Teraz to ich kwatera główna. Tu pracuje dyspozytor. Przyjmuje zlecenia i wysyła w teren kurierów. Mimo że są w Polsce ledwie od kilku tygodni, bez trudu znajdują restaurację, odbierają zamówione przez internet danie i zawożą do zamawiających. Ich przewodnikiem jest Google Maps, zbawienna aplikacja, która pomaga im orientować się w trudnym miejskim terenie.
W większości, jeśli nie wszyscy, pochodzą z Indii. A w tamtejszych miastach, jak wiadomo, tłok, chaos i zgęszczenie jeszcze większe niż w Warszawie. Stolica kraju nad Wisłą jest więc dla nich jak kromka chleba z masłem. Nadzwyczaj prosta, doskonale przestrzenna, krystalicznie logiczna. Łatwo wszędzie tu trafić. Kilkanaście minut jazdy na rowerze i szybka dostawa. Zupa jeszcze ciepła, kartacze nie zdążyły wystygnąć, zwodniczo pachnie gorące curry. Polski konsument odbiera danie. Hindus goni już za następnym zleceniem.
Reakcje ludzi? A niby jakie mają być? Przecież Hindus jest ciapaty, nawet bardzo ciapaty. Klienci się nie boją? Bez problemu otwierają drzwi? Nie, nikt się nie dziwi. A kto miałby jeździć w UberEATS, Polacy? Dla nich to żadne pieniądze. A dla biednego chłopaka z przedmieść Delhi fortuna. Przyjeżdża więc i pracuje nad Wisłą. On i tysiące jemu podobnych.
Wychodzę z biura coś zjeść. Kiedyś były tu bary mleczne. Do czasu, kiedy Włosi założyli przy Siennej pizzerię La Bufala. Jest znakomita. Ravioli, świeże krewetki, antipasti i pizza. Jaka chcesz, na cienkim chrupkim cieście. Zamykasz oczy, chłoniesz zapach świeżej bazylii i na skrzydłach wyobraźni przenosisz się na chwilę do Toskanii. Ostre słońce i skrzące się w kieliszku bordowymi iskierkami Brunello dopełniają iluzji.
Ale chwila, doskonałość aromatów tego śródziemnomorskiego integrum nagle ulega zachwianiu, pojawia się jakaś nowa nuta, obca, niepokojąca, pełna egzotyki. To nowy ton. Idę jego śladem i trafiam po przejściu kilku kroków do restauracji OM. Na szyldzie napisano, że serwuje się tu kuchnię indyjską i nepalską. Jest pora lunchu, więc w środku tylu gości, że nie ma gdzie usiąść. Uśmiechnięty kelner grzecznie się wita i prowadzi do stolika na zewnątrz, wręcza kartę. Zaczynam jak zwykle od „Bombilli", a potem curry i placki. Ludzie wchodzą i wychodzą. Jedni po raz pierwszy, inni to stali bywalcy, których aromaty tej kuchni przyciągają jak magnes. Jest ich tak wielu, że zaczyna brakować dla nich miejsca. Hinduscy kucharze świetnie to rozumieją, więc naprzeciwko już za kilka dni otworzy się kolejna restauracja serwująca dania kuchni indyjskiej. Czwarta w najbliższej okolicy. Wszędzie oczywiście pracują ciapaci.