Dariusz Karłowicz: Polska jako Jason Bourne

Tożsamość Bourne'a trwa mimo utraty pamięci, mimo błędnych hipotez, mimo niezdolności do rozumienia, kim jest i skąd pochodzi. Amnezja to nie reset.

Aktualizacja: 16.07.2017 21:35 Publikacja: 14.07.2017 17:00

„Tożsamości Bourne’a” ze świetną rolą Matta Damona to jedna z najlepszych metafor sytuacji, w jakiej

„Tożsamości Bourne’a” ze świetną rolą Matta Damona to jedna z najlepszych metafor sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się w 1989 roku

Foto: AFP

Prymus, skwapliwy naśladowca europejskich wzorów, skromna panna na wydaniu, którą bogaci krewni zaszczycili zaproszeniem i uwagą? A może światło ze Wschodu, słowiańska dusza z wyższością patrząca na zepsucie oświeconej Europy albo, co gorsza, zepsuciem tym już nadpsuta? Kim jesteśmy? Kim być powinniśmy? Dziarską obsługą zainstalowanej nad Wisłą kserokopiarki, Telimeną i Podczaszycem zmieniającymi gust w rytm paryskiej lub berlińskiej mody, czy raczej dumnym Wschodem, który na dziecięcą chorobę nowoczesności patrzy w wyżyn duchowej potęgi słowiańszczyzny i Bizancjum?

A może jeszcze kim innym? Kimś, kto nie mieści się w stworzonych w dobie Oświecenia kategoriach: katolickimi dziedzicami rzymskiego republikanizmu, niemówiącymi po łacinie łacinnikami, ukształtowaną przez rzymską formę Północą, której skradziono blisko 200 lat podmiotowej polityki, odbierając zarazem szansę na własny kształt nowoczesności? Problem nie jest wcale teoretyczny. Widać go na każdym kroku. Trudność wyjaśnienia, kim jesteśmy, skąd przychodzimy, co robimy w miejscu, w którym na zdrowy rozum powinno nas już nie być, i o co właściwie nam od ponad ćwierćwiecza chodzi, komplikuje naszą zdolność działania i relacje ze światem. To kłopot, którego nie rozwiąże najlepsza nawet firma PR-owska.

Dlaczego? Bo problem nie w komunikacji, lecz w tym, że sami nie znamy zadowalającej odpowiedzi. Nie znamy albo, co gorsza, nie pamiętamy. Wyleciała nam z głowy, zatarła się, nie możemy jej sobie przypomnieć. Owszem, sufluje się nam rozmaite odpowiedzi, ale żadna nie wydaje się dość dobra. Choć nie wiemy, kim jesteśmy, to przecież nie znaczy, że nas nie ma, że nie ma właściwych nam nawyków, odruchów, aspiracji, tradycji – polskiej formy, polskiego stylu życia.

Odkąd po raz pierwszy obejrzałem ekranizację „Tożsamości Bourne'a" ze świetną rolą Matta Damona, nie mogę się pozbyć myśli, że to jedna z najlepszych metafor sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się w 1989 roku. Tytułowy bohater powieści Roberta Ludluma ciężko ranny, cudem wyłowiony z morza mężczyzna, odzyskuje przytomność i siły, ale nie pamięć. Żeby dowiedzieć się, kim jest Jason, który, jak sądzę, nie przypadkiem nosi imię przywódcy Argonautów, będzie zmuszony do przeprowadzenia śledztwa we własnej sprawie. Musi wyruszyć na wyprawę, która pozwoli mu poznać, kim był i co go ukształtowało, odbyć podróż, której trudy pomogą mu zrozumieć własną tożsamość. Jednak zanim jeszcze pójdzie tropem śladów pozostawionych w poprzednim życiu, zdąży zorientować się, że nie jest niezapisaną tablicą.

Mimo że Bourne nie jest świadomy swojej tożsamości, to ona trwa. Widać ją w głęboko utrwalonych skłonnościach, potrzebach, nawykach i umiejętnościach, które ujawniają się pod wpływem rozmaitych bodźców. Przeszłość uformowała go, nadała mu kształt. Choć Jason nie pamięta ani kiedy, ani dlaczego nauczył się prowadzenia samochodu, konwersacji w obcych językach czy walki wręcz, to te sprawności posiada, one w nim istnieją, stanowią istotny wymiar tego, kim jest (i kim nie jest zdolny nie być). Od tych śladów zacznie się śledztwo. To bardzo ważne wskazówki mówiące o naturze i losach bohatera, nieusuwalne składniki tożsamości, które musiałby zabrać ze sobą nawet gdyby postanowił zerwać z przeszłością, zacząć od nowa, stać się kimś zupełnie innym. Tożsamość Bourne'a trwa mimo utraty pamięci, mimo błędnych hipotez, mimo niezdolności do rozumienia, kim jest i skąd pochodzi. Amnezja to nie reset.

To nie mogło się udać

Kiedy w 1989 roku Polska powoli odzyskiwała przytomność, zrazu sądzono, że w ogóle nie musi przypominać sobie, kim jest, nie musi zastanawiać się, co ukształtowało jej polityczne nawyki, odruchy, przyzwyczajenia, jej aksjologię, aspiracje, sposób myślenia, niepowtarzalny styl życia, unikatową formę. Wielu wydawało się, że Polsce wystarczy wiedzieć, kim chciałaby zostać, a reszta to już „tematy zastępcze". Z różnych względów, wśród których najważniejsze okazały się antywspólnotowe fobie i projekt pojednania z komunistami, pierwotnym planem było pogłębienie amnezji. Doraźnym potrzebom politycznym w sukurs szła szczepiona od pokoleń oikofobia. Zaborcy i okupanci uczyli gardzić własną przeszłością tak skutecznie, że zdaniem wielu to właśnie pamięć i tożsamość stanowiły naczelnych wrogów wolności, indywidualizmu, nowoczesności. Patriotyzm rymował się z szowinizmem, wspólnota z ksenofobią, republikańska tradycja miała być z natury gorsza od absolutystycznej, katolicyzm ani tak głęboki jak prawosławie, ani tak etyczny jak protestantyzm. A demokracja szlachecka? A ustrój mieszany? Cóż, anarchia, anachronizm i rozkład. Skarykaturować, wyprzeć się, zapomnieć. Abstrahować od złych nawyków. Zacząć od nowa.

To nie mogło się udać. Polityczna kultura wspólnoty trwa również wtedy, gdy nikt nie jest jej świadom. Jazon pozostanie sobą nawet jeśli uwierzy, że jest zwykłym przybłędą, a król Pelias – uzurpator, który odebrał tron jego ojcu – jest prawowitym królem Jolkos. Operacja resetu przez pogłębienie amnezji wstydem nie powiodła się, bo ten rodzaj politycznej tożsamości, która przetrwała mimo wszystko i wbrew wszystkiemu, zniszczyć można wyłącznie przez eksterminację. Próba imitacyjnej modernizacji – dziwnej, bo nie biorącej za wzór żadnego konkretnego kraju, lecz ideologiczny konstrukt rodem z „duty free zone" była zmarnowaniem czasu, entuzjazmu i energii. Projekt napisania nas od nowa nie miał żadnych widoków powodzenia. Nawet gdybyśmy chcieli, nie potrafimy zostać Niemcami czy Francuzami, tak samo jak nie potrafiliśmy zostać Rosjanami, Prusakami czy Austriakami. To nie w ludzkiej mocy.

Kiedy więc zaczęliśmy dochodzić wreszcie do przytomności, kiedy wyszła na jaw prawda o utraconej pamięci i królewskim rodzie, pojawiło się – zrazu bardzo nieśmiałe – pragnienie lepszego zrozumienia, kim właściwie jesteśmy, a równocześnie pragnienie podmiotowości (i chęć odzyskania władzy). Wraz z nim zaś – pierwsze przebłyski świadomości, ile trzeba sobie przypomnieć, przemyśleć i przedsięwziąć, żeby dojrzeć do swojej roli, sprostać próbom czekającym w prawdziwym życiu. Ponieważ straciliśmy dużo czasu, ciągle jesteśmy dopiero na początku drogi. Czy – jak twierdzą zwolennicy programu imitacji – jest to droga prowadząca nieuchronnie do idealizacji przeszłości, do narodowego narcyzmu? Czy namysł nad tożsamością grozi budową skansenu dla sarmackich amiszów? Cóż, takie ryzyko niewątpliwie istnieje, ale przecież założenie, że każda próba zrozumienia własnej tożsamości musi skończyć się katastrofą, jest – zgódźmy się – wyjątkowo niemądre.

Nie o samouwielbienie przecież idzie, ale o skuteczną modernizację – o realizm w ocenie właściwych nam motywów, pragnień, potencjału, talentów i ograniczeń, słowem o realizm dający widoki na zbudowanie silnego i nowoczesnego państwa. Mimo lat pojenia letejską wodą, wpajania nawyków autoagresji, mimo eksterminacji i inżynierii społecznej, trudno ukryć, że jesteśmy inni, że różnimy się choćby od naszych sąsiadów. Bourne to Bourne. Owszem, w niejednym powinien się pewnie zmienić, ale być sobą nie przestanie. Teraźniejszość i przyszłość budować można tylko na tym, co jest – inaczej kończy się na budowaniu państwa w myślach oraz na frustracji pocieszającej się, że „głupi ludzie nie dorośli do naszych idei". Tak! Projekt kseromodernizacji jest po prostu nierealistyczny! Jednym z najpoważniejszych zarzutów wobec imitacyjnej transformacji jest jej przeciwskuteczność. Modernizacja albo uwzględni realia, albo polegnie. Sen o resecie (tradycji, pamięci, religii) to droga donikąd. Budować można tylko na tym, co jest – na tej pamięci, tej tradycji, tej religii i tej tożsamości. Jeśli nie z miłości do tego, co mamy, to już choćby dlatego, że inny fundament nie istnieje.

Mit Argonautów przynosi wskazówki, które z pewnością warto rozważyć. Żeby odzyskać należny tron, trzeba pamięci, wielkiego celu, sojuszników i męstwa. By odzyskać władzę nad sobą i nad polis, trzeba mieć wizję, która da siłę i rozmach. Złota Kolchidy nie zastąpi wizja ciepłej wody w kranie. A przecież trzeba też Herkulesowej siły – bo liczyć na zachwyt tych, którzy muszą przesunąć się przy stole, to niebezpieczna naiwność. Jazon musi wiedzieć, że nie wszyscy cieszą się z jego powrotu. Pewnie to właśnie wkładał mu do głowy Chiron: stwórz cel, który porwie i nada sens, zgromadź przyjaciół, nie daj się zastraszyć, no i nie bój się smoków.

Przeszłość jest niezbędna

Historia Jazona – jedna z klasycznych opowieści o dojrzewaniu do objęcia władzy (nad sobą i państwem) – to również bardzo poważna przestroga. Choć podobna do mitu o kreteńskiej wyprawie Tezeusza, który po wszystkich przygodach wraca gotowy do przejęcia władzy – opowieść o wyprawie Jazona stanowi antyprzykład. W przeciwieństwie do Tezeusza, który dorasta do niezbędnego dla króla formatu, Jazon wraca jako oszust, człowiek zbyt mały, by wdrapać się na tron swojego ojca. Nigdy nie odzyskuje władzy, bo zwiodła go pokusa drogi na skróty – czary, brak zasad, okrucieństwo, dzikość. Zwiodła go Medea. Wprawdzie zdobył złote runo, ale nie wyćwiczył się w królewskich cnotach. Skoro zaś nigdy nie dowiedział się, kim naprawdę jest, nie był zdolny ocenić, kim mógłby zostać. To przestroga pierwsza, ale jest i druga.

Chodzi o nadmiar wspomnień. Według jednej z redakcji mitu, sędziwy Jazon ginie, zwiedzając spróchniały wrak Argo. Zmurszały pokład zawalił się. Bohater, który nigdy do końca nie zrozumiał, kim jest, kończy przygnieciony ciężarem wspomnień. Stary Jazon spacerujący po spróchniałym pokładzie Argo to obraz pamięci pozbawionej przyszłości – symbol pamięci-pułapki, która staje się śmiertelnie groźna, bo pozwala zapomnieć o przyszłości. Dobrze wiemy, że jest to groźba realna. Przeszłość jest niezbędna, żeby wiedzieć, kim jesteśmy i dokąd idziemy – i tylko po to.

Jedyna śmierć prawdziwa to amnezja

Czy warto myśleć, pisać o tym czego już nie ma? – pytał mnie po jakimś tekście o Grekach pewien znany socjolog średniego pokolenia. Pytanie zbyłem wzruszeniem ramion i zdawkową odpowiedzią, że wydaje mi się to ciekawe, inspirujące, zaskakująco współczesne, itp. Bałem się wielkich słów, wytartych od powtarzania na rozmaitych belferskich akademiach. Patos nie starcza za odpowiedź. Kultura, tradycja, dziedzictwo – można je pisać wielką literą, ale przecież nieprzekonanych to i tak nie przekona. A pytanie nie jest wcale błahe. No bo po co nam przeszłość? Do czego potrzebne stare książki, traktaty, obrazy? Czy teraźniejszość nam nie wystarcza?

Jaki sens ma cały ten antykwariat, w którym tyle czasu trawią artyści, filozofowie, uczeni? Czy rzeczywistość nie jest ciekawsza? Wielkie obszary dzisiejszej cywilizacji doskonale obywają się bez przeszłości. Technika, nauka, nawet współczesna humanistyka nie korzystają z historii swoich dziedzin. Fizyk nie musi studiować pism Galileusza, zoolog Arystotelesa, a inżynier zupełnie dobrze daje sobie radę bez znajomości rysunków Leonarda. Humaniści chętnie powtarzają frazę „Te badania są już nieaktualne", „Ta książka się zdezaktualizowała". Jeśli historyk starożytności czyta Gibbona, Zielińskiego czy Wilamowitza-Moellendorffa, to tylko jako ciekawostkę – ich przestarzałe monografie nie są nikomu potrzebne.

Idą Zaduszki, więc trzeba powiedzieć jasno: żywa kultura to Dziady, to stałe wzywanie umarłych, rozmowa z umarłymi – z naszymi umarłymi. Człowiek kultury to guślarz, pośrednik, dziad-żebrak, który pośredniczy w tych rozmowach jako tłumacz, podwójny ambasador, a może podwójny agent. Guślarz nie zajmuje się naukowym badaniem duchów (ani dowodzeniem, że duchów nie ma), ale rozmową z duchami – i to rozmową dotyczącą spraw najważniejszych. A po co? Mówiąc najkrócej – by się dowiedzieć, „jak żyć, żeby się zbawić"? Jak żyć, by się nie pogubić? Jak żyć, by trafić do domu?

Figurą tej sytuacji są odwiedziny Odysa w Hadesie. Jeśli Odyseja jest opowieścią o duchowej wędrówce i nawróceniu, to momentem centralnym wydaje się ten właśnie epizod. Bez śmierci nie ma odrodzenia – to wiedzą wszyscy czytelnicy platońskiego „Fedona". Lekcja pierwsza: umarli przypominają nam, że pomrzemy. A jeśli pomrzemy, to nie możemy tracić czasu na głupstwa. Lekcja druga to odpowiedź na pytanie z „Fajdrosa" „Skąd i dokąd idziemy?" – „Gdzie jesteśmy?". Interes jest obopólny. My umarłym dajemy obiatę – dajemy im życie, obecność, wspólnotę. Oni nam w zamian wskazówki – wśród nich: pamięć kierunku, przeczucie nagrody i mapę z naniesioną topografią zagrożeń.

Uff! Skoro już odważyłem się to powiedzieć – dwa zastrzeżenia. Do umarłych nie wolno chodzić jak do nie-żywych. To problem humanistycznych pedantów, którzy zabijają przeszłość. Osinowy kołek metody, która przeszłość oddziela od życia, to jedyny naprawdę skuteczny sposób na zerwanie żywej ciągłości, wspólnoty żywych i umarłych. Zastrzeżenie drugie – do umarłych nie wolno chodzić jak do dzieci lub idiotów. We współczesnej humanistyce metoda wygrała z rzeczywistością. Uczony jest zawsze mądrzejszy od przedmiotu swoich badań – czy bada kamienie, Jaćwingów czy Pana Boga. Dzięki metodzie uczony nie uczy się świata, lecz go analizuje.

Niestety. Kto zamiast uczyć się od umarłych chce uczyć się o umarłych, ten nie nauczy się niczego, co naprawdę godne uwagi. Współczesna humanistyka wygania duchy i zostaje z kośćmi – całymi skrzyniami kości, o których można powiedzieć dużo, ale które z pewnością nam nie powiedzą niczego. W każdym razie niczego spośród rzeczy ważnych, przejmujących, bolesnych. Metoda sprawiła, że wszystkie rzeczy naprawdę istotne są dziś „nienaukowe". Czy można się dziwić, że ta humanistyka nie interesuje nikogo, że nudzi nawet własnych robotników?

Przeszłość potrzebna jest ze względu na współczesność. Bez obecności umarłych żyć niepodobna. Tylko dzięki nim pamiętamy, kim jesteśmy. Jedyna śmierć prawdziwa to amnezja. To nie dramatyczne przygody w jaskini Polifema, ale pozbawiająca pamięci beztroska krainy Lotofagów stanowi najgroźniejszą przygodę Odyseusza. Bardzo to mocny obraz: w opowieści o Argonautach jego odpowiednikiem są odbierające pamięć rozkosze, które zatrzymały bohaterów w krainie Amazonek. Kto zje kwiat lotosu, zapamięta się w migotliwej zmienności świata i zapomni, skąd przyszedł, ten nie przypomni sobie, gdzie jest ani dokąd zmierza. Bez pomocy umarłych, bez proroczych wskazówek Tejrezjasza nikt nie trafi do Itaki, nie znajdzie złotego runa.

Kiedyś z okazji okrągłego jubileuszu mojego filozoficznego mistrza prof. Juliusza Domańskiego brałem udział w audycji radiowej. Dziennikarka spytała: „Czy nie żałuje Pan czasu poświęconego lekturze dzieł dawnych filozofów?". Wyraźnie zaskoczony tą myślą Profesor odparł po chwili: „Spędziłem życie z najinteligentniejszymi ludźmi w historii. Raczej ich słuchałem niż gadałem, ale czy można sobie wyobrazić ciekawsze życie?".

W greckich opowieściach muzy to córki Mnemosyne i Zeusa. Galeria arcydzieł to zapisana w tradycji historia spotkań historii i absolutu – zapisana w książkach, rzeźbach, obrazach pamięć epifanii. Ponieważ falsyfikaty nie wytrzymują próby czasu, to można nie mieć wątpliwości – arcydzieła nigdy nie zawodzą.

Foto: materiały prasowe

Fragment książki Dariusza Karłowicza, „Polska jako Jason Bourne", wydanej pod koniec czerwca przez Teologię Polityczną. Autor jest filozofem, publicystą, prezesem Fundacji Świętego Mikołaja. Felietonista „W Sieci", publikował też w „Rzeczpospolitej". Wydał m.in. „Arcyparadoks śmierci: męczeństwo jako kategoria filozoficzna – pytanie o dowodową wartość męczeństwa"

Śródtytuły pochodzą od redakcji.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Prymus, skwapliwy naśladowca europejskich wzorów, skromna panna na wydaniu, którą bogaci krewni zaszczycili zaproszeniem i uwagą? A może światło ze Wschodu, słowiańska dusza z wyższością patrząca na zepsucie oświeconej Europy albo, co gorsza, zepsuciem tym już nadpsuta? Kim jesteśmy? Kim być powinniśmy? Dziarską obsługą zainstalowanej nad Wisłą kserokopiarki, Telimeną i Podczaszycem zmieniającymi gust w rytm paryskiej lub berlińskiej mody, czy raczej dumnym Wschodem, który na dziecięcą chorobę nowoczesności patrzy w wyżyn duchowej potęgi słowiańszczyzny i Bizancjum?

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Refren mojej ballady