Mariano Rajoy. Człowiek, który wywołał kataloński kryzys

Wysłał potężne siły porządkowe, by zrobiły porządek z katalońskim referendum. Ale wrażenie, że premier Hiszpanii to nowe wcielenie Margaret Thatcher, jest mylne.

Aktualizacja: 27.10.2017 21:14 Publikacja: 27.10.2017 00:01

1 października, referendum niepodległościowe właśnie się skończyło, mieszkańcy Barcelony oglądają na

1 października, referendum niepodległościowe właśnie się skończyło, mieszkańcy Barcelony oglądają na telebimie konferencję premiera Mariano Rajoya. Człowieka, który jak mało kto – choć wbrew zamierzeniom – przyczynił się do wybuchu katalońskiego kryzysu.

Foto: AFP

Na biurku generała Franco były dwie kupki dokumentów: te, które trzeba było załatwić pilnie, i te, które mogły poczekać. Hiszpański dyktator większość spraw odkładał na tę pierwszą, tak że dość szybko to, co było na wierzchu, spadało. Aż w końcu znajdowało swoje miejsce na kupce drugiej, gdzie pośpiech nie był wskazany.

Premier Mariano Rajoy tę umiejętność przejętą od Caudillo dopracował do perfekcji. W swoich wspomnieniach, „En confianza" („W zaufaniu"), podkreśla, „jak wiele możliwości otwiera się przed tymi, którzy potrafią czekać".

Tak też miało być z Katalonią.

Bunt to zadanie nie tylko dla prawników

Katalońscy nacjonaliści próbują stworzyć wrażenie, że społeczeństwo prowincji „od zawsze" chce nowego państwa. Ale to nieprawda. Dziesięć lat temu, przed wybuchem kryzysu gospodarczego, zaledwie co ósmy Katalończyk uważał, że trzeba się oderwać od Hiszpanii. Jeszcze w grudniu 2011 r., gdy Rajoy wprowadzał się do madryckiego Pałacu Moncloa, siedziby premierów, zwolennicy niepodległości stanowili jedną czwartą mieszkańców prowincji. Tak podaje sama Generalitat, rząd regionalny w Barcelonie.

Ale gdy załamała się gospodarka, skoczyło bezrobocie, a Madryt narzucił państwu ostrą politykę oszczędności, aby zapobiec bankructwu królestwa i rozpadowi całej strefy euro, nastroje w Katalonii gwałtownie się zmieniły. Tak jak Amerykanie głosujący na Donalda Trumpa czy Brytyjczycy popierający brexit Katalończycy szukali łatwego wytłumaczenia dla swoich kłopotów. Znaleźli je w idei budowy nowego państwa.

Rajoy wierzył, że tę fazę wystarczy przeczekać, że niepodległości chce tylko grupka fanatyków. – Dziś widać, jak się mylił – mówi „Plusowi Minusowi" Núria de Gispert i Catala, do 2015 r. przewodnicząca katalońskiego parlamentu.

W niedzielę 1 października świat obiegły szokujące obrazy przedstawiające funkcjonariuszy policji państwowej i członków paramilitarnej Guardia Civil siłą wyciągających ludzi z lokali wyborczych lub broniących dostępu do urn. W kilku miejscach Barcelony użyto nawet gumowych kul, były setki rannych. Kiedy przewodniczący rządu regionalnego Carles Puigdemont zrozumiał, że międzynarodowa opinia publiczna jest po jego stronie, poszedł na całość. Gdy zamykaliśmy to wydanie „Plusa Minusa", oczekiwano, że w każdej chwili zostanie ogłoszona niepodległość Katalonii, Hiszpania stanęła przed najpoważniejszym kryzysem politycznym od ustanowienia demokracji 40 lat temu.

– Zamiast próbować rozładować kryzys, podjąć negocjacje z Puigdemontem o poszerzeniu autonomii, Rajoy od lat stał wyłącznie na gruncie prawa. Uważał, że rozwiązaniem kryzysu powinien zająć się tylko wymiar sprawiedliwości: najpierw Sąd Najwyższy, który uznał, że referendum jest nielegalne, a potem krajowa prokuratura i służby porządkowe, które zablokują głosowanie. Premier zapomniał, że bunt Katalonii to zadanie nie tylko dla prawników, ale także dla polityków – mówi „Plusowi Minusowi" Jose Rico, szef działu politycznego czołowego dziennika Barcelony „El Periódico de Catalunya".

Tylko starsi czytelnicy pamiętają, jak Margaret Thatcher rzuciła na górników brytyjską policję, rozbiła strajki i położyła fundament pod budowę zupełnie nowej, liberalnej gospodarki kraju. Od tego czasu trudno znaleźć przykład tak zdecydowanej akcji sił porządkowych, jak ta w dniu referendum. Ale wrażenie, że Rajoy to nowe wcielenie Żelaznej Damy, jest mylne.

– Sądzę, że w ostatnich godzinach przed rozpoczęciem głosowania w hiszpańskim rządzie zwyciężyła frakcja zwolenników twardego rozprawienia się z Katalończykami. Rajoy po prostu jej uległ – mówi nam Alvaro Madrigal, madrycki politolog.

W dzisiejszej Unii tak daleko jak Katalończycy nie posunął się żaden ruch separatystyczny poza jednym: szkockim. W tym regionie David Cameron zgodził się na przeprowadzenie w 2014 r. referendum, w którym wierni koronie odnieśli przytłaczające zwycięstwo. Od tego czasu wielu namawiało Rajoya, aby poszedł tym samym tropem, zgodził się na przeprowadzenie w Katalonii głosowania. Ale dwa lata później strategia pokerzysty brytyjskiego premiera zawiodła: w kolejnym referendum Brytyjczycy zdecydowali o wyjściu z Unii Europejskiej. Cameron w niesławie opuścił fotel szefa rządu, a Rajoy jeszcze bardziej umocnił się w przekonaniu, że jego taktyka gry na czas jest jednak lepsza.

O jedno zdanie za daleko

Cierpliwość definiowała całe życie Rajoya. Urodził się w Galicji, w Santiago de Compostela, w cieniu tysiącletniej katedry św. Jakuba, gdzie czas mierzy się wiekami, nie chwilą. We wspomnieniach „En confianza" dzisiejszy premier przyznał, że nikt nie miał większego wpływu na jego życie niż ojciec, prawnik. Mariano Rajoy senior codziennie wstawał o piątej rano, aby wesprzeć syna w przygotowaniach do egzaminu na niezwykle intratne stanowisko notariusza zajmującego się nieruchomościami. Odniósł sukces: jego pociecha w wieku 24 lat została najmłodszym „registradorem" w Hiszpanii.

Ale nie tylko Santiago ukształtowało charakter przyszłego szefa rządu, także region wokół średniowiecznego miasta, kraj, przez który przemierzają pątnicy na ostatnich odcinkach przed dotarciem do celu pielgrzymki. To Galicja, górzysty region, gdzie o potężne skały rozbijają się fale Atlantyku. Tu Rajoy oddawał się swojemu hobby: kolarstwu. Pasji, w której także zwycięża ten, kto potrafi oszczędzić siły na decydujący moment etapu, a nie ten, kto popisze się umiejętnościami na starcie.

Ten upór zapewnił sukces Galicjaninowi także 22 lata później, gdy dotarł na sam szczyt hiszpańskiej polityki. W styczniu 2002 r., na zjeździe Partii Ludowej, ówczesny premier José Maria Aznar ogłosił, że nie będzie się ubiegał o trzecią kadencję na czele rządu. Do wyborów było zaledwie 25 miesięcy, zaczęła się brutalna walka o schedę po premierze.

Faworytem Aznara był Rodrigo Rato, błyskotliwy arystokrata, wicepremier i minister finansów, późniejszy szef Międzynarodowego Funduszu Walutowego, który ostatecznie zakończył karierę polityczną w więzieniu z powodu afer korupcyjnych na ogromną skalę. W tamtych latach Rato zgubiło jednak co innego: romans z szefową działu prasowego, co w oczach pobożnego katolika Aznara było absolutnie nie do przyjęcia. Na tym tle Rajoy, przykładny małżonek i ojciec dwójki dzieci, wypadał znacznie lepiej. Tym bardziej że w przeciwieństwie do Rato nigdy otwarcie nie sprzeciwił się decyzji Aznara o wsparciu interwencji George'a W. Busha w Iraku.

– Padło na ciebie, Mariano (Te toca a ti, Mariano) – powiedział Aznar do Rajoya.

Ten ostatni we wspomnieniach napisze jednak kilka lat później, że decyzja o powierzeniu mu przywództwa partii nie była wynikiem szczęśliwego zbiegu okoliczności, tylko doświadczenia w kierowaniu państwem. Bo i rzeczywiście Mariano Rajoy był u José Marii Aznara ministrem edukacji, spraw wewnętrznych, administracji publicznej, znał na wylot administrację królestwa.

Aznar oddawał Rajoyowi Hiszpanię w doskonałej kondycji, gospodarka kwitła, zwycięstwo w wyborach 14 marca 2004 r. wydawało się pewne. Ale na trzy dni przed głosowaniem seria bomb wybuchła w pociągach zbliżających się do madryckiego dworca Atocha, zginęły 193 osoby. To był najpoważniejszy zamach terrorystyczny od 11 września. Szok tak duży, że nawet Rajoy stracił zimną krew, polityczny instynkt. – Mam przekonanie, że autorem zamachów jest ETA – oświadczył w opublikowanym na drugi dzień wywiadzie dla dziennika „El Mundo".

Gdy się okazało, że terrorystami są dżihadyści, na naprawienie błędu nie było już czasu. Ludzie zaczęli się gromadzić przed biurami konserwatystów, rzucać jajkami. A nowym premierem dwa dni później niespodziewanie został lider socjalistycznej PSOE José Manuel Zapatero.

Bez sentymentów

Po tym dramatycznym zwrocie Rajoy utwierdził się jeszcze bardziej w przekonaniu, że lepiej nie robić nic, niż pójść o kroczek za daleko. Znienawidził też Zapatero, człowieka, który w ostatniej chwili stanął mu na drodze do zdobycia najwyższej władzy.

Rzecz bez precedensu: już rok po wyborach Rajoy ogłosił, że jego ugrupowanie zrywa wszelkie kontakty z PSOE, politycy obu partii od tej pory nie będą się spotykać. Poszło o decyzję socjalistycznego premiera o nawiązaniu negocjacji z Batasuną, nacjonalistyczną baskijską partią reprezentującą ETA. To był ze strony Galicjanina fundamentalny błąd, który być może znów powtarza w sprawie Katalonii. Bo inicjatywa Zapatero okazała się niezwykłym sukcesem, doprowadziła do ostatecznego porzucenia walki zbrojnej przez baskijskich terrorystów, choć w zamian za amnestię i szeroką autonomię dla Kraju Basków.

– Dziadek Rajoya, Enrique Rajoy Leloup, brał udział w opracowaniu statutu autonomii Galicji, był represjonowany przez Franco. Czy Mariano tego nie pamięta? Czy ważniejsze była dla niego zdobycie kilku punktów w sondażach niż pokój w kraju? – zastanawia się Alvaro Madrigal.

Takich niepokojących przykładów będzie więcej. Zapatero w rozmowie z „Rzeczpospolitą" opisywał, jak w noc przed rozstrzelaniem przez frankistów jego dziadek napisał testament w dwóch punktach: wybaczał swoim zabójcom i prosił, aby w przyszłości jego nazwisko było oczyszczone. To skłoniło socjalistycznego premiera do przegłosowania w Kortezach ustawy o pamięci historycznej, dzięki której szczątki setek tysięcy ofiar frankizmu miały zostać wydobyte ze zbiorowych mogił i zidentyfikowane na podstawie śladów DNA. Ale Rajoy, gdy już sam został premierem, zablokował fundusze na wprowadzenie ustawy w życie, prawo stało się martwe, a proces pojednania między Hiszpanami znów stanął w martwym punkcie.

To jeden z kluczowych powodów, dla których Raül Romeva, przywódca Junts pel Si, secesjonistycznej koalicji rządzącej dziś w Katalonii, mówił nam niedawno, że „w Madrycie wciąż rządzą spadkobiercy frankizmu", że rany, które zdawały się zasklepione, otworzyły się na nowo.

Ale najbardziej kontrowersyjna była strategia, jaką przywódca Partii Ludowej przyjął w sprawie Katalonii. Tu także jego rywal Zapatero był na dobrej drodze do osiągnięcia historycznego porozumienia między Barceloną i Madrytem. Taki był cel nowego statutu prowincji, który zasadniczo poszerzał zakres autonomii wprowadzonej w konstytucji z 1978 r. Dokument został przyjęty przez Kortezy, zatwierdzony w referendum, przyjęty przez Katalończyków z otwartymi rękami.

Wtedy Rajoy zaczął jeździć po całej Hiszpanii, przekonywać ludzi, że to krok do rozpadu kraju. Jego partia formalnie wystąpiła w 2006 r. do Trybunału Konstytucyjnego o uznanie statutu za sprzeczny z ustawą zasadniczą. Sędziowie cztery lata później nie tylko zgodzili się z Rajoyem, ale jeszcze ograniczyli niektóre przywileje, które wcześniej miała Katalonia.

– To była kropla, która przelała czarę goryczy. Zrozumiałam, że Katalonia nigdy nie spełni swoich aspiracji w ramach Hiszpanii. Stałam się zwolenniczką niepodległości, takich było bardzo wielu – mówi Núria de Gispert i Catala.

Obok kryzysu gospodarczego wyrok Trybunału Konstytucyjnego stał się głównym motorem katalońskiego nacjonalizmu, który w 2015 r. doprowadził do władzy w regionie polityków otwarcie opowiadających się za niepodległością. Ale przez sześć lat, które minęły od przejęcia sterów rządu w kraju, Rajoy nigdy nie podjął rozmów z katalońskimi władzami, aby rozładować narastający kryzys. Tak jakby chciał wykorzystać konflikt w Barceloną do wylansowania się w roli jedynego obrońcy spójności Hiszpanii i utrzymać się u władzy mimo niepopularnej polityki zaciskania pasa. Na myśl przychodzi Slobodan Milošević, który wykorzystał serbski nacjonalizm, aby wejść na szczyty władzy, ale w końcu doprowadził do tragicznej wojny i rozpadu kraju.

Rajoya pamiętam z konferencji prasowej po szczycie NATO w Warszawie 9 lipca 2016 r. Przez kilkanaście minut podnosiłem rękę, próbowałem zadać pytanie. To był moment, kiedy Hiszpania mogła pokazać, że nie jest jej obojętny sojusznik z drugiego końca Europy, że też partycypuje we wzmocnieniu paktu w obliczu rosyjskiego zagrożenia. Ale premier widział tylko hiszpańskich dziennikarzy, dla niego ważna była jedynie polityka krajowa.

Anton Losada w sylwetce Rajoya napisanej dla „El Periódico" tłumaczy, że to nie wypadek przy pracy, tylko stały element gry premiera, który za priorytet zawsze uważał konsolidację Partii Ludowej, utrzymanie w niej bezwzględnego posłuszeństwa dzięki misternej grze sojuszy, intryg, frakcji. W tym świecie nie ma miejsca na sentymenty, wdzięczność, wręcz lojalność: Rajoy właściwie nie utrzymuje stosunków z Aznarem, choć zawdzięcza mu w polityce tak wiele, być może wszystko. Dopóki jego mentor był u władzy, Rajoy robił wiele, aby mu się przypodobać. Gdy odszedł na polityczną emeryturę, przestał być Galicjaninowi potrzebny.

Ale trudno też zaprzeczyć, że to dzięki tej bezwzględnej strategii Rajoy zachował przywództwo partii po przegraniu kolejnych wyborów z Zapatero w 2008 r. A także utrzymanie się u władzy osiem lat później mimo rewolucji, jaką dla hiszpańskiej polityki stanowiło pojawienie się dwóch nowych partii politycznych, populistycznej Podemos i liberalnej Ciudadanos.

Ratunek przed bankructwem

Rajoy próbował pokonać Zapatero na polu obyczajowym. Zaskarżył jego ustawy cywilizacyjne, np. tę, która ustanowiła małżeństwa homoseksualne. Ale sukcesu nie odniósł. Hiszpańskie społeczeństwo chciało wtedy być „jak Francja, jak Niemcy", o powrocie do narodu żyjącego pod przemożnym wpływem Kościoła katolickiego nie było mowy.

Wszystko zmienił dopiero kryzys gospodarczy. Zapatero bardzo długo zaprzeczał, że Hiszpania ma taki sam problem jak Grecja, Portugalia czy Włochy. A gdy wreszcie zaczął działać, było już za późno. Nieruchomościowa bańka pękła, ludzie masowo tracili pracę, kraj stanął na skraju bankructwa. Z programem uratowania stabilności finansowej Partia Ludowa Mariano Rajoya wygrała wybory w grudniu 2011 r., uzyskując 44,6 proc. głosów, absolutny rekord demokratycznej Hiszpanii.

Ledwie pół roku później okazało się, że kondycja kraju jest o wiele gorsza, niż sądzono, a dziura w finansach banków o wiele głębsza. W lipcu 2012 r. minister finansów Luis de Guindos wystąpił do Brukseli o wart 100 mld euro „kredyt na bardzo dobrych warunkach". Rajoy nigdy nie pozwolił wtedy użyć terminu „plan ratunkowy", nie chciał, aby dumna Hiszpania została poddana tzw. trojce, przedstawicielom Unii, MFW i Europejskiego Banku Centralnego, którzy będą dyktowali Madrytowi, co ma robić, jak to się stało w Grecji i Portugalii.

Angela Merkel zgodziła się na taki układ, ale pod warunkiem, że Rajoy przeprowadzi surowe reformy, nie tylko ograniczając wydatki państwa, ale przede wszystkim liberalizując rynek pracy. – My, Hiszpanie, doszliśmy do punktu, w którym nie możemy wybierać między dotychczasowym stylem życia a poświęceniami. Nie mamy tego przywileju. Możemy wybrać poświęcenia i rezygnację z czegoś albo odrzucić poświęcenia i zrezygnować ze wszystkiego – powiedział premier 11 lipca 2012 r. w Kortezach.

Inaczej niż w przypadku Grecji, Portugalii i Irlandii Niemcy nie mogłyby uratować Hiszpanii przed bankructwem. Czwarta największa gospodarka strefy euro jest na to za duża. Byłoby przesadą twierdzić, że Rajoy w pojedynkę uratował Euroland i samą Unię Europejską. Ale nie da się zaprzeczyć, że gdyby nie jego konsekwencja w reformowaniu kraju, władzę mogłoby przejąć Podemos, a kryzys strefy euro zapewne wciąż by trwał. Hiszpania stała się tymczasem bardzo konkurencyjną gospodarką, rozwija się najszybciej z całej strefy euro. Tego Angela Merkel i inni przywódcy Unii nigdy Rajoyowi nie zapomną. To może nie najważniejszy, ale jednak istotny powód, dla którego w konflikcie z Katalonią stanęli zdecydowanie po stronie hiszpańskiego premiera.

W analizie dla portalu El Espanol psycholog Francisco Llorente tłumaczy, że Rajoy jest typem racjonalisty, człowieka niezwykle opanowanego, który jednak nie do końca rozumie emocje. A to one w coraz większym stopniu rządzą dziś na ulicach Barcelony. David Cameron też zdołał dzięki surowym cięciom budżetowym uratować Wielką Brytanię przed bankructwem. I tak jak hiszpański premier utrzymał się mimo to u władzy. Ale rok po wyborach zmiótł go populizm, rozdygotanie dzisiejszego świata, którego najwyraźniej nie zrozumiał.

Rajoy staje dziś przed podobną próbą. Jeśli jak szef brytyjskiego rządu także popełni błąd, skutki będą jeszcze gorsze niż brexitu. Niepodległa Katalonia rozsadzi hiszpańską demokrację i całą zjednoczoną Europę.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Na biurku generała Franco były dwie kupki dokumentów: te, które trzeba było załatwić pilnie, i te, które mogły poczekać. Hiszpański dyktator większość spraw odkładał na tę pierwszą, tak że dość szybko to, co było na wierzchu, spadało. Aż w końcu znajdowało swoje miejsce na kupce drugiej, gdzie pośpiech nie był wskazany.

Premier Mariano Rajoy tę umiejętność przejętą od Caudillo dopracował do perfekcji. W swoich wspomnieniach, „En confianza" („W zaufaniu"), podkreśla, „jak wiele możliwości otwiera się przed tymi, którzy potrafią czekać".

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Zanim nadeszło Zmartwychwstanie
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie