Niewykluczone, że biografia jest najbardziej elementarnym „gatunkiem historycznym", że to od niej zaczęło się opisywanie przeszłości. Pisząc to, nie myślę tylko o dokonaniach pomnikowych: o epitafiach asyryjskich władców, pamięci królów i proroków Izraela w Biblii czy klasyce w podwójnym tego słowa rozumieniu, jaką jest wielkie dzieło Plutarcha. Chodzi mi raczej o to, że jednym z podstawowych sposobów ogarnięcia oceanu przeszłości jest próba przedstawienia sobie cudzego (lub własnego) życia.
Tam, gdzie zaczyna się Historia
Tak, potem przychodzą periodyzacje i interpretacje, kolumny dat, wiedza o instytucjach i wzorach kulturowych, powtarzana już przez trzecie pokolenie z drugiej ręki (bo kto w końcu czytuje archiwalne numery „Annales"?) fraza o „długim trwaniu". Na początku jednak zawsze jest pytanie: „Babciu, a w co ty się bawiłaś, jak byłaś mała?" albo „Dziadku, a czy ty też byłeś na wojnie?", albo wreszcie wspominanie własnych, prywatnych wojen i zabaw, i rozpaczliwe próby ustalenia, czy to było tej czy tamtej jesieni.
Dawniej było jeszcze prościej, dawniej po prostu stwierdzano, że coś zdarzyło się za tego lub tamtego króla, prefekta czy dziedzica. Dziś królów zdetronizowano i każdy namaszcza ich sobie na prywatny użytek, zastanawiając się, czy to lub tamto miało miejsce w czasach Deyny, Gomułki, Miłosza czy po maturze ojca: ale zawsze są to „czyjeś" czasy i zawsze cudze biografie – sielskie dzieciństwo, pierwsza miłość, pierwsza śmierć, a potem już z górki: pierwszy wiersz, pierwsza wspólna noc, pierwszy areszt, pierwsza praca – dają nam dość złudną nadzieję, że zdołamy uporządkować to, co się stało. Więc tak: albo „obiektywne" kroniki – rycie kolejnych kresek na powale dla zliczenia dni, a potem „DCCCCLXVI Mesco dux Poloniae baptizatur" – albo „subiektywne" opisywanie czyjegoś niepowtarzalnego życia. Od tego musi się zaczynać Historia.
Oczywiście w wieku dekonstrukcji, w jakim przyszło nam żyć, również biografie nie są bezpieczne. Zaczęło się też, jak zwykle, od zdrowego skądinąd i pożądanego odbrązawiania: w Anglii Lytton Strachey, w Polsce – Boy-Żeleński odkrywali w dwudziestoleciu z zapałem stare rabelaisowskie prawdy o naturze ludzkiej (mocno jednak Freudem podszyte), ujawniając zgorszonej i zachwyconej publiczności, że generałowie i królowie miewają, nawet w znacznej obfitości, kochanki, a nieraz kochanków, i wiele jest miejsc, do których chadzają piechotą.
Ewolucja biografii jako gatunku towarzyszyła krok w krok złożonemu procesowi „erozji prywatności", z którą mamy do czynienia w XX wieku, prowadząc do powstania tego, co Joyce Carol Oates celnie określiła mianem „patografii": wścibskich i wnikliwych żywotów ujawniających wyłącznie patologie, upadki i słabości (niegdyś) wielkich.