Domorośli spece potrafiliby zatrzymać rozpędzonego tira, który rozbija ludzi jak kula kręgle, zresztą nie byłoby takiej potrzeby, bo już wcześniej rozpoznaliby w kierowcy dżihadystę i w porę go unieszkodliwili. Jeśli z tego mędrkowania płynie jakiś pożytek, jest nim wyostrzanie się zmysłu obserwacji wszędzie tam, gdzie – jak się okazuje – może się on stać niezbędny do ocalenia życia. Cena za wykształcenie odruchu samoobrony jest wysoka: podejrzliwość i wrogość. Jednak to nie zaatakowani narzucili taką cenę.
Okazuje się również, że muzułmanin może zostać „żołnierzem" Państwa Islamskiego zaocznie, a nawet pośmiertnie, choćby nic go wcześniej z samozwańczym kalifatem nie łączyło. Wystarczy, że – nim sam zginie – zabije lub choćby zrani jak najwięcej ludzi na terytorium wroga. Może to zrobić przy użyciu łatwo dostępnych narzędzi. Nóż i siekiera są mniej wydajne niż ciężarówka, ale także zapewnią retroaktywne powołanie do armii dżihadystów.
Z kolei władze kraju, w którym ów „żołnierz" dokonał zbrodni, unikają przedstawiania go jako wyznawcy islamu, nawet jeśli zabijał z okrzykiem „Allahu Akbar". Terroryści to (jak w Bawarii) „młody Afgańczyk" lub (jak w Nicei) „Tunezyjczyk mieszkający we Francji" ewentualnie (jak w Paryżu i Brukseli) „Francuz/Belg z rodziny pochodzącej z Maghrebu". Islam – a już na pewno nie islamizm – nie jest fundamentem ani nawet elementem tożsamości żadnego z nich.
Do czasu. Bo oto nagle młody człowiek – który dotąd był co najwyżej dilerem narkotyków, włamywaczem i bandytą, który zaledwie wymuszał haracze, masakrował opornych dłużników oraz swoją żonę, który jedynie odsiedział wyrok za „pospolite przestępstwa" – w niewytłumaczalnie szybki sposób przebywa drogę „od napadu do dżihadu". Błyskawicznie i niepostrzeżenie się radykalizuje. Jeśli proces trwał dłużej, mieliśmy do czynienia z radykalizacją bezobjawową. Jej specjalną odmianą, szczególnie trudną do prewencyjnego zdiagnozowania i zwalczenia, jest „samoradykalizacja".
Ten niebywały wywód ze słowem wytrychem, choć uwłacza logice kartezjańskiej, jest we Francji przyjmowany i powielany bez poważniejszych zastrzeżeń. Dostarcza bowiem i władzom, i odpowiednim służbom tak im potrzebnego alibi. Zerowego stopnia zagrożenia nie da się osiągnąć; nie sposób udaremnić zamachu, którego zechce dokonać osobnik raptownie zradykalizowany, nienotowany w rejestrze „S" osób potencjalnie niebezpiecznych (ok. 10 tys. nazwisk).