Agnieszka Kruk: Wolność twórcza drzemie w internecie

Żaden serial nie pozostaje bez wpływu na ludzi. Wystarczy pójść na warszawski plac Zbawiciela, zwany przez niektórych placem Hipstera, i od razu słychać, że ludzie rozmawiają tam głównie o serialach – mówi wykładowca scenopisarstwa

Aktualizacja: 28.05.2017 20:03 Publikacja: 25.05.2017 09:30

Agnieszka Kruk: Wolność twórcza drzemie w internecie

Foto: archiwum prywatne

Plus Minus: Co takiego stało się na serialowym rynku, że przeżywamy dzisiaj zalew coraz bardziej wyrafinowanych produkcji?

Agnieszka Kruk: Gdy zaczęłam pisać seriale w 2002 r., były one postrzegane przez środowisko artystyczne jako coś gorszego od filmów fabularnych. Kilka lat później pojawił się jednak „Lost" – pierwszy serial, którego pilotowy odcinek kosztował kilkanaście milionów dolarów. Budziło to zdumienie, bo wtedy duże budżety wydawało się na fabuły z dobrymi aktorami, kręcone w dużych studiach. „Lost" jednak chwycił, wszyscy chcieli go oglądać. Kolejnym przełomowym momentem był „House of Cards" Netflixa, w którego jeden sezon zainwestowano 100 mln dol. i udostępniono w internecie wszystkie jego odcinki od razu. Wtedy po raz pierwszy zaczęto mówić, że nadciąga koniec ery dyrektorów programowych wielkich telewizji, którzy decydują, co i kiedy widz ma oglądać.

Jeśli pyta pani, skąd w ogóle popularność seriali, to zawsze, już od czasów, gdy siedzieliśmy w jaskiniach, lubiliśmy słuchać historii, co przybierało różne formy. W XVIII wieku większość powieści ukazywała się w odcinkach w gazetach. Po pojawieniu się radia to samo działo się ze słuchowiskami. Dziś dzięki internetowi możemy „czytać" kolejne odcinki serialu, jak czytalibyśmy powieść – sami decydujemy, kiedy, gdzie i przez ile czasu chcemy to robić: czy wolimy obejrzeć wszystko w czasie weekendu na Mazurach, czy dawkujemy je sobie, np. po powrocie z pracy, po jednym rozdziale.

Czy skoro seriale „czyta się" dziś jak książki, mogą je zastąpić? I czy osoby, które przychodzą na kursy pisania scenariuszy, to potencjalni pisarze?

Odpowiadając na drugie pytanie: tak, na pewno. Ale czy seriale zastępują książki – nie wiem. Na pewno zaspokajają tę samą potrzebę wysłuchania jakiejś historii i wzbogacania sobie w ten sposób własnego doświadczenia życiowego. Ludzie się przecież w ten sposób uczą. Do producentów często przychodzą listy od widzów z podziękowaniem za to, że nauczyli się z serialu np., jak przeżyć rozprawę sądową czy jak rozmawiać z dziećmi. Głównie pełnią one jednak rolę rozrywkową, a dla każdego rozrywka oznacza coś innego, stąd tyle dzisiaj ich gatunków i rodzajów.

Myśli pani, że współczesne seriale kształtują wzorce kulturowe? Czy ich autorzy mogą świadomie wpływać na takie wyobrażenia?

Tak, i tak się dzieje już teraz. Jeszcze kiedy pisaliśmy „Na Wspólnej", „lokowaliśmy" tam wiele społecznie pożytecznych tematów, np. uczulaliśmy ludzi na to, by się badali, albo edukowaliśmy ich, jeśli chodzi o rozpoznawanie jakiejś choroby. Nie ma się co łudzić – wiele tego typu społecznie uświadamiających wątków nie pojawia się w serialach przypadkowo.

To znaczy, że poprzez serial można ludźmi manipulować, np. politycznie?

Oczywiście. Wiele jest na rynku seriali political fiction i one zazwyczaj, jeśli nawet nie otwarcie, opowiadają się po jednej stronie sceny politycznej, w najlepszym razie portretują obie, ale totalnie obiektywnych produkcji tego typu nie ma. W USA takimi serialami są „Westwing", „Newsroom" czy chociażby „House of Cards". W Polsce była przecież „Ekipa", która także tematycznie była zbieżna z ówczesną sytuacją polityczną w kraju. Agnieszka Holland i Magdalena Łazarkiewicz, które stały za tym serialem, określały się wtedy politycznie zdecydowanie po jednej stronie.

Seriali przybywa, widzowie stają się coraz bardziej wyrafinowani. Czy to sprawia, że seriale mają na nas teraz większy czy może mniejszy wpływ?

Na pewno przez to, że jest ich coraz więcej, na znaczeniu traci telewizja. Przez ostatnich 20 lat wielu ludzi zrezygnowało z telewizorów, bo w internecie można sobie samodzielnie dobierać treści. Ta możliwość wyboru sprawia, że nasze społeczeństwo staje się coraz mniej homogeniczne, jeśli chodzi o poglądy polityczne. Mamy coraz większy wybór i coraz więcej wzorców, nie ma jednej obowiązującej tuby wskazującej ludziom, co mają myśleć i w którą stronę podążać. Ale żaden taki serial nie pozostaje bez wpływu na ludzi. Wystarczy pójść na warszawski plac Zbawiciela, zwany przez niektórych placem Hipstera, i od razu słychać, że ludzie rozmawiają tam głównie o serialach.

Czego muszą się jeszcze nauczyć polscy producenci i scenarzyści?

Patrzę na branżę z perspektywy scenarzystów i dla mnie grzechem głównym jest niekompetencja osób decyzyjnych po stronie nadawców i producentów. Dużo jest w ich współpracy ze scenarzystami zachowawczości i narzucania swojej woli, a przecież ani producent, ani nadawca nie ma obowiązku znać się na scenopisarstwie, mógłby więc zaufać ekspertowi. Jestem jednak w stanie zrozumieć działanie tego mechanizmu – kiedy ktoś na decyzyjnym stanowisku ma obawy, to skasowanie projektu, który je powoduje, może mu się wydawać logiczne. Z tym że przez to często usuwa się ze scenariusza wszystkie fajne rzeczy i robi się on miałki. A wtedy odpowiedzialność za taki stan rzeczy zrzuca się na scenarzystę, który „źle napisał".

Czemu wciąż nie mamy takich seriali jak na Zachodzie? To tylko kwestia pieniędzy?

Przede wszystkim nie oceniałabym naszych seriali jako gorsze. Przyjęło się, że porównuje się nasze telenowele do amerykańskich produkcji premium. A tam przecież oprócz ambitnych serialowych projektów powstaje znacznie więcej „łatwych" form. Więc jeśli mamy już porównywać, to najlepiej porównywalne produkcje. W Polsce wyzwaniem na pewno są budżety. Jeżeli producent ma pieniądze, zazwyczaj zaczyna od tego, że inwestuje w scenarzystów: podpisuje z nimi umowę na projekt, jego rozwój i wsparcie. W takim modelu współpracy, jeśli scenarzyści mają potrzebę dodatkowych konsultacji lub script coachingu (zewnętrzna pomoc doświadczonego specjalisty od pisania scenariuszy – red.), zapewnia się im zewnętrznego script coacha. Tymczasem scenarzyści w Polsce narzekają, że typowa reakcja producenta na ich propozycje to: „napisz pilota, to rzucę okiem" (chodzi o pierwszy, próbny odcinek serialu przedstawiany producentowi przez scenarzystę – red.). A napisanie pilota to już jest przecież bardzo dużo pracy. To już zamówienie, na które wypadałoby podpisać umowę, bo scenarzysta w tym czasie musi przecież z czegoś żyć. Pamiętajmy, że to ludzie, którzy często nie pracują nigdzie na etacie. Wayne Henry, były producent „Na Wspólnej" w Polsce, obecnie odpowiedzialny w HBO za produkcje w całej Europie, dokonał kiedyś niemożliwego, bo podniósł nagle wyniki serialu „Coronation Street", choć był on już od kilkudziesięciu lat znany widzom. Kiedy zapytałam go, jak to zrobił, odpowiedział po prostu: „Dałem wolność kreatywną scenarzystom".

Czy to znaczy, że sukces serialu jest możliwy, gdy scenarzysta ma wolną rękę?

Scenarzyści, którzy czują, że mają swobodę, dostarczają fantastyczne historie. Jeśli scenarzysta siada przed producentem przekonanym, że scenarzyści są do niczego, nic z takiej współpracy nie będzie. Miałam przyjemność spotkać w życiu kilku bardzo fajnych producentów, którzy zaczynali kontakt od rozmowy o stawce, ustalenia jasnych oczekiwań i systemu pracy. Wiedziałam, kiedy dostarczam swoją propozycję, pierwszą i kolejną wersję „drabinki" (konspekt scenariusza porządkujący kompozycję opowiadanej przezeń historii – red.) oraz kiedy dokładnie i po dostarczeniu jakiej partii materiału są realizowane płatności. To bardzo ważne – scenarzysta nie musi się wtedy martwić, czy producent w ogóle mu zapłaci i podpisze z nim umowę i czy nie chce go po prostu wykorzystać.

Liam Keelan odpowiedzialny w BBC za politykę scenariuszową opowiadał nam w wywiadzie dla „Plusa Minusa", że BBC liczy się głównie z wizją scenarzysty i że to ona jest kluczowa. W Polsce nadawcy tworzą teraz programy wspierające scenarzystów. Widzi pani na rynku poprawę?

Polsat działa na tym polu dość odważnie, ciekawa jestem, co wyjdzie z jego Cyfrowej Strefy Twórców. Na pierwszy nabór pomysłów środowisko zareagowało jednak pewnym rozczarowaniem, bo wszystkie wybrane projekty to były pewniaki, zabrakło wśród nich jednego niestandardowego scenariusza z pazurem. Zobaczymy, jak wypadną kolejne edycje. TVN ma własny dział literacki, który także intensywnie pracuje nad rozwojem nowych projektów, jestem bardzo ciekawa, co ta stacja zaproponuje nam w przyszłości. Chciałabym zobaczyć coś, co wpisywałoby się w profil stacji, ale też zaskakiwało. Kiedyś takim zaskakującym projektem był ich serial „Usta usta". Telewizja Polska miała „Artystów", ale także nagradzaną „Głęboką wodę". Próbowała wejść w projekty nieoczywiste, mniej zachowawcze. Teraz też organizuje konkursy na nowe seriale.

Ale w najbliższym czasie planuje głównie produkcje historyczne: biografie Paderewskiego i Mickiewicza.

Ale to może być bardzo ciekawe, gdyby dobrze to zrobić! Mamy też w historii ciekawe portrety kobiece. TVN też czasem robi projekty mało komercyjne, w rodzaju „Mojego roweru" Piotra Trzaskalskiego i Wojciecha Lepianki. Mam nadzieję, że takich historii będzie więcej.

Czego spodziewa się pani na serialowym rynku w kolejnych latach?

Już dziś widzę, że scenarzyści chcą pisać rzeczy bardzo gatunkowe: horrory, projekty SF. Po stronie producenckiej widać też chęć robienia rzeczy mniej mainstreamowych, które jednocześnie będą w stanie przyciągnąć dużą widownię. Na pewno pamięta pani „Blair Witch Project" – supertani, mocno gatunkowy film. W młodym pokoleniu widzę chęć robienia dziś właśnie takich mocnych projektów. Bardzo czekam na projekty ultralokalne, wyraźnie zdefiniowane gatunkowo. Jestem też ciekawa, jak rozwinie się u nas rynek seriali premium – rodzimych, bo już jest na nim spora konkurencja, która się nasila. HBO rozwija tu swoje lokalne projekty od kilku lat, teraz zaczął to robić Canal+. Ciekawe, co zrobią Showmax i Netflix.

Czy po zaskakującym dla branży „Uchu Prezesa" polski internet coś jeszcze z siebie wykrzesze?

Nie wiem, czy moje pokolenie jest jeszcze w stanie ogarnąć to, co się dzisiaj dzieje na YouTubie. Tam można robić projekty prawdziwie niezależne, powstające z pasji, i sprawdzić, czy chwycą. Dlatego jestem przekonana, że internetowi twórcy jeszcze nieraz nas zaskoczą.

Agnieszka Kruk jest script coachem, wykładowcą scenariopisarstwa i założycielką StoryLab.pro

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Co takiego stało się na serialowym rynku, że przeżywamy dzisiaj zalew coraz bardziej wyrafinowanych produkcji?

Agnieszka Kruk: Gdy zaczęłam pisać seriale w 2002 r., były one postrzegane przez środowisko artystyczne jako coś gorszego od filmów fabularnych. Kilka lat później pojawił się jednak „Lost" – pierwszy serial, którego pilotowy odcinek kosztował kilkanaście milionów dolarów. Budziło to zdumienie, bo wtedy duże budżety wydawało się na fabuły z dobrymi aktorami, kręcone w dużych studiach. „Lost" jednak chwycił, wszyscy chcieli go oglądać. Kolejnym przełomowym momentem był „House of Cards" Netflixa, w którego jeden sezon zainwestowano 100 mln dol. i udostępniono w internecie wszystkie jego odcinki od razu. Wtedy po raz pierwszy zaczęto mówić, że nadciąga koniec ery dyrektorów programowych wielkich telewizji, którzy decydują, co i kiedy widz ma oglądać.

Pozostało 91% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie
Plus Minus
Irena Lasota: Po wyborach