Jerzy Szteliga: Historie z bagna SLD

SdRP to była uczciwa partia, ale gdy zbudowano wielki statek pod tytułem SLD, to przyczepiło się do niego sporo nieczystości - mówi Jerzy Szteliga, były poseł SLD.

Aktualizacja: 22.07.2018 13:19 Publikacja: 20.07.2018 00:01

Jak donosi „Rzeczpospolita”… Maj 2003 roku. Członkowie sejmowej komisji śledczej badającej sprawę Ry

Jak donosi „Rzeczpospolita”… Maj 2003 roku. Członkowie sejmowej komisji śledczej badającej sprawę Rywina pogrążeni w lekturze, od lewej: Bogdan Lewandowski, Jerzy Szteliga,Tomasz Nalęcz i Renata Beger

Foto: Fotorzepa, Jakub Ostałowski

Plus Minus: Jest rok 1989, władza komunistyczna dogaduje się z opozycją solidarnościową, wieje wiatr zmian, a pan zostaje I sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Opolu.

Poznałem wtedy Leszka Millera – sekretarza Komitetu Centralnego PZPR. To on zaprowadził mnie do premiera Mieczysława Rakowskiego i poznał z gen. Wojciechem Jaruzelskim. Szczególnie zapadła mi w pamięć wizyta u Rakowskiego. Piliśmy izraelską brandy i mówiliśmy o przyszłości.

O jakiej przyszłości? Przecież PZPR rozwiązała się w styczniu 1990 r. Nie miał pan przeczucia, że to jest bal na „Titanicu", który lada moment skończy się katastrofą?

Nawet jeżeli tak było, to ktoś musiał dociągnąć ten interes do końca. Poza tym zawsze miałem lewicowe poglądy i chciałem działać. Przecież to nie było tak, że cała PZPR była utytłana w błocie. Wyborcy najwyraźniej też tak uważali, skoro rok później w pierwszych wyborach samorządowych wybrali mnie na radnego. Oczywiście z tego powodu, że byłem I sekretarzem KW PZPR miałem w opolskiej Socjaldemokracji RP od początku opozycję, która ujawniła się podczas wyborów na szefa wojewódzkiej SdRP. Ci ludzie robili wszystko, żebym przegrał wybory w partii, a ja za namową prof. Jerzego Wiatra wziąłem ich na swoich zastępców, czego żałowałem do końca mojej działalności w SLD. Cały czas knuli przeciwko mnie. Zabrało im to 13 lat, ale w końcu mnie udusili.

Miller i Rakowski byli umoczeni w sprawę tzw. moskiewskiej pożyczki, czyli bratniej pomocy, której Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego udzieliła PZPR, w kwocie 1 mln dol.? Włodzimierz Cimoszewicz żądał nawet, żeby Miller z tego powodu złożył mandat poselski.

Ale Aleksander Kwaśniewski stanął po stronie Millera. Wiedział, że intelekt Włodka nie zastąpi mu talentów organizacyjnych Leszka. Że jeżeli ma zamiar kandydować na prezydenta Polski, a to zawsze było jego marzeniem, to bez umiejętności organizacyjnych Leszka nie odniesie sukcesu. Pamiętam taką scenę po wyborach prezydenckich w 1995 r. – stoimy rządkiem w Pałacu Prezydenckim, Olek mówi: „Panowie, dziękuję wam za wszystko". Odwraca się do Leszka i dodaje: „Leszku, jeszcze będziesz premierem".

Przecież gdy tylko Kwaśniewski osiadł w Pałacu Prezydenckim, zaczął manipulować partią i kopać dołki pod Millerem.

To jest zupełnie inna sprawa. Moim zdaniem to były ambicje jego otoczenia i gry licznych podpowiadaczy po obu stronach. To oni parli do tego konfliktu. W latach 90. było dwóch wizjonerów lewicy – hołubiony przez wszystkich Olek i kopany Leszek, który wziął na klatę podarunek moskiewski. A przecież ta pożyczka to nie była jego decyzja. Ktoś o tym zdecydował, a on to wziął na siebie. Podejrzewam, że miesiącami z tego powodu nie spał. Ale dzięki niemu Olek został prezydentem. Leszek Miller w tym SLD-owskim bagnie był jednym z najlepszych polityków.

SLD to było bagno?

Tak. SdRP to była uczciwa partia, ale gdy zbudowano wielki statek pod tytułem SLD, to przyczepiło się do niego sporo nieczystości. I to właśnie w tej strukturze pojawiły się uwagi, że Leszek Miller jest be, a celował w tym Marek Borowski. Nigdy nie rozumiałem, czym kierował się Marek, doprowadzając do rozłamu w SLD. Rozbił wielki ruch, wyprowadził ludzi, którzy w rezultacie wypadli z polityki albo wrócili na kolanach do SLD.

Podobno był inspirowany przez prezydenta Kwaśniewskiego?

Tego nie wiem. Do takich tajemnic formacji nie byłem dopuszczony, ale wiem, że wraz z powstaniem SLD zatraciliśmy jedność. Pojawiły się chore ambicje wszyscy zapomnieli, skąd wyszli i że ich pierwszy sukces polityczny zaczął się od tego, iż Miller nie bał się pracować dla partii.

Pan ma na koncie nie tylko karierę I sekretarza wojewódzkiego PZPR, ale także współpracę ze służbami specjalnymi PRL, do czego się pan przyznał.

Wiedziałem, że muszę to zrobić.

Były na pana kwity?

Jakie kwity? Problem sędziego Jana Krośnickiego z wydziału lustracyjnego polegał na tym, że żadnych kwitów nie było. Wiem, co robiłem. Ale uznałem, że skoro chcę być w polityce, to muszę wyłożyć kawę na ławę. Wyborcy składali mi gratulacje po moim wyznaniu. Posłowie AWS ściskali mi rękę na korytarzu, a gadziny z opolskiego SLD złożyły wniosek, żeby mnie wyrzucić z partii i pozbawić mandatu. Ostatecznie partia przyjęła moje wyznanie do wiadomości i przeszła nad tym do porządku dziennego.

Do Sejmu wszedł pan w 1993 r., gdy SLD doszła do władzy. Podobno szef organizacji wojewódzkiej partii rządzącej to niesamowicie ważna figura. Czy tak było w pana przypadku?

Ja z tego tytułu miałem głównie problemy. Przykładowo nie mieliśmy dobrego kandydata na wojewodę, ale za to mieliśmy cymbałów, którzy uważali, że mogą zajmować każde stanowisko. Wspólnie z Markiem Borowskim broniliśmy przed odwołaniem ówczesnego wojewodę opolskiego Ryszarda Zembaczyńskiego, powołanego przez premiera Tadeusza Mazowieckiego. Udało nam się, ale i tak byłem pod nieustanną presją opolskich działaczy, bo te żarłoczne hieny chciały mieć kogoś na stanowisku. Co chwilę odbywała się rada wojewódzka w tej sprawie. W końcu wpuściliśmy na miejsce odchodzącego wicewojewody kandydatkę SLD i nastąpiło lekkie uspokojenie. Ale i tak byłem atakowany w mediach, że jestem nieefektywny politycznie, bo chronię ludzi z byłego układu.

To dlaczego pan to robił?

Bo nie tolerowałem tych nielotów intelektualnych. Poza tym obca mi była filozofia, że nowa władza bierze wszystko. A nie było łatwo się temu przeciwstawić, bo mieliśmy koalicję z PSL, któremu zawsze było mało stanowisk. Wtedy m.in. broniłem prokuratora okręgowego, jak się okazało, na własną zgubę, bo w późniejszym okresie poszedł na układ z ministrem Zbigniewem Ziobrą i oskarżał mnie o korupcję. A wie pani, że Ryszard Zembaczyński stracił stanowisko wojewody dopiero za rządów AWS–UW, gdy poparł utrzymanie województwa opolskiego? Taki paradoks. A stało się to po tym, jak do Opola przyjechał prezydent Aleksander Kwaśniewski i powiedział, że nie podpisze ustawy, w której nie będzie województwa opolskiego.

Wróćmy jeszcze do II kadencji Sejmu, która obfitowała w rozmaite wydarzenia, m.in. w tzw. aferę Olina, czyli oskarżenie ówczesnego premiera Józefa Oleksego o szpiegostwo na rzecz Rosji.

Wtedy okropnie naraziłem się Józefowi Oleksemu, bo publicznie powiedziałem, że po pojawieniu się oskarżeń o szpiegostwo powinien oddać się do dyspozycji prezydenta.

Co też uczynił.

Ale bronił się przed tym, a moje słowa uznał za atak na niego. Nigdy mi tego nie wybaczył. Wiele lat później, gdy Józef był szefem SLD, a zawisła nad nim groźba procesu lustracyjnego, powiedziałem, że Oleksy powinien zrezygnować z kierowania Sojuszem, a skupić się na prostowaniu swoich spraw. Józef najpierw poskarżył się na mnie Jerzemu Szmajdzińskiemu, a potem w mediach mówił, że to ja powinienem zająć się swoimi sprawami, bo za moich rządów w opolskim SLD było wiele afer w mieście. I że powinna się mną zająć prokuratura, bo nie mogę udawać, iż ludzie oskarżeni o korupcję nie byli przeze mnie rekomendowani.

Dowcip polegał na tym, że ja ich nie rekomendowałem. Przeciwnie, wręczałem Krzysztofowi Janikowi, sekretarzowi generalnemu SLD, wycinki z gazet, w których pojawiały się informacje o złodziejstwie w Opolu. Józef dokonał w tej sprawie przekłamania, ale wybaczam mu. Niech mu ziemia lekką będzie.

No, ale przecież musiał pan wiedzieć, co się dzieje pod pana bokiem? Gazety rozpisywały się o tzw. aferze ratuszowej, czyli korzystnych rozstrzygnięciach za łapówki, czy korupcji przy ubezpieczaniu elektrowni Opole.

Wiedziałem, bo przychodzili do mnie ludzie i o tym opowiadali. Tyle że scenariusz tych rozmów zawsze wyglądał jednakowo – przychodził ktoś i opowiada o przekrętach, mówiłem: „Idziemy do prokuratury", na co słyszałem: „Stary, ja chcę żyć i pracować".

I co, zapominał pan o sprawie?

W żadnym wypadku, wszystkie informacje trafiały później do prokuratora Józefa Niekrawca podczas niedzielnych herbatek w siedzibie prokuratury albo do sekretarza generalnego Krzysztofa Janika lub nawet do ministra sprawiedliwości Grzegorza Kurczuka. Kiedy pojawiła się propozycja mianowania prezydenta Opola Leszka Pogana, późniejszego Leszka P., na wojewodę, to zaprotestowałem. I nagle okazało się, że mam opozycję w partii, na czele której stała Aleksandra Jakubowska. Opolscy posłowie wystąpili ze skargą do władz SLD, że torpeduję porządnych kandydatów. Tyle że później ci porządni trafiali do więzienia.

A wydawało się, że z Aleksandrą Jakubowską, która była posłanką z Opola, do pewnego czasu współpracowaliście dosyć harmonijnie.

To, że się z kimś okazjonalnie wódkę pije, to nie znaczy, że się dobrze współpracuje. Panią Jakubowską dostałem w prezencie od władz partyjnych. Była typowym posłem spadochroniarzem, ale przyjąłem ją życzliwie i myślałem, że nikt nikomu nie będzie wchodził w drogę. Pomyliłem się w ocenie ludzi.

Zanim jednak wybuchły te wszystkie problemy partia wygrała wybory w spektakularnym stylu i Leszek Miller został premierem.

Pamiętam taki obiad na Starym Mieście w Warszawie zaraz po wyborach w 2001 r. – ścisłe kierownictwo partii i szefowie organizacji wojewódzkich. Mój pryncypał, Leszek Miller – bo zawsze go uważałem za pryncypała, nawet gdy nie był przewodniczącym partii – mówi: „Panowie, czuję się jak na konstytucyjnym posiedzeniu Rady Ministrów". I wtedy moim kolegom odbiło. Słowa Millera wzięli za nominacje. Wszystkich ogarnęło szaleństwo władzy. Każdy poczuł się ministrem i później były wielkie pretensje, że komuś przypadło w udziale tylko stanowisko wiceministra. Zamiast się wziąć do pracy w partii, każdy myślał o własnej karierze.

Aleksandra Jakubowska była jedną z bohaterek tzw. afery Rywina, a pan zasiadał w komisji śledczej badającej tę sprawę. To wtedy wasze drogi zaczęły się rozchodzić?

No cóż, byłem jednym z pierwszych członków komisji, którzy zapoznali się materiałami dotyczącymi tej afery. Gdy kierownictwo partii na nieoficjalnym spotkaniu zapytało mnie, co o tym sądzę – odpowiedziałem: „Trup na horyzoncie", bo wychodziło mi, że niektórzy koledzy byli winni. Wtedy jeden z kolegów partyjnych się na mnie obraził, że obciążam działaczy, a drugi już się nigdy na takim spotkaniu nie pojawił. Do dziś uważam, że otoczenie premiera Leszka Millera manipulowało w sprawie ustawy o radiofonii i telewizji, która była istotą afery Rywina, a złym duchem w tej sprawie był Adam Michnik, redaktor naczelny „Gazety Wyborczej".

Chyba niemile zaskoczył pan kolegów z partii, gdy opowiedział się za przesłuchaniem Aleksandra Kwaśniewskiego przez komisję śledczą?

Wspólnie z prof. Nałęczem, Janem Rokitą itd. wymyśliliśmy taką procedurę, że prezydent mógłby przyjąć komisję w Pałacu i tylko przewodniczący zadawałby pytania, a reszta byłaby niemymi świadkami.

A Aleksander Kwaśniewski powiedział, że może wam co najwyżej zatańczyć i zaśpiewać, bo nie ma wam nic do powiedzenia.

To jest jedyna rzecz, co do której mam wątpliwości, czy Aleksander Kwaśniewski prawidłowo się zachował. Uważam, że powinien był wznieść się ponad uprzedzenia i skorzystać z tej procedury. Odmówił, a ja dostałem po łbie. Znacząca część kolegów się ode mnie odwróciła. Na prośbę Millera zagłosowałem wbrew sobie w sprawie tego przesłuchania.

A mnie zastanawia, kto podjął decyzję w sprawie powołania tej komisji? Był pan wiceprzewodniczącym klubu, szefem wojewódzkiego SLD, a więc musiał pan w tym uczestniczyć?

A skąd. W SLD zawsze było tak, że istniały gremia statutowe i gremia nieformalne, które podejmowały decyzję. Dam pani przykład. W styczniu 2003 r. Wiesław Kaczmarek został niespodziewanie odwołany ze stanowiska ministra Skarbu Państwa. Zebrało się prezydium SLD z udziałem premiera Leszka Millera i podjęło decyzję, że szef rządu ma przywrócić Kaczmarka na stanowisko.

To było po tym, gdy Kaczmarek został zdymisjonowany, bo sprzeciwiał się prezydentowi Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, który chciał wsadzić Jana Kulczyka do zarządu PKN Orlen?

Tych szczegółów nie znałem, ale chodziło o spór Kaczmarka z Kancelarią Prezydenta. Prezydium SLD uznało, że racja była po stronie Kaczmarka, a Leszek Miller, gdy to usłyszał, nic nie powiedział, wstał i wyszedł. A więc z jednej strony były ciała statutowe, a z drugiej działo się to, co się działo.

Co wtedy zrobiliście? Ogonki pod siebie?

Ale pani jest wredna. Nie pamiętam już. Ten Kaczmarek utkwił mi w pamięci w związku z inną sytuacją – mieliśmy posiedzenie Prezydium SLD w Kancelarii Premiera, podczas którego została ogłoszona kandydatura Marka Dyducha na nowego sekretarza generalnego partii. Zabrałem wtedy głos i przytoczyłem opinię ministra Kaczmarka, że to nie jest dobry pomysł, bo dopiero co Dyduch został wiceministrem skarbu i odnalazł się w tej roli wyśmienicie. Pamiętam wzrok pana premiera – gdyby mógł zabijać, to padłbym wtedy trupem na miejscu.

A co z tą komisją ds. Rywina?

Nie wiem, kto podjął decyzję w tej sprawie. Byłem prowincjonalnym politykiem i nieraz się przekonałem, że moi koledzy rozgrywali sami jakieś gierki. Pewne jest, że sprawą Rywina wszyscy byli przerażeni. Nikt nie wiedział, jak się nią zająć. Decyzje, które zapadały, były irracjonalnie.

W 2004 r. w rozmowie z Moniką Olejnik powiedział pan, że wstydzi się, iż był promotorem Aleksandry Jakubowskiej, bo wyborca nigdy nie wybaczy wyciągania ręki po nie swoje pieniądze. Niedługo potem prokurator uznał, że pan też wyciągał rękę po nie swoje pieniądze.

Ja nigdy nie wyciągałem ręki po nie swoje pieniądze, co potwierdziły wyroki sądowe, wszystkie uniewinniające mnie. Ostatni zapadł w listopadzie 2016 r. Za to pani Jakubowska została skazana w procesie o korupcję przy ubezpieczaniu elektrowni Opole i na tym polega różnica między nami. Prowadziłem i do dzisiaj prowadzę stowarzyszenie, które pomagało dzieciom w kreowaniu swoich umiejętności. Zostałem uhonorowany odznaką za zasługi dla województwa opolskiego. A Leszek Miller pytany wtedy przez opolskiego dziennikarza, co by powiedział na powrót Jerzego Szteligi do SLD, odparł gniewnie: proszę pana, nie będziemy rozmawiać o osobach, które mają zarzuty prokuratorskie. A ja kiedyś byłem brytanem Millera.

Sporo w panu goryczy wobec byłych kolegów z partii.

Nie bez przyczyny. Po tej wypowiedzi napisałem list do Millera, że w konstytucji zawarte jest domniemanie niewinności, a on mnie skazał, zanim zrobił to sąd. I podpisałem: twój były brytan. Odpowiedzi oczywiście nie dostałem. Później byłem w Sejmie i dyrektor biura SLD Małgorzata Winiarczyk-Kossakowska na mój widok po prostu uciekła. A kiedyś byliśmy kumplami. Jako stary agent mam świetną pamięć.

Wiele wskazywało na to, że może pan być winny korupcji. W 2006 r. trafił pan do aresztu.

To prawda. Zamknął mnie ten prokurator, którego kiedyś wybroniłem. Zatrzymali mnie w garniturku poselskim, bo akurat szedłem na wykład na uczelnię, wsadzili do celi dwa na trzy mkw. i jeszcze mi prowokatora dołożyli, licząc, że uda mi się przyklepać jeszcze inne sprawy korupcyjne. Ten facet całą noc gadał o swoich znajomościach w Agencji Rolnej, a ja miałem zaczątki klaustrofobii. Trząsłem się na łóżku. Żeby wyjść z tej trzęsionki, pół nocy szorowałem kibel, który chyba nie widział szczotki od czasów niemieckich. Rano lśnił. Niestety, następnego dnia zabrali mnie z celi przejściowej i wsadzili do celi z zabójcą, handlarzem narkotyków i dzieciakiem, który został zamknięty na 9 miesięcy za posiadanie jednego jointa. Moi towarzysze okazali się bardzo przyzwoitymi ludźmi.

Nawet ten zabójca?

W tej konkretnej sytuacji – porządny człowiek. Mój dramat polegał na tym, że prokurator okręgowy, ten przez mnie wybroniony, zastosował wobec mnie areszt prokuratorski. Polegało to na tym, że nie stawiano żadnych zarzutów, tylko brano w kajdany i wsadzano do więzienia. Później ten artykuł kodeksu karnego, który umożliwiał takie praktyki, został uznany za niekonstytucyjny. Profesor Andrzej Gaberle, kryminolog, powiedział, że to był czas, kiedy obowiązywała reguła: sypiesz – wychodzisz, nie sypiesz – siedzisz. Ja nie miałem nic na sumieniu i nie miałem kogo sypać.

Zarzucono panu, że przyjął pan 90 tys. zł łapówki w związku z ubezpieczeniem elektrowni Opole.

Tyle że pieniądze z rzekomej łapówki cały czas leżały na koncie mojego stowarzyszenia. W czasie gdy wpłynęły, akurat byłem na wyjeździe służbowym w Petersburgu. Księgowy do mnie dzwonił, że wpłynęła taka darowizna, ja na to, żeby wysłał podziękowania. To Aleksandra Jakubowska kilkakrotnie dopytywała się w stowarzyszeniu, czy dostali już tę darowiznę. Przez dwa lata byłem świadkiem w tej sprawie, a nagle stałem się podejrzanym, choć przekazałem prokuraturze całą dokumentację stowarzyszenia. I jak się okazuje, to nie koniec mojej sprawy, bo 8 listopada 2017 r. prokurator generalny Zbigniew Ziobro złożył kasację od mojego wyroku. Kilkadziesiąt osób siedziało na ławie oskarżonych, kilkanaście zostało uniewinnionych, a tylko ja mu nie pasuję. Trudno. Taki mój los.

—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")

Jerzy Szteliga

Członek PZPR, SdRP, SLD, poseł na Sejm II, III i IV kadencji (1993–2005). W Sejmie IV kadencji był zastępcą przewodniczącego Komisji Mniejszości Narodowych i Etnicznych, członkiem Komisji Spraw Zagranicznych i komisji śledczej do zbadania tzw. afery Rywina.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Jest rok 1989, władza komunistyczna dogaduje się z opozycją solidarnościową, wieje wiatr zmian, a pan zostaje I sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Opolu.

Poznałem wtedy Leszka Millera – sekretarza Komitetu Centralnego PZPR. To on zaprowadził mnie do premiera Mieczysława Rakowskiego i poznał z gen. Wojciechem Jaruzelskim. Szczególnie zapadła mi w pamięć wizyta u Rakowskiego. Piliśmy izraelską brandy i mówiliśmy o przyszłości.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Polityka
Wybory do PE: Zmiany na listach PiS. Patryk Jaki wystartuje ze Śląska?
Polityka
Fogiel: Nowa władza łamanie prawo. W PiS nigdy nie było pobłażania
Polityka
Jan Strzeżek: Wybory na prezydenta Warszawy już się rozstrzygnęły
Polityka
Dlaczego ABW zasłoniło kamery monitoringu w domach Ziobry? Siemoniak wyjaśnia
Polityka
Adrian Zandberg o Szymonie Hołowni: Przekonał się na czym polega "efekt Streisand"