Lody odchudzają, czyli kulinarne fake news

Wodorosty nie są zrobione z plastiku, dieta bezglutenowa może być niebezpieczna, a ciężarny karaluch zjedzony w fast foodzie nie paraliżuje szczęki. Internet roi się od informacji, które lepiej sprawdzić, niż im wierzyć. Ale kto ma na to czas?

Aktualizacja: 10.06.2017 19:13 Publikacja: 09.06.2017 00:01

Lody odchudzają, czyli kulinarne fake news

Foto: Fotorzepa, Mirosław Owczarek

Pod koniec lat 90. XX wieku Roger Bate, dyrektor Europejskiego Forum Nauki i Środowiska, przeprowadził w okolicach stacji londyńskiego metra ciekawą ankietę. Bate spytał Londyńczyków o substancję o tajemniczej nazwie „dwuwodorek tlenu". W pytaniu wyjaśnił, że substancja ta jest „rutynowo używana w procesach chemicznych", przez co przedostaje się do środowiska i trafia m.in. do pożywienia. Ostrzegł też, że ów związek chemiczny może w efekcie spowodować „nadmierne pocenie się i wymioty", a jeśli dostanie się do płuc, wówczas może być przyczyną śmierci. Na koniec odnotował, że dwuwodorek tlenu znajdowano w guzach pacjentów umierających na raka. Nic więc dziwnego, że na pytanie, czy używanie tej substancji powinno być ograniczone przepisami prawa, „tak" odpowiedziało 76 proc., a „nie" – zaledwie 5 proc. Innymi słowy trzech na czterech ankietowanych opowiedziało się za prawnym ograniczeniem używania wody.

Eksperyment Bate'a nie dotyczył wprawdzie sensu stricte jedzenia, ale pokazał, że – odpowiednio formułując przekaz – ludziom można wmówić wiele rzeczy. Doczekał się zresztą wielu internetowych przeróbek – m.in. mema o treści: „Każda z osób, która spożywała monotlenek diwodoru, w końcu umarła". Wiele rad żywieniowych, jakie można znaleźć w internecie i jakie są częścią tzw. wiedzy powszechnej, ma wartość zbliżoną do ostrzeżenia przed zgubnymi skutkami spożywania H2O.

Miliony czytają o pasożytach

Postprawdę, która stała się nieodłącznym elementem naszej rzeczywistości, większość osób automatycznie wiąże z polityką. Cały świat usłyszał wszak o tzw. fake newsach w czasie kampanii przed wyborami prezydenckimi w USA.

Ale już np. w Chinach – jak wynika z analizy tamtejszej firmy Tencet – spośród dziesięciu dotychczas najpopularniejszych „postprawdziwych" historii w 2017 roku, aż osiem dotyczyło żywności. Z kolei między kwietniem 2015 a marcem 2016 roku ponad 15 proc. spośród 2175 najszerzej rozpowszechnionych plotek za pośrednictwem chińskiego komunikatora WeChat dotyczyła jedzenia. Zainteresowanie Chińczyków tą tematyką można zrozumieć: kilka lat temu głośna była sprawa sprzedawania w Chinach fałszywych jajek (wykonanych z żywicy, skrobi, koagulantów i specjalnego pigmentu w „skorupce" z gipsu, parafiny i węglanu wapnia), a w 2008 roku krajem wstrząsnęła afera z mlekiem w proszku skażonym melaminą – substancją używaną m.in. do produkcji środków czystości. A nic nie jest tak dobrą pożywkę dla rozpowszechniania „postprawdy" jak strach.

Wśród fałszywych informacji największą popularnością cieszyły się w Chinach te dotyczące wodorostów zrobionych z plastiku. Na początku roku w chińskich mediach społecznościowych pojawiły się materiały wideo, na których pokazywano kawałki cienkiego plastiku znalezione w paczce wodorostów. Nagranie to doczekało się licznych mutacji – na jednej z nich widać, jak kucharz moczy kawałek wodorostu w wodzie, po czym rozciąga go, pokazując, że nie jest go w stanie przerwać – co ma być dowodem na to, że produkt wykonano z tworzywa sztucznego. Tymczasem, jak wyjaśnia Ruan Guangfeng z chińskiego Centrum Informacji nt. Żywności, tak właśnie powinien zachowywać się wodorost zanurzony w zimnej wodzie, a następnie wysuszony.

Oficjalne tłumaczenia na nic się zdały, plotka sprawiła, że cena wodorostów spadła w niektórych regionach kraju nawet o 50 procent. A badanie przeprowadzone przez Fuguangija Food, jedną z firm handlujących wodorostami, wykazało, że aż 75 proc. ankietowanych nie zamierza w najbliższym czasie kupować tego produktu.

– Jak to możliwe, że ludzie wierzą w wodorosty zrobione z plastiku? – dziwi się Zeng Huaqing, jeden z przedsiębiorców działających od lat na tym rynku.

Ale „plastikowe wodorosty" to tylko wierzchołek góry postprawdy o jedzeniu, jaka przetacza się przez chiński internet. W 2016 roku historia o tym, by nie jeść raków, ponieważ są one nosicielami wielu pasożytów, doczekała się 54 milionów wyświetleń w WeChat. Chińczycy mogli też przeczytać w internecie o skażonej pasożytami wieprzowinie, czereśniach, po zjedzeniu których 20-latek zmarł na ptasią grypę, plastikowym ryżu eksportowanym na rynki zachodnie oraz o winogronach, do których uprawy używa się leków antykoncepcyjnych. Mało tego – niektórzy najwyraźniej uznali, że rozsiewanie postprawdy na temat jedzenia może być sposobem na życie – ktoś miał zażądać od chińskiej firmy Ayibo Food, handlującej wodorostami, 12 tysięcy dolarów za to, by w internecie nie pojawił się filmik, na którym w paczce z logo tej firmy znajdzie się plastik.

Ile nóg ma kurczak?

O ile Chińczycy boją się jedzenia w ogóle, o tyle kochający fast foody Amerykanie najwyraźniej obawiają się, co w takich produktach w rzeczywistości się znajduje. Już w późnych latach 70., w czasach, gdy nikt jeszcze nie podejrzewał, że między prawdą a kłamstwem istnieje jeszcze szerokie pole dla postprawdy, na amerykańskim Południu pojawiły się pogłoski o tym, że popularne sieci sprzedające hamburgery – McDonald's i Wendy's – „wzbogacają" swoje mięso m.in. dżdżownicami oraz gałkami ocznymi krów. W dobie internetu owa historia doczekała się twórczego rozwinięcia. W 2014 roku Daily Buzz Live przypomniał o tych pogłoskach, zamieszczając dla wzmocnienia efektu zdjęcie mielonego mięsa zmieszanego z kawałkami zmrożonego masła, które rzeczywiście przypominały nieco dżdżownice. W dodatku tropiciele teorii spiskowych przekonywali, że firma ta reklamuje swoje hamburgery hasłem „100% wołowiny", ponieważ kupuje mięso od firmy noszącej nazwę... „100% wołowiny", która – rzecz jasna – zamiast wołowiny serwuje wszystkim dżdżownice i inne produkty mięsopodobne. W tym wszystkim prawdziwe było jedynie to, że McDonald's rzeczywiście używał takiego hasła reklamowego.

Podstępu doszukiwano się również w zmianie nazwy sieci Kentucky Fried Chicken na KFC (doszło do niej w 1991 roku). Autorzy teorii spiskowych przekonywali, że sieć musiała wyrzucić z nazwy słowo „Chicken" (kurczak), ponieważ w rzeczywistości serwuje klientom mięso ze zwierząt, które z kurczakami mają niewiele wspólnego. Autor jednego z licznych „demaskatorskich" łańcuszków krążących po sieci zaczynał od dramatycznego pytania: „Czy ludzie wiedzą, co jedzą w KFC?", po czym sam odpowiadał: nie, nie jedzą kurczaków. Do kubełków i kanapek z sieci trafiać miało bowiem mięso z istot zmodyfikowanych genetycznie, które – według autora – nie mają piór, łap i dziobów oraz są karmione za pomocą plastikowych rurek, które jednocześnie zastępują im żyły. W innej wersji tej historii kurczaki hodowane przez KFC miały mieć po sześć nóg – ponieważ ta właśnie część ptaka interesuje firmę najbardziej. O wszystkim, rzecz jasna, miał wiedzieć rząd, który wymusił zmianę nazwy fast foodu.

W rzeczywistości KFC kupuje kurczaki u zewnętrznych dostawców – inaczej musiałoby dysponować gospodarstwami dostarczającymi niemal miliard kurczaków rocznie. Zmiana nazwy firmy była zaś zmieniona przede wszystkim po to, aby ukryć słowo „fried" („smażony"), ponieważ smażenie zbyt wielu osobom kojarzyło się z niezdrową żywnością. Mimo to teoria o spisku między administracją USA a KFC mającym na celu ukrycie gigantycznych farm pełnych zmodyfikowanych genetycznie istot w internecie żyje swoim życiem po dziś dzień.

Ofiarą jeszcze dziwniejszego fake newsa padła sieć Taco Bell (amerykański fast food specjalizujący się w potrawach meksykańskich i teksańskich). Historia, która po raz pierwszy pojawiła się w sieci w marcu 1998 roku, a przed kilkoma laty została „odświeżona" (na dodatek z odwołaniem do nieistniejącego artykułu w „The New York Times") dotyczyła pewnej amatorki Taco Bell, która po zjedzeniu posiłku w fast foodzie źle się poczuła. W nocy – jak głosi historia – miała poczuć, że drętwieje jej szczęka, która jednocześnie zaczęła puchnąć. Lekarz zdiagnozował alergię, ale stan kobiety nadal się pogarszał – do tego stopnia, że kobieta miała problem z poruszaniem szczęką. Dopiero dalsze badania ujawniły dramatyczną prawdę: w zjedzonym przez kobietę taco miał znajdować się ciężarny karaluch, który, przed połknięciem, zdążył złożyć jajeczka w śliniankach klientki Taco Bell. Historia kończy się jednak szczęśliwie: jajeczka usunięto, zanim zdążyły się z nich wykluć karaluchy.

Redaktorzy walczącego z postprawdą serwisu Snopes.com odnotowują jednocześnie, że wszystkie tego typu historie o fast foodach mają wspólny mianownik: szokują, odwołując się do poczucia obrzydzenia, jakie większość osób czuje na myśl o jedzeniu insektów, niektórych podrobów zwierzęcych (owe krowie gałki oczne), a także np. gryzoni. Te ostatnie również pojawiały się w historiach o KFC, które miało serwować klientom szczurze mięso (co czasem miały potwierdzać odpowiednio spreparowane zdjęcia). Inwencja twórców tego typu historii jest nieograniczona: jeden z serwisów oskarżył koncern Coca-Cola o wypuszczenie na rynek wody Dasani skażonej groźnym pasożytem, na dowód zamieszczając nawet wizualizację owego pasożyta – sęk w tym, że na zdjęciu widać było całkowicie niegroźną larwę węgorza.

Mordercza margaryna

Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że postprawda o jedzeniu ogranicza się w USA wyłącznie do fast foodów. Amerykanów straszono też bananami i pomarańczami, w które ktoś miał wstrzyknąć krew osób zarażonych wirusem HIV. Źródłem tej pierwszej pogłoski było zdjęcie umieszczone na Facebooku przez jedną z użytkowniczek, zaniepokojoną czerwonymi plamkami na bananie, którego miał zjeść jej syn. I choć szybko okazało się, że za owe plamki odpowiedzialna jest obecność jednego ze szczepów bakterii tlenowych, zdjęcie zdążyło obrosnąć legendą o psychopatach zakażających banany śmiertelnie groźnym wirusem. Do szerzenia się pogłoski o pomarańczach nie potrzeba było nawet zdjęcia – wystarczyła plotka, że algierskie służby celne przechwyciły partię pomarańczy z Libii zawierających krew z wirusem HIV (w rzeczywistości Libia eksportowała wówczas pomarańcze jedynie do Egiptu).

Swoją czarną legendę ma też margaryna, która – według jednej z krążących po sieci historii – miała pierwotnie zostać wyprodukowana jako środek do tuczenia indyków. Kiedy jednak indyki zareagowały na dietę z margaryny zgonem – wówczas producent, chcąc zrekompensować dotychczasowe badania – postanowił dodać do niej żółty barwnik i sprzedawać jako zamiennik masła. A przecież – jak głosi internetowe ostrzeżenie – tylko jedna cząsteczka różni margarynę od plastiku.

Owa przerażająca wizja znów nie wytrzymuje jednak zderzenia z rzeczywistością. Margarynę zawdzięczamy Napoleonowi III, który nie szukał jedzenia dla indyków, lecz tańszego zamiennika masła dla swoich poddanych. W ogłoszonym przez cesarza konkursie wziął udział m.in. chemik Hippolyte Mege-Mouries, któremu udało się stworzyć margarynę. Z kolei stwierdzenie, że tylko jedna cząsteczka odróżnia margarynę od plastiku, jest równie przerażające jak to, że tylko jeden atom odróżnia wodę od głównego składnika bomby wodorowej.

Amerykanie są też ostrzegani przed olejem rzepakowym, który – jak można się dowiedzieć z internetowych przekazów – jest w rzeczywistości produktem eksperymentów genetycznych prowadzonych w Kanadzie. Spożywanie oleju rzepakowego ma grozić ślepotą, anemią i chorobami płuc. A jakby tego było mało – olej rzepakowy był, według ostrzegających przed nim internautów, używany do produkcji gazu musztardowego.

Skąd pomysł, że olej rzepakowy to śmiertelna trucizna? Podejrzenia budzi jego nazwa używana w USA, gdzie określa się go mianem Canola oil. Tymczasem rzepak to po angielsku rapeseed – nazwa brzmiąca złowieszczo, biorąc pod uwagę, że słowo „rape" oznacza w języku angielskim „gwałt", a więc rapeseed może być tłumaczone przez wiele osób jako „nasienie gwałtu". W rzeczywistości owo rape w nazwie pochodzi od łacińskiego rapum – czyli rzepa. Nieporozumienie wokół tego jednego słowa w połączeniu z faktem, że w nazwie oleju nie ma informacji o roślinie, z której pochodzi, wystarczyło jednak do wzbudzenia podejrzeń. A te są podsycane przez różne „autentyczne" historie (jest wśród nich opowieść o kobiecie, która doznała otwartego złamania ręki po tym, jak została lekko uderzona przez córkę – a wszystko przez to, że używała oleju rzepakowego).

Antyglutenowa moda

Oprócz klasycznej postprawdy żywność doczekała się również wielu mitów, których szerzeniu się doskonale sprzyja internet. Niektóre z nich mają ciekawą historię – np. w Wielkiej Brytanii wiele osób wierzy, że jedzenie marchwi poprawia widzenie w nocy. Skąd ten pomysł? Otóż w czasie II wojny światowej brytyjska propaganda przekonywała, że piloci RAF skutecznie atakują w nocy niemieckie cele, ponieważ jedzą dużo marchwi. W rzeczywistości brytyjskie siły zbrojne chciały ukryć przed światem prawdę o postępach w zakresie technologii radarowej, a jednocześnie chciano zachęcić dzieci do jedzenia warzyw. Nie wiadomo, czy Brytyjczykom udało się wówczas oszukać III Rzeszę – wiadomo natomiast, że wielu ludzi wierzy w tę historię do dziś.

Z kolei gluten (mieszanina białek roślinnych, gluteniny i gliadyny, występująca w ziarnach niektórych zbóż), o którym w ostatnim czasie zrobiło się bardzo głośno, nie jest, wbrew temu, co można przeczytać w internecie, źródłem wszelkiego zła. I nie jest prawdą, że odstawienie go sprawi, iż w krótkim czasie dorobimy się sylwetki Roberta Lewandowskiego, który podobno zajada się bezglutenowymi plackami bananowymi.

– Komponując, na własną rękę, dietę bezglutenową, można sobie bardzo zaszkodzić. Choćby przez to, że kupując produkty bezglutenowe, przestajemy zwracać uwagę np. na to, że mają one bardzo długi termin przydatności do spożycia – a więc zawierają całą tablicę Mendelejewa – mówi nam dietetyk Aneta Strelau. Ale to nie koniec. Dietetycy podkreślają, że bez glutenu w diecie pozbawiamy się także innych składników odżywczych występujących w zbożach: witamin z grupy B, błonnika, żelaza czy też węglowodanów złożonych. Efekt? – Możemy być zmęczeni, ospali, grozi nam redukcja masy mięśniowej, skurcze mięśni, niedobory witamin – wylicza dietetyk, technolog żywienia Anna Radowicka-Jelonek.

Mało tego – odstawiając gluten, możemy wręcz przytyć. Powodem takiej reakcji będzie zbyt mała ilość cukrów złożonych dostarczanych organizmowi. Brak owych cukrów, będących głównym źródłem energii dla naszego ciała, sprawia, że organizm „profilaktycznie" zaczyna gromadzić zapasy z innych źródeł.

- Uzasadnienie zastosowania diety bezglutenowej dotyczy zaledwie kilku procent populacji. Decyzję o konieczności jej zastosowania podejmuje lekarz na podstawie wyników badań – mówi nam członek Polskiego Towarzystwa Dietetyki Halszka Sokołow. Dodaje, że jednym z mitów jest m.in. to, że dietę bezglutenową należy stosować w przypadku osób u których wykryto chorobę Hashimoto.

Oczywiście odpowiednio skomponowany przez dietetyka bezglutenowy jadłospis uchroni nas przed takimi skutkami. Pytanie tylko: po co? – Kiedy pytam osoby zainteresowane dietą bezglutenową, dlaczego się nią interesują, słyszę w odpowiedzi: „Bo to jest modne" – śmieje się Radowicka-Jelonek. Takie same doświadczenia ma Anna Strelau, która dodatkowo wskazuje na internet jako źródło wiedzy jej pacjentów na temat zbawiennych skutków braku glutenu. W rzeczywistości z glutenu muszą rezygnować jedynie osoby cierpiące na celiakię, wrażliwość i alergię na gluten, a także osoby cierpiące na choroby autoimmunologiczne. W pozostałych przypadkach gluten nie jest dla ludzi szkodliwy, a pozostałe składniki zbóż – są cenne. A jeśli ktoś na diecie bezglutenowej chudnie, to nie dlatego – jak tłumaczy Radowicka-Jelonek – że odstawił gluten, ale dlatego, że przykłada większą wagę do tego, co je i eliminuje z diety np. ciastka czy produkty garmażeryjne zawierające gluten, ale zawierających też składniki tuczące.

Cała prawda o cukrze

Mitem jest też to, że dieta bezmięsna jest dla człowieka zdrowsza niż dieta, w której mięso występuje. – Oczywiście jeśli ktoś je wieprzowinę siedem razy w tygodniu, wówczas naraża się np. na choroby serca. Ale nawet WHO zaleca, by dwa–trzy razy w tygodniu jeść chude, dobrej jakości mięso – mówi Aneta Strelau. I dodaje, że człowiek ewolucyjnie przyzwyczaił się do jedzenia mięsa. – Skomponowana przez dietetyka dieta zawierająca mięso będzie równie zdrowa jak dieta bez mięsa – wtóruje jej Radowicka-Jelonek.

Ewolucja – wbrew temu, co można przeczytać w internecie – przygotowała nas również do picia mleka przez całe życie. A mówiąc konkretnie: większość z nas. Za trawienie mleka odpowiedzialny jest enzym – laktaza – osoby z niedoborem tego enzymu cierpią na nietolerancję laktozy, czyli dwucukru obecnego w mleku i to one powinny mleka unikać. I o ile w niektórych krajach Azji dotyczy to 100 proc. populacji, o tyle np. w Polsce na nietolerancję laktozy cierpi tylko co czwarty dorosły (objawia się ona wzdęciami i bólami brzucha po spożyciu mleka). Większość z nas zdolność do trawienia mleka zawdzięcza przodkom, którzy – nie mogąc przeczytać o nietolerancji laktozy w internecie – przez tysiące lat mleko pili i w efekcie w kolejnych pokoleniach ilość wydzielanej laktazy zwiększała się. Rezygnacja z mleka tylko dlatego, że – jak czytamy w internecie – inne ssaki piją mleko wyłącznie w dzieciństwie, jest równie racjonalna – jak mówi dr Justyna Bylinowska z portalu dietetycy.org.pl – jak rezygnacja z jedzenia czekolady, której żyjące w naturalnych warunkach ssaki nie jedzą.

Nie jest również prawdą, że panaceum na problemy z wagą jest wyeliminowanie z diety wszystkich węglowodanów, czyli cukrów. Tu błąd bierze się stąd, że – jak mówi Radowicka-Jelonek – ludzie nie odróżniają „cukru od cukru", czyli cukrów prostych od cukrów złożonych. Te pierwsze są rzeczywiście odpowiedzialne za wiele niepotrzebnych kilogramów. Cukry proste nie rozpadają się bowiem na mniejsze cząsteczki, ale są niemal natychmiast wchłaniane przez organizm. To z kolei prowadzi do nagłego wzrostu glukozy. Kolejnym krokiem jest potraktowanie glukozy „uderzeniową" dawką insuliny przez organizm – i w efekcie poziom glukozy opada równie szybko jak się podniósł. W efekcie – choć dostarczyliśmy organizmowi dużą dawkę energii – znów czujemy głód.

Inaczej rzecz się ma z cukrami złożonymi – występującymi np. w ziemniakach, makaronie czy pieczywie. W tym przypadku najpierw musi dojść do rozkładu takiego cukru przed wchłonięciem go, przez co glukoza przyjmowana jest stopniowo. W ten sposób dostarczamy sobie energię potrzebną do życia. – To właśnie z rozkładu węglowodanów złożonych energię czerpie mózg czy mięśnie – podkreśla Strelau.

Jedzenie po godz. 18? Czemu nie!

Dobrą wiadomością dla wszystkich, których myśli wieczorami krążą wokół lodówki, będzie to, że mitem jest również twierdzenie, iż ostatni posiłek należy zjeść przed godziną 18. – To twierdzenie byłoby prawdziwe, gdybyśmy kładli się spać ok. 20–21 – tłumaczy Strelau.

Dietetycy wyjaśniają, że najważniejsza jest nie pora ostatniego posiłku, lecz moment, w którym kładziemy się spać. Ostatni posiłek należy bowiem spożyć ok. dwóch–trzech godzin przed snem – jeśli więc ktoś kładzie się spać o 1–2 w nocy, może bez wyrzutów sumienia zjeść coś jeszcze o 23. Co więcej – jest to nawet wskazane. – Jeśli nie jemy niczego dłużej niż pięć godzin, organizm zaczyna magazynować energię ze względu na jej niedobór – podkreśla dietetyczka.

Mało tego – nie jest prawdą, że w nocy metabolizm znacząco zwalnia. Zasada jedzenia ostatniego posiłku na dwie–trzy godziny przed snem nie wiąże się z tym, że zjedzony później, automatycznie zostanie przez nasz organizm zamieniony w tłuszcz, ale dlatego, żeby snu nie zakłócało nam trawienie pokarmu. – W nocy nasz organizm się regeneruje, oczyszcza. Nie jest tak, że nic nie robi – mówi Strelau. Energię dostarczoną w pożywieniu ma więc na co spożytkować również w nocy.

Nie jest natomiast prawdą, że istnieją produkty posiadające tzw. negatywne kalorie – a więc produkty, których jedzenie sprawia, że chudniemy. Takie mity krążą np. o selerze, jabłkach czy limonkach. Rzeczywiście jest tak, że organizm, trawiąc, zużywa pewną liczbę kalorii – ale nie oznacza to, że trawiąc produkty posiadające mało kalorii, na trawienie zużyjemy więcej energii, niż przyjmiemy jej w jedzeniu. W praktyce na trawienie zużywane jest ok. 10 proc. kalorii przyjętych w żywności.

Tematu wyczerpać nie sposób. – Mitów o jedzeniu jest bardzo dużo. Spotkałam się nawet z teorią, że lody odchudzają – śmieje się Aneta Strelau.

Jak nie dać się podejść? Najlepiej chyba zastosować w praktyce zmodyfikowaną maksymę Georges'a Clemenceau, który powiedział niegdyś, że wojna jest zbyt ważną sprawą, by pozostawiać ją wojskowym. W naszym przypadku bezpiecznie będzie uznać, że jedzenie jest zbyt ważne, by zdawać się wyłącznie na internet.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Pod koniec lat 90. XX wieku Roger Bate, dyrektor Europejskiego Forum Nauki i Środowiska, przeprowadził w okolicach stacji londyńskiego metra ciekawą ankietę. Bate spytał Londyńczyków o substancję o tajemniczej nazwie „dwuwodorek tlenu". W pytaniu wyjaśnił, że substancja ta jest „rutynowo używana w procesach chemicznych", przez co przedostaje się do środowiska i trafia m.in. do pożywienia. Ostrzegł też, że ów związek chemiczny może w efekcie spowodować „nadmierne pocenie się i wymioty", a jeśli dostanie się do płuc, wówczas może być przyczyną śmierci. Na koniec odnotował, że dwuwodorek tlenu znajdowano w guzach pacjentów umierających na raka. Nic więc dziwnego, że na pytanie, czy używanie tej substancji powinno być ograniczone przepisami prawa, „tak" odpowiedziało 76 proc., a „nie" – zaledwie 5 proc. Innymi słowy trzech na czterech ankietowanych opowiedziało się za prawnym ograniczeniem używania wody.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie
Plus Minus
Irena Lasota: Po wyborach