie 19 lat.

Z igrzysk w Seulu (1988) przywiózł medal brązowy, choć gdyby nie kontuzja odniesiona w półfinale, zapewne walczyłby z Rayem Mercerem o złoto. Amerykanin został kilka lat później mistrzem organizacji WBO, miał nawet walczyć z Gołotą, ale ostatecznie do tego pojedynku nie doszło. Rok po igrzyskach były mistrzostwa Europy w Atenach. Tym razem Gołotę pokonał dwumetrowy Holender Arnold Van der Lijde. Mistrzostwa świata w Moskwie zakończyły się gorzej. W walce z Rosjaninem Jewgienijem Sudakowem doznał kontuzji i w krwawych okolicznościach odpadł z turnieju. To była ostatnia międzynarodowa impreza amatorów, w której Gołota wziął udział.

Później była słynna awantura we Włocławku, która zmieniła jego życie. Uciekając przed wymiarem sprawiedliwości, poleciał do Ameryki, nie licząc, że to będzie jego ziemia obiecana. W Polsce było już dla niego za gorąco, grunt palił mu się pod nogami, i jak mi sam powiedział, mógł nie doczekać lepszych czasów.

Sam Colonna, trener z Chicago: – Pewnego dnia zadzwoniła do mnie młoda kobieta, Mariola. Powiedziała, że jest tu bokser, który walczył w reprezentacji Polski w meczu z Amerykanami, i powinienem go obejrzeć. Powiedziałem jej wtedy: – Przyprowadź go! A sam chwyciłem za słuchawkę i skontaktowałem się ze starym menedżerem Bobem O'Donnelem, który szybko przyleciał do Chicago. Był zachwycony Gołotą. Pamiętam, że na treningach prosił go, by trochę zwolnił i nie obijał tak chłopaków. A ten, nic sobie z tego nie robiąc, jednemu złamał szczękę, a trzech kolejnych pozbawił przytomności.

Straciłem głowę, chciałem go zabić

O Gołocie tak naprawdę zrobiło się głośno po pierwszej walce z Riddickiem Bowe'em. W lipcu 1996 r. w Madison Square Garden przegrał przez dyskwalifikację, bo bił poniżej pasa, ale do momentu przerwania tego pojedynku słynny „Big Daddy" nie miał nic do powiedzenia. Jednak to nie sama walka uczyniła Gołotę sławnym. Rozgłos zapewniła mu bijatyka w ringu, która rozpętała się po tym pojedynku. Obrazek, gdy jeden ze znajomych Bowe'a uderza Gołotę komórką wielkości cegły, powtarzano wiele razy chyba we wszystkich telewizjach świata.

Dwa tygodnie później Gołota przyleciał na igrzyska do Atlanty, by spotkać się z polskimi pięściarzami. Tam widziałem go po raz pierwszy od ucieczki z kraju. Był dwa razy większy od tego Gołoty, którego znałem. Uśmiechnięty, w krótkich spodenkach, cały czas żartował. Felix Savon, który w Atlancie zdobył swoje drugie olimpijskie złoto, przechodząc obok, nawet go nie poznał. A Gołota w swoim stylu zapytał: – Jak myślisz, teraz dałbym mu radę?

W Atlancie nie mógł zrobić kroku, by nie proszono go o rozmowę, zdjęcie czy autograf. A przecież to były igrzyska, na których roiło się od sław. Rewanż z Bowe'em był już wtedy kwestią czasu.

Pokazała go w Polsce telewizja Canal Plus. Nikt wcześniej ani później nie widział takiej kolejki po dekodery. Ludzie stali do późna w nocy, by zdążyć przed walką. Polecieliśmy z Przemkiem Saletą do USA tydzień wcześniej. Najpierw na Florydę, do Vero Beach – tam Andrzej trenował. Później do Atlantic City, gdzie 14 grudnia 1996 r. doszło do jednej z najbardziej dramatycznych walk w historii zawodowego boksu. Pojedynek na śmierć i życie, walka gladiatorów – taki był wydźwięk amerykańskich komentarzy.

Polak wygrywał u wszystkich sędziów, ale kilka sekund przed zakończeniem przedostatniego starcia stare demony znów dały o sobie znać. Kilka siarczystych ciosów poniżej pasa i Bowe padł skrzywiony z bólu na matę. Dyskwalifikacja Gołoty. To był najbardziej niesamowity pojedynek, jaki komentowałem.

Rok temu w rozmowie z Gołotą raz jeszcze wróciłem do tamtych chwil i usłyszałem: – Sam nie wiem, co się ze mną stało. Od trzeciej rundy straciłem głowę, chciałem go zabić. To było szaleństwo – mówił w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej".

Podobnie odpowiadał pytany, dlaczego zrezygnował z walki z Grantem, choć wygraną miał w kieszeni, dlaczego uciekł z ringu i nie wyszedł do trzeciej rundy pojedynku z Tysonem, który później został uznany za nieodbyty, bo u „Żelaznego Mike'a" stwierdzono obecność marihuany w organizmie.

Takich pytań mogło być więcej. Co się tak naprawdę stało przed walką z Lewisem w Atlantic City, dlaczego był tak bezradny w starciu z Lamonem Brewsterem w 2005 r. i dał się szybko znokautować? Przed walką z Lewisem (październik 1997 r.) telewizja HBO znów pokazała kiełbasę, polską wódkę wyborową, papieża Jana Pawła II i Lecha Wałęsę, a w Polsce Marcin Daniec napisał zabawny skecz o tym, co się stało. Oglądałem ten krótki pojedynek w Niemczech, bo wspólnie z Saletą komentowaliśmy wtedy wygraną Michalczewskiego z Nickym Piperem w Hanowerze.

Na bankiecie po walce „Tygrysa" Jan Borysewicz z Lady Pank chciał się zakładać z każdym o 5 tysięcy dolarów, że Gołota zostanie znokautowany w pierwszej rundzie, ale chętnego nie znalazł. Przed pierwszym gongiem Michalczewski poszedł jeszcze po piwo dla znajomych i jak wrócił, było po wszystkim. Tak jak w skeczu Dańca.

On jest jak Beatlesi

Można oczywiście Gołotę pytać o przyjemniejsze wspomnienia: o Samsona Po'uhę, którego w 1995 r. najpierw ugryzł, by wykaraskać się z kłopotów, a później kilka razy potężnym ciosem rzucił na deski i wygrał przed czasem, o krwawą, ale zwycięską jatkę z Sandersem (1998). Można też pytać o wiele innych spraw, chociażby o słynny proces we Włocławku w styczniu 1997 r., który cieszył się większym zainteresowaniem niż wiele jego walk.

To była pierwsza wizyta Gołoty w Polsce po wyjeździe. Zdecydował się na nią po spotkaniu w Nowym Jorku z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, który zapewnił go, że może liczyć na uczciwy proces. Byłem we Włocławku trzy dni, widziałem, jak pracownicy sądu ustawiali się w kolejce po autograf oskarżonego Gołoty, w sytuacji gdy skazujący wyrok z zawieszeniem był z góry przesądzony. On sam już wtedy myślał o kolejnych wielkich walkach i milionowych honorariach.

– Gołota kocha tylko pieniądze – powie o nim Al Certo, amerykański trener, który stał w narożniku Polaka w jego walce z Tysonem. To on wpychał mu na siłę ochraniacz na zęby i bezskutecznie próbował zmusić, by kontynuował pojedynek.

Wcześniej Gołota walczył we Wrocławiu z Timem Witherspoonem (1998), a transmisja w Polsacie pobiła wszelkie rekordy oglądalności (13 mln), co było najlepszym dowodem na to, że polski pięściarz odradza się jak Feniks z popiołów po każdej porażce. Ta wizyta i ta walka wykraczały poza ramy sportu, przez tydzień polskie gazety pisały tylko o nim. – On jest jak Beatlesi! Teraz go macie! – krzyczał Lou Duva. A Gołota, jak to on, pędził reporterów, odmawiał wywiadów. I im bardziej był niedostępny, tym bardziej go pożądano.

Dlaczego tak było?  To pytanie do socjologów, psychologów. Nie ulega wątpliwości, że to on wyzwolił w Polakach tęsknotę za wielkim boksem i pokazał, że chłopak z Warszawy może jak równy z równym walczyć z wielkimi mistrzami wagi ciężkiej. Bo walki profesjonałów to była przecież dla nas wszystkich magia. To był świat opisywany w książkach, pokazywany na dużym ekranie. Wygrać z mistrzem w Ameryce to było coś więcej, niż zdobyć mistrzowski tytuł w Niemczech. Tym bardziej że Gołota cały czas reprezentował Polskę, nie skrył się za inną flagą, nie grano mu obcego hymnu. Dlatego wybaczano mu więcej niż innym.

„Polacy zawsze marzyli o zrobieniu kariery w Ameryce. Gołota uosabia te marzenia. Jego sukces to symbol wielkiej kariery emigranta" – filozofował Lou Duva. Tęsknota za wielkim sukcesem była jednak silniejsza niż rozsądek. Styl, w jakim Gołota przegrywał, mówił bowiem wyraźnie, że nie ma charakteru mistrza, że w parze z siłą mięśni i umiejętnościami bokserskimi nie idą głowa i serce. Wielcy czempioni zawodowego boksu za każdym razem, gdy pytano ich, dlaczego Gołota przegrywa, mówili to samo.

Ale oburzenie i śmiech szybko zamieniały się w rodzącą się od nowa nadzieję. A przypadkowi ludzie spotykani gdzieś daleko, na krańcach Ameryki, naprawdę wierzyli, że tym razem Gołota będzie górą i pokona rywala. Takich spotkań i rozmów miałem mnóstwo. W Polsce budził uczucia jeszcze mocniejsze. Na jego temat wypowiadali się politycy, pisarze, reżyser Kazimierz Kutz w jednym z wywiadów dowodził przed walką z Tysonem, że Gołota go znokautuje i zostanie bohaterem narodowym. Wiemy, że stało się inaczej, a w kraju rozpętała się burza, jedni żądali linczu, nieliczni brali go w obronę.

Wycofał się wtedy ze sportowego życia na trzy lata. Kiedy znów zatęsknił za boksem, postanowił wrócić do pierwszego trenera Sama Colonny.

Pierwsze dwie walki wygrał zdecydowanie. Żadna telewizja w Polsce nie chciała ich pokazać. Nawet za darmo. Gołota był na indeksie. Dopiero gdy dostał pojedynek o mistrzostwo świata, a Ron Borges w „Boston Globe" napisał, że zmartwychwstał, telewizje znów się o niego biły.

„Andrzej Gołota, którego po niechlubnej walce z Tysonem skazano na sportowy niebyt, znów zatańczy na wystawnym przyjęciu. 17 kwietnia w Madison Square Garden ten okryty hańbą pięściarz – jak określił go »USA Today« – będzie walczył o mistrzostwo świata wagi ciężkiej z Chrisem Byrdem" – pisałem z Nowego Jorku w 2004 r. w korespondencji dla „Rzeczpospolitej".

Gołota, który kilka miesięcy wcześniej podpisał kontrakt z Donem Kingiem, mówił, że znokautuje rywala. Dla amerykańskich dziennikarzy najważniejsze było, że wrócił z zaświatów i że znów mają o czym pisać. O jego awanturniczej przeszłości w Polsce, o tym, jak w ringu gryzł, bił głową i walił poniżej pasa. I o to właśnie chodziło Kingowi, szarlatanowi swojej profesji, mistrzowi w kreowaniu zderzeń dobra ze złem. Bo walka Gołoty z Byrdem była właśnie takim zderzeniem. Z jednej strony stanął religijny czarnoskóry chłopak  z wielodzietnej rodziny, który nigdy nie miał kłopotów z prawem, a z drugiej biały duży facet postrzegany jako uosobienie zła.

To była dobra walka Gołoty, zasłużył w niej na więcej niż remis i już wtedy powinien być mistrzem świata. Kolejną szansę, jak to u Kinga, dostał szybko. Kilka miesięcy później, też w Madison Square Garden, zmierzył się z Johnem Ruizem o pas WBA. Miał Portorykańczyka dwa razy na deskach, ten został jeszcze ukarany ostrzeżeniem, więc nadzieje na pomyślny werdykt były uzasadnione. Ale przegrał i w szatni, do której wpuścił kilku polskich dziennikarzy, nie krył rozgoryczenia, tak jakby przeczuwał, że takiej okazji do zdobycia mistrzowskiego tytułu mieć już nie będzie. Ta zadra tkwi w nim do dziś.

Sobotnie pożegnanie Gołoty, choć z prawdziwą walką bokserską mieć będzie niewiele wspólnego, pokaże TVP. Przedstawienie już trwa. Kiedyś jeden z amerykańskich dziennikarzy miał o nim powiedzieć: „Ten facet ma siedem żyć, jak kot".

11 lipca 1996 roku Andrzej Gołota stoczył słynną pierwszą walkę z Riddickiem Bowe, przegrywając przez dyskwalifikację z powodu ciosów poniżej pasa. W rocznicę tego wydarzenia przypominamy tekst Janusza Pindery z 2014 roku.

Andrzej Gołota pożegna się z nami w sobotę. Jego rywalem w czterorundowym pokazowym pojedynku będzie Danell Nicholson, kiedyś nadzieja amerykańskiej wagi ciężkiej. Gołota pokonał go już przed czasem w 1996 r. w Atlantic City. Ich walkę pokazała wtedy telewizja HBO, a wygrana z olimpijczykiem z Barcelony otworzyła Polakowi drogę do kolejnych wielkich pojedynków. Uderzenie głową, które ścięło z nóg Nicholsona, wszyscy, którzy oglądali tę walkę, pamiętają doskonale. Takimi właśnie nieobliczalnymi ekscesami były pięściarz warszawskiej Legii solidnie zapracował na przydomek „Faulujący Polak".

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
NOWE TECHNOLOGIE
Pranksterzy z Rosji coraz groźniejsi. Mogą używać sztucznej inteligencji
Sport
Nie żyje Julia Wójcik. Reprezentantka Polski miała 17 lat
Olimpizm
MKOl wydał oświadczenie. Rosyjskie igrzyska przyjaźni są "wrogie i cyniczne"
Sport
Ruszyła kolejna edycja lekcji WF przygotowanych przez Monikę Pyrek
Sport
Witold Bańka: Igrzyska olimpijskie? W Paryżu nie będzie zbyt wielu Rosjan