Kiedy przysyłała do „Rzeczpospolitej" przed kilku laty teksty publicystyczne, była kompetentną prawniczką specjalizującą się w dziedzinie prawa gospodarczego i bankowego. Potem, w roku 2011, została politykiem i wyrosła z niej ekscentryczna lwica prawicy, okrutnie kpiąca z ówczesnej władzy i znienawidzona na salonach.
Dziś widzimy nową twarz pani Pawłowicz. Znacznie bardziej niepokojącą niż wcześniejsze. Otóż pani profesor, nolens volens, ustawiła się w roli promotorki narkomanii. W rozmowie z „Super Expressem" powiedziała, że przekonała Jarosława Kaczyńskiego do legalizacji „leczniczej marihuany". Dla wszystkich, którzy liczyli, że „dobra zmiana" to zmiana konserwatywna, musiał to być zimny prysznic.
Nie chcę wchodzić w polemikę medyczną, tym bardziej że w debatach pojawiają się sprzeczne opinie fachowców. Niektórzy twierdzą, że marihuana może być skutecznym lekiem, inni przyznają, że łagodzi silne bóle, ale jeszcze inni twierdzą, że współczesna medycyna zna leki o niebo bardziej skuteczne niż preparaty z konopi.
Ważniejsza jest odpowiedź na pytanie o intencje. Wśród promotorów legalizacji są lewicowcy (politycy SLD, publicyści Krytyki Politycznej) oraz znani muzycy (między innymi Liroy, poseł Kukiz'15, podobno to on przekonał panią Pawłowicz) – a więc środowiska, które chętnie zalegalizowałyby nie tylko „marihuanę leczniczą", ale i – jak to nazywają – „relaksacyjną".
A skoro tak, to nietrudno się domyślić, ku czemu zmierza obecna kampania. To taktyka znana z działań homoseksualistów – kiedyś zabiegających tylko o tolerancję, potem żądających legalizacji związków, a następnie prawa do adopcji dzieci.