Tato

Są rzeczy ważne i ważniejsze. Obok pędzi świat, politycy składają deklaracje, trwa odwieczna nawalanka. A mnie zatrzymał się świat. Stanął w miejscu i nie chce ruszyć. W ostatnią sobotę mój Tato trafił do szpitala, a w niedzielę w nocy zmarł. I nic już nie jest takie samo.

Aktualizacja: 02.07.2017 23:03 Publikacja: 30.06.2017 18:00

Tato

Foto: Fotorzepa, Rafał Guz

Dla świata to nie news. Mój tato był zwyczajnym człowiekiem, pracował jako elektryk samochodowy w warsztacie, po pracy wracał do domu, bawił się z dziećmi, czasem balował, a czasem zarywał noce, czytając po raz setny Trylogię (takim go zapamiętam, gdy pochłaniał rozpadający się mu już w rękach Sienkiewiczowski tom). Wicher historii porwał go tylko raz, gdy zapisał się do Solidarności, tej pierwszej, potem nigdy już się nie porywał na działalność społeczną. Był za to dla nas. Zabierał mnie na gruźliczankę (pamiętacie peerelowskie saturatory?), choć mama zabraniała, rozmawiał i dyskutował ze mną – od dzieciństwa – o polityce (nigdy się nie zgadzaliśmy, nigdy nie głosowaliśmy tak samo w wyborach, zawsze, do ostatnich dni, różniliśmy się w ocenach, ale nigdy nam to nie przeszkadzało). To on nauczył mnie pasji dyskutowania, ale też bycia zawsze na kontrze do innych. A potem poświęcił się wnukom, konstruował dla nich drabinki, huśtawki i bawił się do upadłego. Nawet ostatniego dnia, gdy brakowało mu już siły, uśmiechał się do nich i z nimi żartował.

Moją mamę, swoją żonę od 57 lat, kochał do szaleństwa. Trzeba było widzieć, jak się o nią troszczył, jak po nią jeździł, jak gotował obiadki (tak, tak, w ostatnich latach, gdy mama chorowała, to on często gotował), jak chwytał jej laskę, jak ją podtrzymywał. Piękna miłość, choć przecież dla obojga czasem trudna. Nie wyobrażałem sobie ich nigdy osobno i nadal nie potrafię sobie wyobrazić.

Kiedy o nim myślę, kiedy oglądam jego nieliczne zdjęcia (nie lubił ich, nie chciał, by je mu robić), przychodzi mi na myśl cytat z Ewangelii: „błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię" (Mt 5, 5). Tato był takim właśnie cichym. Głośno było tylko wtedy, gdy dyskutowaliśmy o polityce, poza tym nie chciał nigdy sobą nikogo zajmować, nie walczył o swoje, wycofywał się i ustępował, gdy chodziło o jego interesy. Ważni byli inni. Ci, których kochał. Kochał mocno i bezwarunkowo. I potrafił to okazywać. Po cichu.

Ostatni raz rozmawialiśmy w Dzień Ojca. Tato był osłabiony, ale nie wyglądało to groźnie, nie miał nawet gorączki. Na szczęście nie zadzwoniłem, żeby uprzedzić, że przyjedziemy, bo pewnie by mnie przekonywał, że nie warto jechać, że zobaczymy się kiedy indziej. Zdążyłem, chwilę rozmawialiśmy, ale i tak żałuję, że... nie powiedziałem mu tylu rzeczy, że dyskutowałem o polityce, zamiast powiedzieć o tym, co najważniejsze, że niekiedy traciliśmy czas, którego okazało się być tak mało. On przecież zawsze był zdrowy, nigdy nie chorował, miał jeszcze być na Pierwszej Komunii trójki młodszych dzieci, miał bawić się na weselu najstarszej. I tyle miał mi jeszcze przekazać...

A teraz muszę czekać, czekać na ten czas, gdy spotkamy się ponownie, gdy usiądziemy po drugiej stronie i porozmawiamy, bo przecież „życie ludzkie zmienia się, ale nie kończy". I teraz jakoś szczególnie bliskie stały mi się słowa Benedykta XVI, który w „Ostatnich rozmowach" tak mówił o niebie: „cieszę się, że znowu zobaczę moich rodziców, rodzeństwo, przyjaciół, i wyobrażam sobie, że będzie tak wspaniale, jak było u nas w domu". Ja też czekam na ten czas, by spotkać się z Tatą. I o wiele mocniej odczuwam prawdę krótkiej notatki sługi Bożego Wenantego Katarzyńca: „Nie mogę już tego naprawić, co przeminęło. Dnia jutrzejszego nie jestem pewien, tylko dniem dzisiejszym mogę rozporządzać. Czas, w którym żyjemy, jest drogi jak niebo, jak Przenajświętsza Krew Pana Jezusa, jak sam Bóg". Tego też nauczył mnie Tato.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Dla świata to nie news. Mój tato był zwyczajnym człowiekiem, pracował jako elektryk samochodowy w warsztacie, po pracy wracał do domu, bawił się z dziećmi, czasem balował, a czasem zarywał noce, czytając po raz setny Trylogię (takim go zapamiętam, gdy pochłaniał rozpadający się mu już w rękach Sienkiewiczowski tom). Wicher historii porwał go tylko raz, gdy zapisał się do Solidarności, tej pierwszej, potem nigdy już się nie porywał na działalność społeczną. Był za to dla nas. Zabierał mnie na gruźliczankę (pamiętacie peerelowskie saturatory?), choć mama zabraniała, rozmawiał i dyskutował ze mną – od dzieciństwa – o polityce (nigdy się nie zgadzaliśmy, nigdy nie głosowaliśmy tak samo w wyborach, zawsze, do ostatnich dni, różniliśmy się w ocenach, ale nigdy nam to nie przeszkadzało). To on nauczył mnie pasji dyskutowania, ale też bycia zawsze na kontrze do innych. A potem poświęcił się wnukom, konstruował dla nich drabinki, huśtawki i bawił się do upadłego. Nawet ostatniego dnia, gdy brakowało mu już siły, uśmiechał się do nich i z nimi żartował.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Kobiety i walec historii
Plus Minus
Inwazja chwastów Stalina
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Putin skończy źle. Nie mam wątpliwości
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Elon Musk na Wielkanoc
Plus Minus
Piotr Zaremba: Reedukowanie Polaków czas zacząć